14 november 2024
Muslimowo. Szczypce śmierci
Ja tu idę. Ja tu znowu idę. Jestem. Jestem tutaj. Jestem wciąż. Umierając widziałem półprzymknięte
oko swojego własnego ciała. Widziałem siebie w dole. Przed sobą. Obok. Ja, jako: nie-ja. Albo: ja-
on. Albo: ja-ono. Albo…
Moje ciało. Martwa powłoka. Zardzewiała skorupa pełna zeschniętych grud ziemi i w podartych
łachmanach.. Oblepiona, brudna bryła. Pełna blizn, rakowatych narośli.
Na drodze tej mijałem siebie i mijam nadal. W obrośniętych zielskiem bezdrożach. W deszczu.
Albo w słońcu padającym z ukosa.
W tnących jak miecze ostrych smugach promieni Roentgena.
Między gałęziami. W szeleście liści. W wątłych łodygach. Zielonych.
Refleksy nie dające spokoju.
Efekt stroboskopu.
Wywołujące epilepsję migotania i blaski.
Czarny dom. Samotny. Dom umarły. I cichy. Dom, w którym ojciec konał do białego świtu.
I wołał. Wołał, mając zaciśnięte powieki.
I wołał Marię. Nawoływał jakąś niedosiężną i milczącą Marię…
„Mario, Mario!”
I leżał nieprzytomny w rzygowinach
zmieszanych z krwią.
I robił pod siebie, tonąc w coraz większej kałuży.
„Mario, Mario!” –
padało
nieustannie.
W mdłym świetle wiszącej lampy.
Z uporem maniaka.
Z występującą na zimne już usta śliną. Wygięty w łuk doznawał wniebowstąpienia z wytrzeszczem
zdziwionych oczu. Z charczącym oddechem i z wyciekającym z nosa życiem.
Zimne zesztywnienie oblazło sufit i ściany w monotonnym glissando syreny alarmowej.
Na stepie.
Na pustkowiu sinym jak lodowate wargi trupa. Trwająca ewakuacja.
W szarości
deszczowych chmur.
W krzyku upiornej samotności
jakieś upiory.
Lidzie w maskach.
Przedzierające się zwidy
w rozbłyskującym od promieniowania powietrzu.
W mżących pikselach
wysypujących się
z ekranów martwych telewizorów.
Rozkołysane ciężarówki
z szarymi pakami.
Ciężarówki rozchlapujące błotnistą breję w kondukcie.
W żałobnej oprawie wniebowzięcia. Głosy z megafonów. Zachrypnięte zrywy.
Słowa.
Urywane frazy…Trzaski i piski.
Szmery pulsujących,
głośnikowych membran.
Sto razy. Jeszcze tutaj. I jeszcze.
W mroku rozpadliny przecinającej ziemię.
Stada kraczących kruków czarnych jak bezgwiezdna otchłań nocy.
Ciemno. Ciemno.
Ja tu byłem.
I jestem.
Jesteś tu jeszcze?
Widzę, jakby
wystające zewsząd ręce.
Jakieś kikuty wyrastające z ziemi. Spalone
Byłem tu
kiedyś,
będąc jeszcze.
I będąc znowu, nie byłem tu nigdy.
Ale jestem znowu, tak jak ty nie byłaś tu nigdy.
Albo byłaś od zawsze, tylko w miejscu nieistnienia.
Majaki. Majaki.
Zwidy.
Trwająca
nukleosynteza.
Wielki Wybuch. I znowu czarna otchłań. Wirujące dno. Wsysająca wszystko nicość.
W sąsiednim pokoju półmrok.
Na stoliku.
Na biurku stoi głowa z kamienia. Zresztą nie tylko jedna.
Całe ich roje.
Jakieś niedokończone popiersia. Wlepiające wzrok nie wiadomo w co.
Na podłodze lezące truchło w stosie rozsypanych piór i z czaszką jakiegoś ptaka. Jakiegoś dziobaka
bez oczu.
Gdzieś z ukrycia, dochodzi cichy szmer
nieskończonego wzrostu.
Miliony. Miliardy komórek. Tryliony nie wiadomo czego...
Czegoś nie stąd i nie stamtąd…
Czegoś, co zajmuje wciąż nowe obszary...
Na migoczących
ścianach
plamy zacieków.
Kreski popękanego tynku…
Jakieś gestykulacje
w ciągłych powtórzeniach, pertraktacje na migi.
Wśród cienistych sobowtórów rozchodzą się echa szyderczego śmiechu.
Zniża swój koszący lot ukrzyżowana
na strunach powietrza śmierć.
Jest coraz bliżej i oblizuje się lubieżnie.
Z rozwartym szeroko czerwonym łonem. Pulsującym wnętrzem.
Wilgotnym...
Poruszająca szczypcami. Wolno. Bardzo wolno...
Halucynogenne omamy. Głosy w mojej głowie. W głośnikach wielkich radiol nieustanne wezwania.
Komunikaty…
Na piaszczystej drodze.
W szmerze
straszliwej radiacji.
W szumie gorączkowej maligny, przemknęła gdzieś moja umarła już matka.
Przeszła w cichym utajeniu, w sennej godzinie. W piaszczystym pyle, któregoś dnia lata. Wśród
skwaru.
Mijam procesję splątanych ze sobą widm
o jednakowych twarzach. Zamazanych.
Korowód mgielnych oparów
jakiegoś cierpienia.
Przepływają. Płyną. Idą…
Cichym stąpaniem wypełniają ziemię.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-08)
***
https://www.youtube.com/watch?v=_NzOQV39-PA
https://www.youtube.com/watch?v=hpWbnr5mBX8
18 november 2024
Śpiew ptaków to są myśliEva T.
17 november 2024
Too PrudentSatish Verma
16 november 2024
Collective LossSatish Verma
15 november 2024
1511wiesiek
15 november 2024
Wielki BratJaga
15 november 2024
In Your Own TempleSatish Verma
14 november 2024
0005.
13 november 2024
Słońce w wielkim mieścieJaga
13 november 2024
0003.
13 november 2024
1311wiesiek