8 march 2025
Projekcja
Coś zakrzyczało obok. Znienacka. Przefrunęło z cichym furkotem czarnych skrzydeł, okrążając gniazda.
W nocy i w deszczu. Między drzewem jednym a drugim. I tamtym…
W odblaskach i w lśnieniach.
W lustrach pełnych niczyich odbić.
I w światłach ulicznych latarni. Nawet tam, gdzieś nie wiadomo gdzie, błysk szyby otwieranego nagle okna…
W tym domu, na skraju. W domu z cegły i drewna. W tym domu, w którym ojciec przywoływał kogoś w pijackiej malignie i przywoływał jedyne imię: „Maria, Maria”... I szarpał się z kimś nietrudzenie. I kiedy wylewał z siebie pianę i inne płyny. Kiedy się skręcał. W konwulsjach. W spazmie agonii… Nie! Nie! Nie mógł nabrać powietrza, albowiem dech mu zaparło od nadmiaru, od przesytu umierania. I do tej pory zapiera, mimo upływu lat trzydziestu jeden. Był już sztywny i zimny jak kłoda, jak kamień… Bo go widzieli. Widziały go oczy różnych przybyszów, licznych obserwatorów w czerni… Pełno ich wtedy było. W każdym kącie. W każdym zakamarku. Stali. Wszędzie. Leżeli. Klęczeli. Szukali czegoś. Węszyli. Węszyli jak psy. Muskali ustami ściany i cokoły drewnianej podłogi, wodząc lśniącymi językami po rowkach daktyloskopijnych śladów.. Pies skomlał. Siedział pod stołem ze skulonym ogonem. Wystraszony. I patrzył na wszystko wielkimi ślepiami. Takimi wielkimi jak u miesięcznego dziecka. A więc szukali czegoś. I tam. A nawet tam, gdzie leżał wiele razy. Gdzie wiele razy leżał okryty jedynie stertą pożółkłych gazet z wielkimi nagłówkami o testach jądrowych na Pacyfiku... Przynajmniej tak było we śnie. Zostały po nim jedynie pióra I wydłużona czaszka. Raczej ptasia, nie ludzka. I kiedy… Nie! Lecz teraz. Albo wtedy. Nie! Nie wiem. Już nic nie wiem..
Wyginam się w łuk, bo znowu chwyta mnie konwulsja. Spazm nadciągającej ekstazy… Tom of Finland wypełnia trzewia. Rozlewa się tak rozkosznie i błogo… Ale przejdzie. Zaraz przejdzie. To chwilowe...
Zaraz. Zaraz. Zapomniałem, co było wcześniej. A, już sobie przypomniałem…
A więc dom ten stał i stoi nadal w cichej przestrzeni parkowej pustki. Stawiam kołnierz dziurawej jesionki, ponieważ omiata mnie spirala czasu. Zimno mi. Zmieszane epoki i lata. Kołują. Kołują niestrudzone stada gawronów czy innego ptactwa znad dalekich wysypisk. Przechodzą wprzód i w tył jakieś wizje. Latają wokół. Pędzą nie wiadomo dokąd. Pełzną. Wloką się. Snują… Godziny przeskakują jedna po drugiej, ale czy do przodu? Czy do przodu? Czy, aby do przodu? Nie wiadomo. Nic tu nie jest wiadome i pewne. Pewna jest jedynie śmierć i pustka w lodowatej otchłani nocy. Do przodu? Nie wiadomo. Albowiem nic nie wiadomo. A więc, kiedy wracałem wtedy z pracy, zmęczony, i szedłem aleją, w starych drzewach iskrzyły krople sennej zadumy. W drzewach bez liści i w jakiejś dziwnie pokręconej formie. W drzewach połączonych ze sobą. Obejmujących się gałęziami, jakby w tańcu. Jakby w jakimś nieodgadnięciu. W tajemnicy...
I ten błysk otwieranego nagle okna…
Przez kogo? Przez nikogo.
Przez niczyją rękę, która mogłaby być ręką mojej umarłej już matki.
I z pierścionkiem, który może został na jej palcu.
Tak jak wtedy, kiedy o poranku piła kawę
pewnej niedzieli, pewnego dnia lipca.
W słońcu. W leniwej godzinie gorącego lata...
To było wtedy, kiedy przeżywszy ją,
widziałem odblask nieznanej natury
co się skradał w migocie, co się przesuwał chyłkiem po ścianie...
Stąd aż dotąd.
Po podłodze i fornirze trzydrzwiowej szafy.
Szedł z przeszłości w przyszłość. Przechodząc przez teraźniejszość jasną smugą na krawędzi
cienia…
Coś przywołane z nicości. Bezwiednie. Albo i umyślnie, choć we śnie.
Przywołane z głębokich warstw zapomnienia.
Zatem przechodzi raz jeszcze, tylko pod innym już teraz kątem.
W postrzępionej od porywów czasu formie, podczas gdy w topolach drżą liście.
A więc to już znowu lato…
Dopiero, co była jesień...
A więc drzewa. Te oto drzewa (jak znowu wiele tego „a więc”)
A więc szeleszczą
i klaszczą.
Mienią się razem i z osobna.
*
Matka była tu. Ale nie widziałem jej, ponieważ kiedy wyszedłem do przedpokoju właśnie zamykała za sobą drzwi, ścierając mimo woli kurz z drewnianej poręczy schodów. Palcami. Dłonią. Rękawem płaszcza… Pozostała po niej odłupana drzazga. jedyny ślad zatarty w połowie. Wołałem..Nie odpowiedziała. Zeszła po stopniach wytartych pokoleniami kroków. Schodziła szybko, niemal zbiegała, jak nastolatek chcący zrobić psikusa sąsiadom, łomocząc pięściami w drzwi do ich mieszkania. Albo szła wolno, prawie stojąc w miejscu. Szła. Rozpływała się w powietrzu. I była. Albo nie było jej wcale. Albo znowu była, idąc do sklepu. Na zakupy. Tak jak to robiła za życia. Poszła do sklepu, choć była już na skraju umierania. W zasadzie już nie żyła. Ale poszła. Zebrała się w sobie, mimo zimnych już ust. Mimo ust posiniałych na śmierć. Z jednej strony wyglądało to normalnie, jak co dzień. Z drugiej… Z drugiej to takie wszytko dziwne jak po zażyciu sporej dawki amfetaminy. Marynarz patrzy się na mnie. Zaraz. Zaraz. Skąd on tu nagle… Spogląda zalotnie, kiedy owiewa mnie chłód schodowej klatki. Marynarz. Piękny mężczyzna na etykiecie Tom of Finland. Matka wyszła chyłkiem, nie informując mnie o tym. Choć z drugiej strony, po co miałaby mnie o tym informować?
Słońce wpada przez okno do przedpokoju. Jakieś takie mocno pomarańczowe. Zachodzące. Zwiastujące nadejście lodowatej nocy. Rozglądam się wokół. Zostawiła dwa telefony. Leżą na szafce. Jej? Chyba jej. Przynajmniej tak jest w tym śnie. Czemu akurat dwa? Dopiero co kupione. Nowe. Czemu ich nie wzięła? Bodaj jednego? Nie chce, abym się z nią kontaktował, choć i tak nie znam numeru. Próbuję bezskutecznie. Naciskam klawisze. Usiłuję się dodzwonić. Wybieram numery jak szalony. Przecież to wariactwo! Telefony leżą tutaj a nie w jej torbie. Więc, po co dzwonię? Po co? Po co… Strasznie dużo tego „po co”. I nowa karta płatnicza. Przysłali jej z banku. A telefony? Zwykłe, komórkowe. Nic specjalnego. Dla starszej osoby. Choć matka nie była tu jeszcze stara, mimo że miała już problemy z sercem. I miała sine usta, jak wtedy, kiedy oddawała z wielkim zdziwieniem w oczach i z cichym świstem ducha. Dobrze. Wyjdę po nią. Wyjdę jej naprzeciw. Odbiorę zakupy. Ale, zaraz. Przecież poszła do sklepu, którego już od dawna nie ma. Tam jedynie wiją się krzaki a pajęczyny oplatają stertę zbutwiałych desek. Poszła tam z przyzwyczajenia. Albo bardziej w bezkres. Już nie ma. Ani sklepu, ani matki. Zniknęła, gdzieś w pomroce dziejów… Weszła na powrót do wszechświata atomów. Do królestwa mikroskopijnych włókien, co podążają w milczącym przepływie pustego czasu. W dookolnym milczeniu rozsadzającym uszy piskliwym szumem gorączki.
*
Coś zatrzepotało. Zatrzęsło. Szczypią mnie oczy. Łzawią.
Skąd się biorę te wszystkie ptaki?
Fruwają wokół. Przylatują, odlatują.
Krakania, krakania… I te ptaki, te skrzydła…
Za oknem noc okrywa całunem ziemię. Przestało już padać.
Spadają z wysoka roje gwiazd… Kropliste. Płonące krople stearyny. Parzą dłonie i usta. Policzki,
skronie…
Kiedy nadstawiam je. Kiedy klęczę w jakiejś
niedoszłej modlitwie.
W jakimś błaganiu o litość...
Leżę na słojach,
na sękach.
Na podłodze
wytartej krokami minionych dni.
Leżę i patrzę
w niebo.
W żyrandol. W nic...
Dlaczego milczą wszystkie ściany? Nasłuchuję. Nasłuchuję.
Przytykam ucho do chłodnej powierzchni. Do chropowatej.
Popękanej. Brudnej...
Światło łasi się do mnie. Wije się po podłodze jak ja.
I z przymilnym
popiskiwaniem
słodkiego szczeniaka.
A więc,
są tutaj.
Przychodzą i odchodzą. Drgają elementarne cząstki. Świece, świece... Płonące wszędzie
świece!
Kiedy je poustawiałem?
Nie pamiętam. Nic nie pamiętam, choć powinienem przecież pamiętać.
W chrapliwym oddechu.
W jękach.
Wyginam się w łuk. Albo to coś wygina się za mnie.
Odchyla ptasią łowę. Giętką szyję z ostrą grdyką...
I porusza nią, połykając hausty powietrza. Połykając ślinę…
Wygina się. Wygina…
Zamienia się w łuk.
W poręcz. W balustradę…
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-03-08)
***
https://www.youtube.com/watch?v=js5Kajnf5N4
12 march 2025
ajw
11 march 2025
wiesiek
11 march 2025
absynt
11 march 2025
ajw
11 march 2025
ajw
11 march 2025
Belamonte/Senograsta
10 march 2025
marka
10 march 2025
marka
10 march 2025
marka
10 march 2025
marka