Arsis, 1 november 2024
(Droga)
Daleko jest stąd do wszystkiego. Daleko jak stąd do wieczności. Przez drogę zaśnieżoną,
bijącą po oczach cząsteczkami jaskrawych, mżących luminescencji.
Idę. I idę, gdy wokół drzewa... Gdy na poboczach chylą się pod czapami ciężkiej bieli.
Pochylone. Coraz bardziej wątłe w tej nieskończonej pustce piekielnego lodu.
W tym absolucie nieistnienia.
Jesteś
tutaj?
Spójrz!
Moje oczy i dłonie. Moje spierzchnięte gorączką usta…
Przesłonięta mgłą żółtawa łuna opadającej siarki..
A w tej ciszy mdławy odblask natury. A w tej nicości jedyne oko. Zaćmione.
Przesłonięte dymem w snopie kwaśnego deszczu.
Moje własne oko patrzące na mnie.
Wpatrzone w samo siebie.
W głąb. W tę głębinę bez końca.
Do wnętrza swojej własnej egzystencji…
(Miasto)
Wiesz, ja byłem
tutaj
wiele razy.
Byliśmy.
I jestem znowu, będąc jeszcze.
Szliśmy tędy, idziemy. Ulicą.
Ogrodem. Placem...
I słyszę. Słyszę te oddechy. Lecz nie twoje, ani moje.
Inne.
Te westchnienia obce.
I widzę procesje przesiąkniętych wilgocią widm.
Jakby idące samych nas odbicia
na zatartej częściowo starej fotografii.
Czy ty mnie
jeszcze
kochasz?
Ja kocham.
I tęsknię.
Chodź, pójdźmy, mimo że deszcz zalewa oczy.
Ten niekończący się deszcz.
Popatrz, jak smukleją w oddali kominy
industrialnej kreacji,
których dymy giną w zwolnionym tempie w stalowej konsystencji niewzruszonego nieba.
I parują jeziora spuszczanej z fabryk wody, nad którymi tańczą ognie świętego Elma.
Drgają.
Niekończący się rur splątany krwiobieg cuchnących wyziewów.
Samochody tonące w brudnym śniegu.
Taplające się w błocie. Przechylone na bok zardzewiałe żuki. Całkowicie martwe.
Pamiętasz
mnie
jeszcze?
Chodź, pójdźmy znowu.
Idziemy.
Zaciskam powieki. Pod powiekami powidok.
Czerwonawy płomień.
W ustach metaliczny smak.
W oknach blokowców twarze. Jednakowe.
Przywarte do pokrytych pyłem szyb,
poznaczonych kroplistym piętnem. Żelaznym.
Ułożone do pocałunku usta. Jak wtedy. W oknie odjeżdżającego pociągu. Na pożegnanie.
Przyciśnięte
dłonie.
Na murze
imię wypisane kredą.
Lecz nie twoje, ani moje. Inne.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-11-01)
***
https://www.youtube.com/watch?v=UteO2YXtQ_w
Arsis, 31 october 2024
Wiesz, jestem. Jestem tutaj. Jestem tutaj wciąż. I jestem tym jestestwem szarym. Tym deszczem
i mgłą. I jestem tą rdzą wżartą głęboko w każdy zakamarek stalowej tkanki.
Te okna. Martwe oczy.
Umarłe bloki.
Czarne spojrzenia wielkich betonowych gmaszysk,
w których jęczy jedynie lodowaty wiatr.
W przeciągach. W tych gwizdach trzask drzwi bez klucza. Ktoś tu był.
Albo, ktoś tu był, nie przychodząc wcale. A więc…
Szara kołdra kłębi się i przesuwa
w tym swoim
nieustannym przesuwaniu.
W tym milczeniu.
W tej szumiącej, piskliwej ciszy.
W tym potoku płynącej w uszach krwi.
W tej wzburzonej gorączką transowej podróży donikąd.
(strasznie dużo tego „w tym, w tej...”)
Poruszają ustami, takimi obrzmiałymi i sinymi.
Poruszają. I mówią coś. Mówią do mnie i do niczego. Albowiem mówią… Mój nieżywy ojciec
poruszał takimi ustami we śnie. Mówił do mnie w milczeniu i ciszy. W tej szumiącej ciszy
płynącego czasu. W tej kaskadzie deszczowej otchłani, tam i nigdzie. I znowu, gdzie indziej.
Flotylle mgieł
opływają wielki masyw wyobraźni.
Pojawiają się i znikają
kłębowiska rur.
Na pustych placach.
Na opuszczonych placach.
Na samotnych…
Wiatr porusza rytmicznie
skrzypiącą huśtawką. Zgrzyty i piski…
Poruszane niczyją ręką chrzęszczące łańcuchy. Na drewnianym krzesełku wtulona w oparcie
pustka. I znowu. I wciąż.
Rozkołysane. Popychane. W zależności od porywów i kierunku.
W równym tempie. W nierównym… W nic. W NIC. W ABSOLUTNE NIC...
W tę i we w tę. W tę i we w tę.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ. W TĘ I WE W TĘ.
W.. T Ę… I… W E... W... T Ę.
W.. T Ę… I… W E... W... T Ę.
W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę.
W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę. W.. T Ę… I… W E... W... T Ę...
Rury donikąd. Plątawisko rur. Plątanina martwego krwiobiegu. Martwa arteria. Resztki. Resztki… RESZTKI…
R E S Z T K I.
...R E S Z T K I…
Strupiałe, zeskorupiałe, skorodowane…
Ciągnące się w niewidzialność całe procesje stali.
Ażurowe, portowe dźwigi.
Żelazne drzewa. Pusta przestrzeń.
Widma o nieustalonych rysach twarzy przezroczystym wymiarem wkraczają w niewidzialność…
Są. I nie są. Nie ma ich. Ale znowu są.. Tutaj i gdzie indziej. I są gdzie indziej. I są…
W oknach łopoczą jakieś płachty,
jakieś resztki
dawnej egzystencji.
W szarych ścianach, na których wykruszony tynk odsłania czerwone cegły.
A więc w czarnych oczodołach absolutnej martwoty.
W skostniałym absolucie nieistnienia. Jest. I obserwuje. I patrzy.
Ja-on. Albo ono. Albo coś zupełnie innego. Przyczajone za framugą okna. Tego albo innego.
Albo znowu jeszcze innego…
Jest. I obserwuje czujnie.
On. On-ja albo ono przykucnięte
pod parapetem
z pstrokatego lastryko.
Jest i patrzy. I patrzy się okiem
smutniejszym niż mgielna otchłań lodowatego deszczu.
I jest. Albo nigdy go nie było. Go. Albo jego. Albo tego…
I jest we mnie drugim ja.
I jest we mnie.
I mnoży się we mnie pod postacią drgających,elementarnych cząstek substancji czasu.
I wszystko we mnie migocze,
mży jak te kropelki
o zapachu soli.
Idące od morza
cząsteczki szalejącej ciszy.
I przeciska się przez meandry mojego mózgu
chrzęst kotwicowisk na granicy słyszalności,
i plusk kołyszących się oceanicznych statków.
Poznaczone brunatnymi
smugami
obłe cielska.
Wilgotne...
Zatarte napisy.
Pozacierane
symbole i znaki.
Nie ma nic.
Pomiędzy zwisającymi kablami,
między pozrywanymi neuronami, pościerane połacie burt.
Relingi, które ściskały niegdyś marynarskie dłonie.
Teraz w kaskadzie snu, w natłoku pustki i beznadziejnego oczekiwania na nic.
Na absolutne NIC…
Jesteś tu?
Ja tu
jestem.
I czekam.
Czekam na choćby ciche twoje westchnienie.
Na stukot twoich kroków
po betonowym nabrzeżu,
po którym rozbijają się zagubione fale.
I oddechy przeogromnie.
Szelesty i szumy. Obce. Nie twoje.
Wiesz, ja jestem tutaj. Jestem podczas podróży jakiejś nigdy nie odbytej.
Podróży, której tak naprawdę nie ma i nigdy nie było. A której jest tylko mgliste wyobrażenie.
Ocieram się o martwe kamienie,
betonowe mury, donice
pełne zwiędniętych liści…
Schody przede mną, za mną.
Skręcające. Idące wyżej. Niżej. Idące po spirali. Labirynty nie wiadomo
do czego.
Korytarze donikąd…
Krople na twarzy. Na włosach…
Deszcz kapiący z dachów.
Spływający po gzymsach.
Po słupach ulicznych latarni…
W kałużach niebo.
Szara powłoka. Skłębiona.
Poskręcana od jakiegoś
wewnętrznego ruchu
poszarpana, podarta powłoka.
Wirujące centrum NICZEGO.
Daleko stąd do czegokolwiek. Do ciebie.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-31)
***
https://www.youtube.com/watch?v=9c5a41eFlGc
Arsis, 27 october 2024
Słyszysz w uszach ten piskliwy szum? Usłysz. Wsłuchaj się. Albowiem w otchłani tej na wpół
spopielonej, na wpół lodowatej…
To tutaj. Tak, to było tutaj. Stoję teraz przed ścianą,
podziwiając fakturę pęknięć i wilgotnych plam.
Muskam palcami. Wodzę po tych rozgałęzieniach. Tych rzekach wyimaginowanych form.
Jesteś tu jeszcze?
Bije mnie po oczach jakiś odblask nieznanej natury.
Idący prosto z gwiazd świetlisty promień.
Liczę wpadające przez okna mżące świetliki.
Bezszelestne żyjątka nacierającej na mnie fantasmagorii.
Czy ty tu
jesteś?
Obok?
Jak blisko?
Wiesz, doskwiera mi chłód
bijący od tych dłoni,
które głaszczą mnie po twarzy. Jakby były twoje.
Ale nie są.
Albowiem to dłonie mojej umarłej matki.
Jest tutaj. Jest, kiedy śnię. Szelesty idą od dołu. Spadają z sufitu drobinki kurzu.
Wirują…
Księżyc rozświetla mrok. W nocy tej. W gęstej ciszy.
W przylegającej do wszystkiego pustki.
W lepkiej od potu konsystencji lśnią puste fotele. Stół...
Regał z książkami oklejony kokonami małych stworzeń, niczym wrak oceanicznego statku.
Falujące pajęczyny,
w których uschnięte ćmy, w których nic…
Jesteś?
Albowiem twoje
milczenie.
Twój niebyt.
Niezmierzona otchłań nicości…
Jesteś tylko na chwilę. I znowu cię nie ma…
W drugim
pokoju
-- czyjeś kroki.
Nasłuchuję...
Lecz nic.
To chwilowe.
Jak błysk słońca na poruszanej
przez nikogo szybie.
Nagła iskra jakiegoś pragnienia. Pełna wspomnień. I czegoś jeszcze.
I w tym śnieniu dotykam przelotnie twojego ramienia. Drżącego.
Pod kosmykiem włosów odbijający się w źrenicach promień. Na łąkach upalnego lata.
W tej dusznej godzinie.
Wśród skwaru.
I w przesłaniającym niebo obłoku obrzeżonym liliową kreską.
A więc tutaj jesteś.
Chodzimy boso. Po trawie. Po kroplach rosy. Po deszczu.
Ciepłym jak dotyk. Jak pocałunek w cienistych objęciach kasztanu.
I wzdychamy westchnieniem
kwiatów o zmroku,
bądź o jutrzence, co wyrasta nad lasem łuną.
Ale jeszcze nie teraz.
I nie później.
Tylko wtedy, kiedy
będąc jeszcze,
nie byliśmy wcale.
I jakoś tak, jak tylko może być we śnie.
I idziemy wśród
anemonów.
W zielonych leszczynach...
Idziemy wytrwale, idąc raz jeszcze. Bez siły ciążenia
i w blasku innego słońca. Innych oczu. Takich innych zupełnie drżących w kącikach ust.
Weź mnie
za rękę.
Bierzesz.
Pod palcami twoja
gładka skóra.
Zaciskam mocno.
Mówisz coś do mnie. Szepczesz.
Lecz nie słyszę. Nie dosłyszę,
ponieważ przerasta nas perlisty szum strumienia.
Ale ja to wiem.
Wiem,
moja kochania.
Już nie musisz. Już nic.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-27)
***
https://www.youtube.com/watch?v=4EXzdbe_vLI
Arsis, 22 october 2024
Spójrz! Spójrz… Tak wiele razy. Tak w i e l e r a z y… Zegar wybija którąś tam znowu pełną godzinę.
Czy ty. Czy ty… Dziwne to wszystko. Dziwne bardzo. Zagmatwane.
Czy ty mnie widzisz? Spójrz, ja nie mam oczu.
Noc mi je zabrała. Noc. Noc...
Te jarzące się piksele pełgające
w mroku opuszczonego pokoju.
Te mikroskopijne cząsteczki
mżącego kurzu. Płynące dostojnie.
Idą, przedzierają się przez cementowe spojenia cegieł.
Poprzez tynk.
Przez beton.
Żelbeton… Stal...
Popatrz na to wszystko. Na te kołyski pajęczyn, w których usychają ćmy.
Które znalazły tutaj swoje spełnienie. Ktoś tu kogoś kochał, wiesz?
Teraz walają się tu sterty porzuconych rzeczy. Jakieś foliały w podartych, płóciennych okładkach.
Pożółkłe roczniki dawno zapomnianych treści...
Chrzęszczące szkło. Pod stopami. Rozbite.
Słyszę szepty. Wiesz? Słyszę szepty.
Coraz częściej doskwierają mi szeptane słowa.
Słyszysz? Słyszysz?
Nic nie słyszysz.
Albowiem twoje
milczenie.
Przeogromne jak wszechświat.
Ale jednak słyszę. Te oto szepty w gongach stojącego zegara.
I coś, co do mnie mówi w natłoku utajonych słów.
Coś spoza czasu.
W nocy. W obskurnej nocy. W zapachu
kurzu i pleśni.
W bezwonnej woni uschniętych kwiatów w wazonie.
W wazonie pękniętym na wpół.
W tym oto wazonie na stole,
przy którym stoi odsunięte krzesło.
Jakieś takie odrapane i chwiejne. Rozkołysane.
Wiesz, nawiedzają mnie fantomy, wskrzeszone przez nie wiadomo co widma...
Czy ty
mnie
słuchasz?
Idą powoli, jakby z ograniczoną zdolnością ruchową.
Ich oblicza oświetlają takie niebieskawe płomyki
bardzo lekkie i nikłe. Idące od spodu.
Pełgające w szczelinach podłogowej klepki.
Od ziemi…
Nie. To tylko zmory.
Znikają, kiedy zamykam je powiekami.
Zaciskając je
mocno,
aż do bólu.
Siedzę zakopany w stosie papierów, takich niedzisiejszych.
Z uchem przy radioodbiorniku, w którym szum miesza się ze szmerem.
Z piskliwą chropowatością
dalekich sinusoidalnych dźwięków.
W mdlącym świetle
wiszącej lampy
odkurzam pocztówki. Wyblakłe.
z życzeniami, na któreś tam święta.
Zapisane odręcznie papiery, wystukane na maszynie telegramy.
Wycinki z gazet. Pozostałości po ojcu, po matce.
Kalendarzyk z podstawką. Tekturowy.
Pamiątkowa moneta z zatartym wizerunkiem twarzy.
Stary telefon. Czarny. Wiesz, taki ebonitowy
z tarczą.
Zakurzony. Kurz wniknął do głębi.
Ciężka słuchawka z urwanym kablem.
(Ja do ciebie mówię. Ach, no tak. Więc, mówię do nikogo. Do siebie samego jedynie)
Maszyna do pisania. Fioletowa bibuła.
Wyblakłe wnioski, podania...
Bibułka z tytoniem po ojcu.
W drewnianym pudełku.
Nie dopalił do końca. Nie zdążył.
Zeszyt z podstawówki
ze szlaczkiem,
z dziecinnym opowiadaniem o niczym.
Świadectwa ze stopniami (próżno tu szukać czerwonego paska)
Wiesz?
Dobra,
nieważne.
Mówię do siebie samego. I mówię jakimś podziemnym szeptem,
co się wydobywa z moich trzewi.
I wydobywa się ze ścian wilgotnych i zimnych.
Jakbyśmy byli jednością. Ja i dom mój.
W jeden organizm splątani.
Poprzez rury żeliwne i ciężkie.
Pogłos idzie kaskadą, co rezonuje z powrotem
na membranach moich uszu.
Kaskadą ziemistą i mroczną, idącą z zakamarków opuszczonych pokoi.
W których dopalają się świece. Poustawiane gdziekolwiek: na podłodze, parapetach, krzesłach...
W dzienniczku
ucznia --
liczne uwagi.
Kto był tym uczniem?
Ktoś mało aktywny na lekcjach. Z czytanek, z wierszy: dwója.
Z pisania:
niedostateczny.
Pani wychowawczyni
wypisała to pięknym,
zamaszystym pismem.
Takim barokowym.
Z licznymi zawijasami osoby mściwej.
Takie małe Schadenfreude, że dwója za całokształt. Za krzyki. Za gonitwy na przerwach z samym
sobą…
I za granie na flecie, na trąbce.
Ponoć Miles Davies nie przeszedł do następnej klasy.
Bo grał jakoś tak nie po kolei. I jakby od tyłu,
mając gdzieś pasaże i gamy.
Wolał mroczne speluny. Podziemne bary.
Jimmy Hendrix,
ech, ten,
to już w ogóle...
Pani od muzyki dostawała histerii. Wzywała ojca do szkoły. Ojciec walił potem pasem po tyłku…
I jakie to ma teraz znaczenie?
Rozpadające się
od dotyku szczątki.
I wszystko jest
jakieś mżące.
Drgające
w dłoniach
eterycznym blaskiem.
W otwartym szeroko oknie
czarny prostokąt kosmosu. Gwiazd dalekich roje.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-22)
***
https://www.youtube.com/watch?v=5E5JyS12k4o
Arsis, 13 october 2024
Spójrz na mnie! Do kogo to mówię? Do ciebie. Do nikogo. Ja nie mam już oczu. Widzę bez oczu,
widząc wewnętrznie. Pozostała jedynie pamięć.
Pamiętam, że wtedy, kiedy zstąpiła Maria, w swojej olśniewającej aureoli. Wtedy, na stepie,
któregoś dnia słotnej jesieni.
Wybiegłem wówczas przed dom. Samotny dom. Drewniany…
Ten właśnie dom, w którym pogrzebałem swojego ojca.
Leżał wtedy pijany w obskurnym świetle wiszącej lampy.
I wołał, jakoś tak z pogłosem echa.
Wołał przez sen, ten swój sen pijacki. I wołał wciąż.
Wykrzykiwał czyjeś imię: „Maria, Maria”!
Ale wiedziałem, ze pozostała w jego mętnych już oczach jedynie śmierć.
To odchodziło stopniowo,
etapami.
Nieśpiesznie...
Choć wykłócał się jeszcze z kimś, że ten zasłania mu widok
na okno.
Z okna na step.
Na buchające kominy wyimaginowanych parowozów.
Na parowozy pełne pary i zgrzytu ruszających w miejscu wielkich kół…
Był na kolejowym dworcu,
z którego odjeżdża się do wieczności.
Wybierał się
w podróż
bez powrotu.
W dłoni ściskał uchwyt
skórzanej walizki
wypełnionej po brzegi swoim życiem.
I wtedy.
Wtedy
właśnie.
Wtedy, kiedy stanął na stopniu wagonu odwrócił się do mnie. I pomachał na pożegnanie.
Ostatni.
A kiedy wszedł, rozpłynął się
w tłumie zbłąkanych dusz,
które przypominały bardziej
kłęby rozbuchanej pary, aniżeli widma umarłych.
I nie wiem, czy to był jego sen,
czy mój własny,
który śniłem
wewnątrz jego snu.
Kiedy podążałem ku wyjściu,
wołał za mną,
próbując chwycić mnie za nogawkę spodni.
I wykrzykiwał wciąż to imię w przeciągłych gongach stojącego zegara.
W szarości dnia na drobinkach wirującego kurzu. Wzburzonego, skłębionego przeze mnie…
„Maria, Maria…”,
Zdążyłem jeszcze (w biegu) potrzeć dłonią po blacie stołu,
zostawiając na nim smugi
w szarym pyle przeszłego czasu.
I kiedy za mną roztaczała się jedynie cisza, ta cisza
wypełniona piskliwym szumem
gorączki,
wybiegłem na zewnątrz, na step,
prosto w wilgotne kępy żółtej wegetacji.
W chłodne objęcia wiatru.
Kiedy Maria objawiła się w potoku jaskrawego światła, zasłoniłem z krzykiem oczy,
uderzony blaskiem morderczej kreacji w wirze utrąconego czasu.
Co się piął powoli do nieba. Ale jakoś tak leniwie, jakby od niechcenia…
I rozpadał się w noc. W nic.
W tym straszliwym
promieniowaniu.
W napływającej fali...
Przez palce przesiąkały drżące nitki bladej,
rozochoconej śmierci,
przeszywając przestrzeń mojego pustego jestestwa.
Kiedy stałem w deszczu spadających ptaków o płonących skrzydłach. Na ziemi nimi usianej.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-13)
***
https://www.youtube.com/watch?v=4bVKAK463n4
Arsis, 11 october 2024
Idą do mnie. Wyciągają się zewsząd czyjeś ręce. Jakieś uschnięte, spalone kikuty.
Wyrastają ze ścian, sufitu, pootwieranych szafek...
Ręce, nie-ręce. Jakieś skostnienia odległej przeszłości, która prosi o litość.
Gdzie ty jesteś? Powiedz. Mów, mimo milczenia,
mimo zatkanej śmiertelnym obrzękiem krtani.
Nasłuchuję.
W szumiącej, piskliwej ciszy wyławiam nikłe, pojedyncze tchnienia.
Bardziej fantomowe iluzje dźwięku, jakieś glissanda...
W pokoju obok, w którym jest biblioteczny regał,
szron pokrywa półki z pleśniejącymi słojami
przeszłego czasu, brzegi
zakurzonych książek.
Niknące w półmroku nocy widma
ze zjawami gestów, twarze dawno umarłych…
Cicho. Cicho. Ojciec jest jeszcze tutaj. Siada w swoim fotelu, na którym siedział tyle razy za życia.
Raz nawet usnął na nim pijany z tlącym się jeszcze papierosem, wypalając w oparciu dziurę.
Teraz okrąża ją palcem. Przypomina sobie. Przypomina, roztaczając wkoło błękitnawą poświatę
drżącego hologramu, prześwitującego rentgenowskiego zdjęcia...
Jest tu jeszcze.
Nachyla się nad stołem, na którym leżą pożółkłe roczniki, fotografie, czasopisma…
Gładzi to wszystko dłońmi, przypominając sobie raz jeszcze.
To i owo. I tamto, co się już zdążyło
rozsypać, stoczyć w otchłań przeszłości.
Czyta bez przekładania stronic, gdyż wszystko jest dla niego
czytelne i jasne,
nawet niezapisana kartka.
Skąd to jego nagłe przybycie? Nic mi ostatnio nie mówił we śnie. Nie uprzedzał.
Przyszedł z zaskoczenia. Jakoś tak sam z siebie.
Tak jak się odwiedza porzucone dawno miejsca.
Przyszedł z wieczności, ze snu śniącego na jawie przeze mnie. W rozstrojonych dźwiękach pianina.
Dotyka klawiszy. Przebiega dłonią.
Dźwięk wydobywa się, jakby nie stąd. I nie z teraz...
Ciscollo! Ciscollo!
Mawiał
wtedy.
Krzyczał…
Kiedy żył. Kiedy jeszcze oddychał.
Jest tu jeszcze.
Otwarte na oścież drzwi.
Opuszczone pracownie,
rzeźby, popiersia… Dłuta walające się wokół.
Drzwi otwarte.
Zatrzaśnięte
na wieczność…
Na podłodze okładki
gramofonowych płyt.
Patrzy się na mnie zalotnie Violetta Villas, odchylając głowę.
I odsłaniając w jakimś zmysłowym pragnieniu swoją smukłą szyję.
Czego ode mnie chcesz?
Powiedz.
Erotyzm wybija się
z każdej litery, każdego piksela…
Wiesz o mnie
wszystko
-- mówi do mnie.
Czy, aby na pewno?
Uśmiecham się do ciebie, nie widzisz? Albowiem uśmiechem miłość się zaczyna… Szepcze…
Ale to nie ta miłość. To miłość zupełnie inna. Do kogoś zupełnie innego.
Widzę, że nie czeka z odpowiedzią.
Rozpływa się w jakichś jarzeniach, szelestach…
W niebieskawym dymku z papierosa spoziera Hanka Ordonówna.
Posyła uśmiechy ze Sfinksa, ze sceny Qui Pro Quo.
Zdaje się, że mówi do mnie, szepcze:
nie bój się, już odchodzę na zawsze, już zaraz, bo kogo nasza miłość obchodzi?
To jakieś małe nic. Odejdę, tak po prostu, na pierwszy znak.
Na lekki ruch ramienia,
na nieśmiałe przechylenie głowy…
Jewgienijo, to ty? To znowu ty?
Skąd tu nagle ta zbłąkana dusza? Ta błądząca postać?
Nie. To tylko cień na ścianie.
Od mojej ręki, którą odgarniam z czoła kosmyk włosów (twoich?)
Albo od maleńkiego żagla piórka, w powietrzu, które wypadło z opuszczonego gniazda.
To nic. To już
zniknęło.
To tylko tak, na chwilę...
Aleksander Żabczyński, tak, to ten, co rzuca spojrzeniem spod kapelusza.
To ten, co przysiągł miłość.
Tak, to ten, to ten, co przysiągł, że.
To ten, co stwierdził, że:
Nie kochać w taką noc, to grzech.
Że można zamknąć serce
przed miłością. I uczynić najsilniejszą z twierdz.
Ale w taką noc, ktoś jednak,
jakby więzy rozciął.
I miłość sama wkrada się do serc.
Ech, miłośnik z tego Aleksandra.
Tola Mankiewiczówna, wśród jesiennych róż,
uśmiecha się wśród odrobiny szczęścia w miłości…
Eugeniusz Bodo
pozujący dumnie
ze swoim arlekinem.
Taki drań. Taki z niego zimny drań...
Słońce. Ogromne słońce nad akropolem. Nad Atenami. Nad resztkami kamiennego masywu
na wyobraźnię.
Paulos Raptis:
Akropolis Adieu.
I co ja mam z wami zrobić? Nikt was nie chce. Nie słucha.
Wszyscy, co was wielbili umarli. Zaprzepaścili się w potoku dziejów.
Zaciskam
powieki.
Otwieram.
Barwne światło przenika do wnętrza przez wysokie witraże. Sprawia wrażenie uduchowienia.
A powtarzające się we wnętrzu wertykalne linie i znaczna odległość do sklepienia
kierują wzrok ku górze.
Jakby sala władysławowska, bądź bryła katedry w Amiens. Czy udziwniony konstrukt
Sagrada Familia.
I ten pogłos. Echonośne struktury dźwięku wkraczające przezroczystym wymiarem, niemalże świętym, do nieba…
A w dole. Cóż. Swoiste to katabasis eis antron.
Popękane, porysowane koła, obręcze.
Jakieś sprężyny, tekturowe wycinanki...
Zwoje zleżałej taśmy od szpulowych magnetofonów, perforowane wstęgi od komputerów.
W potłuczonych resztkach kineskopów połamane stosy drewnianych obudów od telewizorów.
I dalej jeszcze, i wciąż, i w nieskończoność to ów, ów… ów...
Od czegoś
jeszcze.
Od czegoś...
Ciągnące się znikąd donikąd
rozgałęzienia. Korzenie…
Żeliwne rury pradawnego krwiobiegu.
W absolutnym milczeniu trwa powolny przepływ wirującego kurzu.
Zamykam oczy.
Na skroniach
osiada powiew
nikłego tchnienia.
*
Otwieram.
Obejmuje
mnie ramionami…
Nicość.
*
Ktoś mi umarł, wiesz? Umarł i już. Umarł tak jak się umiera, umierając raz jeszcze.
Umarł…
A zresztą ty o tym wiesz, prawda? Wiesz o umieraniu wszystko.
Ty i matka. Oboje…
Jeśli opowiadacie o przeszłości to tak,
jakbyście nigdy nie mieli umrzeć.
I istnieli od zawsze w tym poza-świecie.
*
Wiesz, śnił mi się żebrak, który trzymał się balustrady, poręczy kładki.
Czy czegoś tam jeszcze. Stał, trzymając się usilnie poręczy
ze zbielałymi kostkami dłoni. Tak jakby relingu oceanicznego statku, podczas sztormowej nawały.
Trzymał się tak, podczas gdy inni patrzyli na niego ze wstrętem,
wytykając mu podarte spodnie, łachmany…
Marynarkę miał poplamioną, to fakt.
Wirowała wokół jego głowy natrętna pszczoła upojenia.
Śledził ją, zezował nań.
Odganiał ręką.
Raz jedną, to drugą.
I śpiewał. Nucił jakąś chwytliwą pieśń znaną tylko sobie.
Ale cały czas trzymając się poręczy, aby nie upaść,
nie stoczyć się w nicość z całym tym łoskotem zwalającego się w przepaść wszechświata..
I ta pszczoła. Brzęcząca pszczoła. Nie.
Milcząca i niewidzialna dla innych.
Będąca jak nicość. Jak nic.
Kołująca wokół jego głowy.
I te ściany. Ceglane ściany, ceglane mury kamienic…
Kuta, żeliwna brama wydająca jękliwy zgrzyt w uderzeniach wiatru.
Histeryczny pisk zawiasów w podmuchach,
w tchnieniach zimnej nocy,
w której niesie się popromienny pył
przenikającej wszystko śmierci. Umarłych przed wiekami.
Ich sponiewierane resztki
osiadają na ścieżce usianej igliwiem.
Na asfalcie drogi.
Na żwirze
parkowej alei....
Na betonowych płytach chodnika tego miasta,
do którego idę, podążam, do którego nieustannie powracam na jawie, we śnie.
Do którego
jadę wciąż
i jadę do nikogo…
Na marmurowej posadzce
opuszczonego pałacu
czyjeś kroki, świetliste kręgi.
Słońce spadające z wysoka. Jaskrawe bryły...
*
Czy ty mnie kochasz? Powiedz szczerze. Mów!
Albowiem twoje milczenie. To twoje milczenie zza grobu...
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-10)
***
https://www.youtube.com/watch?v=0W5K3U9l7MU
Arsis, 22 september 2024
Widzisz? Popatrz. Jakoś mnie tak nawiedziło. Jakieś wizje nie wiadomo skąd. Jakieś niedowidzenia.
Twarz przy
twarzy.
Patrz!
Spójrz!
Upadam na lustro. Na tę szklaną powłokę.
Całym sobą. Nie-sobą.
Moje usta. Twoje usta.
Łączą się, spajają.
Niczyje. Śmiertelnie blade…
Co to jest? Co się tak kołysze? Kolebie za ścianą, w ścianie. We mnie?
Upadam ze szklanką, która rozpryskuje się na miliardy iskier
w potwornych rozbłyskach nuklearnych syntez.
I popatrz. Znowu te same sterty gazet. Pożółkłe.
Poplamione. Podeptane…
Znowu jakieś zgrzyty za ścianą. Stukania.
Nade mną…
Wszędzie coś się wciąż czegoś dopomina, doprasza…
Wystają zewsząd
czyjeś ręce.
Uschnięte patyki.
Spalone w śmiertelnej gorączce.
I oto stoję i wpatruję się w pełznące ku sufitowi żeliwne rury. Całe w pajęczynach i kurzu. W kącie
pokoju.
W mdławym blasku wiszącej lampy.
W te rozgałęzienia u szczytu grani.
Dotykam je. Muskam opuszkami palców.
Próbuję się na nie wspiąć, jakby na jakieś drzewo początku. Drzewo stworzenia.
Otula mnie otchłań nocy.
Omiata dalekim cmentarnym oddechem.
Ktoś idzie
Wspina się po stopniach schodowej klatki..
To powracająca zza grobu moja matka. Stąpa ciężko. Ściska kurczowo drewnianą poręcz.
Jestem tu sam na sam z tymi dziwnymi trzaskami, stuknięciami, zgrzytami.
Mimo że ledwie słyszalnymi. Mimo że prawie niesłyszalnymi.
Coś szepczę z samym sobą na zasadzie
cichego porozumienia,
gotów spojrzeć w oczodoły pełne czarnej ziemi.
I czuję na ramionach jak obłapują mnie czyjeś lodowate palce.
Rozglądam się na boki. Powoli odwracam. Przytula się do mnie pusta przestrzeń.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-09-22)
***
https://www.youtube.com/watch?v=KvFhV7qT3IE
Arsis, 31 august 2024
Noc mnie dopieszcza. Domaga się o więcej i więcej. Noc przytula się i płacze. Mimo że deszcz,
że deszcz jest taki odległy.
Powiedz mi, ach. Nie chcesz nic mówić. Wiem. Wszystko wiem…
Zatopiona w ciszy. W tej upojnej ciszy.
W milczeniu tym. W oddechu. W niczyich szeptach.
W oknie odblaski. Mnożą się i troją na szybach lśnienia.
Te wszystkie umizgi gwiazd. W liściach drzew migoty, drżenia.
W gałęziach...
Przyszła do mnie przeszłość.
Przyszła tak
jak zawsze.
Tak zwyczajnie.
Przyszła w udręce i w szacie do samej ziemi.
W powiewającej. W bezkresie pustki.
Czas przestał istnieć.
I cisza taka
spadła z wysoka.
Sfrunęła na skrzydłach czarnych.
W furkocie piór.
W muśnięciach, jakby czyjejś dłoni (twojej?)
Do płonącego gardła wlewa się ogień. W przezroczystości szkła widzę. Dostrzegam mnożące się
widma. Odbicia…
Kwiaty w wazonie.
A w kwiatach,
w tych uschniętych płatkach kurz i pajęczyny.
Pozostałość w wazonie pękniętym na wpół. Kwiaty dla nikogo.
Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. Przy stole odsunięte krzesło.
A więc
ktoś
tu był.
Albo nadal jest, tylko
niewidzialny.
A więc ktoś. Kto?
Za oknami księżyc
ostrzy się sierpem
w szczelinach chmur.
Za oknami noc. Noc…Noc…
To jest wszystko zniszczone. Zatarte pragnienie moje.
W pustej już szklance odbijają się nieśmiało resztki umykającego lata.
Niewyraźny zarys
czyjejś twarzy.
Szklanki, którą trzymam w dłoni.
I którą ściskam
aż do pęknięcia.
Do pierwszych kropli krwi.
Upuszczam na podłogę.
Spadają z chrzęstem kawałki rozbitego życia.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-31)
***
https://gertemmens.bandcamp.com/track/alone-in-a-city-full-of-strangers
Arsis, 31 august 2024
Czy ty mnie trochę… Czy ty mnie, choć trochę… Powiedz… Albowiem jakieś to wszystko
milczące. Utopione w piskliwej ciszy.
Czy ty mnie… -- już nic? Już niczego nie żądasz, nie pragniesz...
Jakie to wszystko chropowate.
Mosiężne klamki pokryte
zielonkawym nalotem.
Ściany pokryte kurzem, pyłem przeszłego czasu. Obrazy. Podłogowa klepka…
Świece dopalają się na lastrykowych parapetach. I drżą w nerwowych podmuchach nocy.
W echach pustych pokojów
W długiej amfiladzie wejść i wyjść. W przedpokojach…
Tak tutaj jakoś w tej nieustannej metamorfozie snów.
W tym kłębowisku oczekiwań i majaków.
Enigmatycznych symboli. W tych okrytych zasłonami gestach…
Ktoś tam stoi.
Albo coś.
Przyczajone…
W podmuchach wiatru jedynie czeluść nieujarzmiona. I nic. Jedynie nic. Albowiem nic…
Więc, co takiego przymila się do mnie poprzez skrzydlate cienie? I próbuje wskrzeszać ulotne
chwile?
Poprzez nawoływania w pustym domu...
Moje?
Nie
moje?
Niczyje…
Deszcz bije o szyby dużymi kroplami.
Rozpryskuje się na rozmazanej częściowo masce klauna, kiedy wystawiam do nieba
zatarte w połowie,
umalowane na czerwono usta.
Rozbawione do szczętu. Do tej błazeńskiej przesady. Ten uśmiech już przemijający, w który wiatr
napływa ciepły.
Skrzypią kasztany,
strzeliste topole.
Szeleszczą jak w gorączce trawy gładzone niecielesną dłonią…
Kiedy coś się przeinacza
w tym szmerze,
w gorącym oddechu.
W rozognionej
rzeczywistości
tętniącej ogniem kwiatów.
W sześcianach powietrza…
W nieskończonych wariacjach na ten sam temat.
*
Gdzieś idę nocą. Idę ulicą. Znowu idę. Wiecznie.
I wiecznie mi tęskno do ciebie.
W pełnej melancholii uciekam od siebie.
Zapuszczam się w szum samochodów,
goniąc nie wiadomo dokąd. W świetle latarni. W nocy dżdżystej.
Ciepłej,
bądź
księżycowej.
Trzymam ciebie w ramionach.
Poprzez próżnię
dotykam twojej twarzy.
Nie czuję jej,
lecz widzę,
ale tak jakby przez szybę.
W smugach mijających reflektorów.
W lśnieniach i błyskach.
I w jakiejś zdefragmentowanej formie.
W ułamkach umykającej wciąż całości.
W spływających kroplach padającego deszczu.
W zniknieniach i zjawach. W ciągłych powtórzeniach…
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-31)
***
https://www.youtube.com/watch?v=RuVCOVd13kg
Arsis, 20 august 2024
Idę. Stopy zagłębiają się w miękkim, wilgotnym piasku. Idę. Spójrz jak idę w tej przestrzeni
zamykanej coraz większym mrokiem nocy. Deszczu i wiatru.
Tym mrokiem coraz gęściej usianym drobinami kryształowych kropel.
Idę tutaj. A ty?
Spójrz.
Widzisz?
Idę w pochyleniu i w szumie. Czy ty idziesz ze mną?
Bo ja idę. Idę tak, jak gdybym nie szedł sam.
W dzień idę
jeszcze?
W nocy?
Pod niebem tym. Pod puchową kołdrą chmur… I w kroplach pobłyskujących w przelocie.
W ekranach spojrzeń. W dźwiękach
szumiącej ciszy,
co wypływa falą białej piany…
Co się unosi, a w nich
srebrzące płetwy ryb.
Srebrzyste łuski niknące w toni…
I ty.
Wyłaniasz się jak Afrodyta ze sztormowej nawały.
Pełna spojrzeń. Tęsknoty…
Wiesz? Mówię tak
do nikogo...
Wydaje się,
że chyba
od zawsze.
Albowiem mówiąc do ciebie
głos mój rozpływa się
w otchłani. W bezgranicy. W niczym.
A mimo to
mówię tak,
jakbyś
stała obok.
Przy
mnie.
Bądź…
… ja jestem...
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-20)
***
https://www.youtube.com/watch?v=Ph4yE_EY0Io
Terms of use | Privacy policy | Contact
Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.
8 november 2024
0811wiesiek
8 november 2024
Never Found YouSatish Verma
7 november 2024
0711wiesiek
7 november 2024
"In This Hell"steve
7 november 2024
"My Love For You"steve
7 november 2024
DefaulterSatish Verma
6 november 2024
0611wiesiek
6 november 2024
Filigran.Eva T.
6 november 2024
VirginitySatish Verma
5 november 2024
0511wiesiek