27 january 2023
Negatyw II
Nic nie mówisz… Masz rację, nie mów. Wybrzuszają się i zapadają wilgotne, zimne ściany. Poszerzają się i kurczą siatki pęknięć… Pajęczyny. Pył… Jakieś pejzaże w zakurzonych drewnianych ramach. Nadmorskie impresje zapomnianych malarzy. Zapominanie, nic nieznaczące utrwalone momenty na plaży. Rybackie kutry. Mewy. Białe języki piany oblizują odciśnięte w piasku ślady stóp. Samotny rybak nad górskim potokiem w słońcu, w rozłożystym cieniu drzewa.
Martwa natura. Kontrast światłocieni (Chiaroscuro) W wiklinowym koszu, na stole, kiście zielonych winogron. Rozrzucone, pojedyncze na nim sztuki. Rozsypane zdjęcia u mych stóp… Znajome… Nieznajome twarze. Uśmiechnięte. Rozbawione. Smutne… Wszystko tonie w oddechu nicości i opuszczenia, za otuliną przeszłości w wyblakłych już kolorach, bądź w kolorze sepii.
W tym nadmiarze powietrza plątanina żeliwnych rur. Spójrz! Księżyc zawadza wolno, niemiłosiernie wolno o półzamknięte powieki nadciągającego snu. Spopiela się w postępującym bezkresie. W ogromnym milczeniu zagląda przez okna. Obserwuje i patrzy w swojej monotonni bytu. W swoim własnym unicestwieniu. Nie ucieknę przed nim. Nie schowam się za kotarę, regał, mur, ponieważ przenika niemalże każdą strukturę, jak wszystkowidzące oko promieniowania gamma. Wodzi za mną tym swoim spojrzeniem pełnym nostalgii. Odchodzę – idzie za mną. Chowam się w głębi pokoju – zawisa tuż obok, tak że mogę go niemalże dotknąć. Pogładzić dłonią po lodowatych morzach melancholijnych oczu i ust.
Tajemnica światła.
Tajemnica czasu zatrzymana w księżycowej smudze na ścianie sprzed 50 z górą laty. Albo słonecznej, w pełni gorącego lata.
*
Jakież to dziwne i zagmatwane. Deszczowy dzień, gdzieś w nerwowym centrum zatłoczonego miasta. Czekając w zgiełku na przystanku, obserwuję jak nie dojeżdżają do mnie, lecz skręcają znienacka albo jadą wyłącznie w przeciwnym kierunku autobusy, tramwaje.. Jakby to były jakieś kpiące ze mnie obce, prehistoryczne gady… Awaria sygnalizacji świetlnej? Chaos w organizacji ruchu? Nie. To moje życie, w którym rozmijam się ze wszystkim, nie dopuszczając do siebie. Gromada małych dzieci w słońcu. Ja, w księżycu. W deszczu. I w wietrze, który rozwiewa włosy. Łopocze na piersi koszulą. Szarpie za rękawy. Jakbym był negatywem, subatomową antycząstką o odmiennym znaku ładunku elektrycznego. Może i dobrze. Albowiem kontakt doprowadziłby niechybnie do emisji kwantów. Do anihilacji w potoku światła jaśniejszym niż eksplodująca gwiazda.
Jakiś młody człowiek siedzi obok mnie na ławce w parku i rozmawia przez smartfon z kobietą. Musi być mądry i elokwentny, dlatego go słucha. Używa eleganckich, niestandardowych słów. Zresztą lubię słuchać ładnej, gładkiej mowy. Wyławiam wtedy nowe określenia i frazy, i staram się je wplatać w swoje teksty. Podobnie czynił Gustaw Mahler, tylko że on wplatał do swoich symfonii fragmenty popularnych ulicznych melodii, za co go nieszczególnie cenili współcześni mu krytycy. Lecz dopiero po jego śmierci… W moim przypadku to taka swoista, zasłyszana mowa ulicy, szeptana, wykrzykiwana... Ale również gra światłocieni. Uwielbiam obserwować rozmaite kontrasty na murach, ścianach, placach… I zapach. Jakiś nieokreślony bliżej zapach roślin? Życia? Perfum? Czuję to i widzę, kiedy tylko mogę się uwolnić spod ciężaru nocnego grobowca. Kiedy leżę na wznak…
W każdym razie młody człowiek ocenia swoje życiowe sytuacje, sukcesy. Najprawdopodobniej muzyk, bądź muzykolog, gdyż odnosi się z empatią i uznaniem, do uczestników którejś tam edycji Konkursu Chopinowskiego. Jego narzeczona czy kochanka musi być w nim szaleńczo zakochana ze względu na ten jego niesamowity, wręcz barytonowy tembr głosu. Jest piękny tą pięknością nowego gatunku człowieka. To już nie homo sapiens sapiens, lecz homo pulchraensis digitalis.
*
Wracam do siebie. Do czego? Do niczego. Obserwuję plątaninę rur w kącie pokoju. Te odgałęzienia niczym u drzewa. Żeliwny krwiobieg martwego domu. Wspina się z bulgotem do sufitu. Zadzieram z podziwem głowę… A przecież nade mną nie ma już nic. Było, ale umarło. A teraz tkwi rozpięte na krzyżu. Z ramionami szeroko rozwartymi jak grób. Nade mną nic. Nic… Choć przechadza się jeszcze czasami w tę i z powrotem, jakimś takim powolnym krokiem umarłego. Patrzę na sufit. Na wybrzuszenia tynku. Brunatne zacieki. To coś tam żyje, wieczne. Niewyobrażalne i tajemnicze. I pogardza sobą. Żyje, będąc jednocześnie martwym. Jest niejako w zawieszeniu. Gdzieś, pomiędzy warstwami czasu. Pomiędzy czymś, a czymś. Jakaś forma udręki przecząca wszystkiemu. I nie mająca fizycznego sensu jak w obrazach Beksińskiego.
Za oknami wiatr dmie w tył i do przodu. Chwieje strzelistymi topolami, które kołyszą się z trzeszczeniem kory zasklepionej zastygłą, martwą żywicą Czyjeś spóźnione kroki na ulicy. Kto ma przyjść? Nie przyjdzie nikt. Jedynie szmer przejeżdżającego po mokrym asfalcie samochodu. Noc księżycowa. Bezksiężycowa. Noc, w której wszystko zamienia się z powrotem w nic.
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-01-27)
***
https://www.youtube.com/watch?v=imRimCkyYbo
24 november 2024
0018absynt
24 november 2024
0017absynt
24 november 2024
0016absynt
24 november 2024
0015absynt
24 november 2024
2411wiesiek
23 november 2024
0012absynt
22 november 2024
22.11wiesiek
22 november 2024
Pod miękkim śniegiemJaga
22 november 2024
Liście drzew w czerwonychEva T.
21 november 2024
21.11wiesiek