16 december 2021
Nadieżda
I
Przemieszczam się, płynę… Pokonuję powoli ogromne przestrzenie… Gdzie okiem sięgnąć, dostrzegam tylko falujące łany złotego zboża. Zniżam lot i rozsuwam dłońmi, niczym pływak, jaskrawiejące w słońcu wąsate kłosy. Zawadzam o te wyrastające z ziemi ziarna przyszłego chleba, czując łaskotanie na skórze, a we włosach powiew letniego wiatru. Jestem zawieszony pomiędzy istnieniem a niebytem, gdzieś pomiędzy jawą a marzeniem sennym. Dotykam tych przedmiotów natury… Stwarzam nowe w głębinach umysłu…
Jakaś tajemnica przenika drgające refleksy szemrzącego strumienia. Wszystko jest zatopione, jakby w jakiejś gęstej substancji… Skapują w zwolnionym tempie krople niedawnego deszczu z mięsistych liści, z biało-liliowych, czerwonych płatków… Postrzępione chmury przesłaniają tarczę słońca, wloką po ziemi swoje cienie... Nie dosłyszę swojego oddechu, ale słyszę szept przelatujących owadów i plusk chłodnej rzeki, kiedy zanurzam w niej bose stopy, dłonie, nagie ciało…
Stoję na wilgotnej od rosy łące. Mgielne mamidła na jej skraju, niczym duchy, suną gdzieś bez celu, donikąd, przybierając rozmaite formy. Czuję, że ogarnia mnie chłód. Dreszcz przechodzi po plecach. ― Skąd ta nagła zmiana obrazu? ― Czyżbym przekroczył niebacznie ową niewidzialną barierę rozdzielającą poszczególne wszechświaty? Jest mi ciężko, zimno i samotnie. Lecz oto słyszę, że ktoś mnie woła z oddali. Słyszę cichy kobiecy płacz. ― A więc jest jeszcze ktoś poza mną! Ruszam przed siebie, brnąc po kolana w błocie. Wyszarpuję z cichymi cmoknięciami stopy. Nie wiem, co zobaczę i kogo. Czuję kompletną beznadziejność i niemoc. ― Co jest dalej? ― Co takiego ujrzę niebawem? ― A jeśli jest to tylko ułuda i dalej nie ma już niczego? ― A jeśli nie ma już nic?
II
Budzik dzwoni od dobrych kilku minut. Lecz dopiero teraz to sobie uświadamiam. Jeszcze z zamkniętymi oczami, jak ślepiec, macam dłonią, aby go namierzyć na blacie nocnego stolika. Znajduję. Naciskam nieśpiesznie guzik. Zapada cisza. Nie mogę otworzyć powiek ― są zbyt ciężkie, jakby z ołowiu. Promienie bladego światła przenikają wąskie szparki moich oczu... Jeszcze chwila. Jeszcze tylko chwila…
Niewyraźne, rozmazane kształty przedmiotów, wyostrzają się i konkretyzują. Za oknem suną powoli jesienne chmury i słychać tylko ciche uderzenia drobnego deszczu o blaszany parapet. Boli mnie z tyłu głowa. Nie mam siły na nic…
Odgarniam kołdrę... Siadam na krawędzi łóżka… Ból z tyłu głowy jest nie do zniesienia... Szukam flakonika z aspiryną… Znajduję go na stoliku, obok nocnej lampki. Połknięte dwie tabletki popijam kilkoma łykami wody mineralnej z opróżnionej do połowy butelki... W powietrzu czuć wyraźnie nieprzyjemną woń alkoholu i wymiocin. Obejmuję dłońmi potylicę, opierając łokcie na kolanach… Czekam na jakąkolwiek ulgę, zgięty w pół niczym znak zapytania. Myślę o tym powracającym wciąż śnie. O tym wołaniu z oddali i tym cichym kobiecym płaczu. Czyżby ktoś chciał mi coś przekazać? ― Czego ode mnie chcesz, zjawo? Co chcesz mi takiego ważnego przekazać? Nie rozumiem. Nic nie rozumiem… ― I niech tylko przestanie boleć… ― Niech przestanie…
Wstaję z wielkim wysiłkiem i omal nie padam od razu na twarz. Utrzymuję ostatecznie równowagę, mimo że nogi mam jak z waty. Stoję przez moment przy nocnym stoliku, ściskając palcami jego krawędź… Robię jeden krok, drugi… Podchodzę do okna… Rozchwiane w chłodzie jesieni strzeliste topole nie mają już prawie liści. Za to te, które jeszcze nie opadły mają żółto-rdzawy kolor. Machają mi na pożegnanie, drżąc przed progiem śmierci…
Przywarty czołem o szybę, czekam aż ból ustąpi całkowicie. Przymykam szczypiące, załzawione oczy…
Wytrąca mnie z letargu szum przejeżdżającego po mokrym asfalcie samochodu. Jakiś starszy człowiek z małym pieskiem idzie wolno poboczem drogi. Poza tym nikogo i nic, tylko chłód, deszcz i szarość pochmurnego poranka. Wrony załamują swoje skrzydła, wznoszą do nieba rozkrakane dzioby… Zatykam uszy, aby utonąć w piskliwym szumie wzburzonej gorączką krwi...
Spoglądam na blat stołu, na którym leży pożółkła, podniszczona koperta. Nie mam odwagi jej otworzyć. Gładzę palcami… Biorę w dłoń i uważnie oglądam w szarym świetle dnia. Obmacuję, wącham… Wchłaniam pradawne cząsteczki kurzu…
Jest zaadresowana do mnie, ale nie ma na niej nadawcy. Jedynie znaczek pocztowy zdradza miejsce pochodzenia. Na tle dalekiego wzgórza, drzew i fragmentu migoczącej w słońcu zatoki ― stoi profilem, podparty pod bok kilkunastoletni pionier. Jest ubrany w białą koszulę i krótkie, granatowe spodnie do kolan. Powiewa mu pod szyją uwiązana, czerwona chustka. Unosząc dumnie głowę, dmie w lśniącą trąbkę z przyczepionym doń czerwonym proporcem ze złotymi frędzlami. W prawym górnym rogu napisano po rosyjsku: „Poczta CCCP 1954”. W prawym dolnym: „10 kop”. W tym samym rogu widać również fragment czarnego stempla pocztowego, jednak zbyt nikłego i zatartego, aby można go było rozszyfrować. Przechodzi mi po plecach dreszcz. Wygląda na to, że ten list przybył niespodziewanie z głębin czasu, od kogoś, kogo już dawno zagrzebały niezliczone warstwy przeszłości. Pchnięty jakąś niewytłumaczalną siłą, przedarł się przez dziesięciolecia epok, aż do teraz. ― Nadany do mnie? ― czy może raczej ― do mojego kolejnego wcielenia?
Drżącymi palcami wyciągam złożony na czworo list. Rozkładam powoli ten podziurawiony i poplamiony, zapisany cyrylicą delikatny papier. Zaczynam czytać, mimo pozacieranych niektórych liter:
Najdroż.zy!
Upłynęło już tyle l..t, odkąd widziałam cię po raz osta..ni. Pamiętasz, jak szliśmy bulwarem nad Newą, w której srebrzyła się owa biała noc? Opowiadałeś mi z uśmiechem przeróżne zabawne historie. By..am szczęśliwa, czując w so..ie takie ciepło, pomi..o przej..ującego zimna. Nie sądziłam, że spotka mnie w życiu jeszcze coś tak cudow..ego. Była to dla mnie sytuacja nowa i zarazem trudna. I może właśnie, dlatego doceniałam wartość tego uczucia. Sprawiłeś, że wiedziałam, czego potrzebuję i pragnę. Bez ciebie nie istniałam, nie żyłam. Przy tobie odnalazłam prawdziwy sens istnienia. To jest nie do uwierzenia, ale nie zauważyliśmy nawet, kiedy przeszliśmy cały Prospekt Newski, który ma przecież kilka kilometrów. Nie dostrzegaliśmy wtedy pełni księżyca, ani nie czuliśmy chłodnego powiewu bryzy. Wydawało się, że wszystko wokół całkowicie zamarło. Wszystko wokół było milczeniem. Zmęczeni usiedliśmy w końcu na ławce nad kanałem Gribojedowa, obok mostu Bankowego. Położyłeś mi wtedy głowę na kolanach, a ja, nachyliłam się nad tobą, okrywając twoją twarz swoimi długimi włosami. Zapomnieliśmy o całym świecie, porwani falą uniesienia, szczęścia i pożądania. Topiłeś w moich oczach rozgorzałe spojrzenie. To wtedy, spoglądając w górę, sięgnąłeś poza siebie. Ogarnąłeś moją kibić splótłszy ręce na moich plecach. Zawarliśmy w namiętnych słowach cały nasz świat... Minęło już tyle lat, Włodku. Mimo że straciłam już niemal całą nadzieję, że cię jeszcze kiedyś zobaczę, to wciąż na ciebie czekam… Pamiętaj o tym…
Twoja na zawsze, Nadieżda
Leningrad, 18 września, 1954 roku
Czuję słabość, a ból w potylicy znowu zaczyna narastać, lecz nie mogę przerwać procesu, nie mogę…
Idę chwiejnym krokiem do łazienki. Zdejmuję ubranie i wchodzę pod prysznic. Namydlam ciało… Spłukuję resztki piany... Oparty ramieniem o kafelki, opuszczam głowę… Znowu dopada mnie fala potwornego bólu, jakby mnie ktoś ściskał rozpalonymi do czerwoności obcęgami. Znowu walczę, przygryzając wargi i wydając z siebie stłumiony jęk bezsilności…
Powoli, bardzo powoli wszystko ustępuje. Odzyskuję świadomość pod ciepłym, kłującym strumieniem…
Staję przed lustrem i spoglądam na starego, zarośniętego człowieka, którego tylko na chwilę opuściły straszliwe męki. Widzę z bliska poorane bolesnymi bruzdami oblicze… Odkręcam kurek z zimną wodą… Ochlapuję policzki, skronie, czoło... Spoglądam ponownie w zaparowane, skroplone szkło…
Biorę nożyczki i zaczynam obcinać zarost… Kończę. Nabieram powoli piankę do golenia z małej aluminiowej miseczki. Nakładam ją okrężnymi ruchami na uprzednio zmoczoną twarz pędzlem z końskiego włosia. Wkładam do maszynki żyletkę, dokręcając uchwyt. Przyciskam… Pociągam w dół, zostawiając w białej piance paski odkrytej, gładkiej skóry… I znowu…
Wycieram się papierowym ręcznikiem… Dezynfekuję płynem po goleniu… Szczypie… Bardzo szczypie… W powietrzu czuć zapach świeżości i łagodnego zapachu.
W przedpokoju pastuję do połysku czarne półbuty... Zapinam ostatnie guziki białej koszuli… Spinam mankiety… Wiążę krawat… Czeszę swoje nieco przerzedzone włosy, robiąc w nich przedziałek…
Jeszcze raz czytam zapisany, jakby drżącą dłonią kawałek papieru. Ponownie wchłaniam każde zdanie, słowo… Składam go z powrotem na czworo i wsuwam do koperty. Patrzę na nią, na ten postarzały przedmiot, na ten artefakt. ― Tak, jestem już gotowy ― szepczę do samego siebie, wkładając list do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zakładam płaszcz… Otwieram drzwi z cichym skrzypieniem zawiasów... Chłód klatki schodowej na mojej twarzy… Stojąc na progu, patrzę jeszcze przez moment w głębię pustego mieszkania…
Schodzę z piętra stopień po stopniu. Wychodzę na wewnątrz… Na podwórku dolatuje do moich uszu trzepot skrzydeł i ciche gruchanie gołębi. Zlatują z blaszanych parapetów, przysiadają na trzepaku, na drewnianej w kącie ławce… Spoglądam w górę i widzę fragment szarego nieba otoczonego ścianami kamienicy…
Otwarta na oścież brama… Kwadraty chodnikowych płyt… Osacza mnie gwałtowny szum przejeżdżających samochodów i pogwar mijających mnie ludzi… Na stykach szyn zgrzyta zatłoczony tramwaj … Mąci umysł intensywny zapach spalin…
Skręcam w lewo i idę przed siebie. Stawiam wysoko kołnierz płaszcza. Ręce wkładam do kieszeni. Mam jeszcze trochę czasu. Czuję się jak ktoś, kto skończył już swoją zmianę, a jeszcze jest przez chwilę. Jak ktoś, kogo już nikt nie zatrzymuje, kogo już nikt o nic nie pyta.
W kałuży, tuż pod moimi stopami, dostrzegam fragment błękitnego nieba. Promień słońca przenika przez nawałę skłębionych obłoków… ― I nagle ― olśniewa wszystko. ― Chyba już czas…
Staję przy krawężniku i patrzę na pędzące pojazdy. Wypełniona żwirem ciężarówka jedzie wystarczająco szybko. Jest coraz bliżej. Jest tuż! ― Wyskakuję momentalnie przed jej maskę, rozkładając szeroko ramiona i zamykając oczy. Pisk hamulców… Gwałtowne uderzenie! ― Ból przypominający porażenie prądem, w głębi mózgu krótki błysk jaskrawego światła... Więcej już nic…
III
Otwieram oczy, jak po przebudzeniu. Jestem w jakimś korytarzu. Nie widzę jego końca. Ma białe półkoliste sklepienie z wiszącymi w regularnych odstępach białymi kulami. Lśni beżowa lamperia na ścianach. Po lewej ręce nieskończony ciąg zwieńczonych półkoliście, tak jak sklepienie, okien… Niektóre są otwarte… Za nimi widać gęstą zieleń drzew, z której dobiega świergot ukrytych w niej ptaków. Promienie słońca tworzą na drewnianym parkiecie ukośne, świetliste prostokąty…
Idę powoli przed siebie. Słyszę czasami ciche skrzypienie ułożonej w jodełkę klepki. ― Czyżby to było skrzypienie od moich kroków, nie-moich? Idę powoli. Tylko szelest drzew i śpiew ptaków...
Czuję nikły zapach woskowej pasty i ciepłą woń lata… Po prawej stronie rząd białych drzwi… Pierwsze z nich mają numer: 2017, następne: 2016… Przystaję, co kilka metrów przed progiem i nasłuchuję, lecz nic, tylko szmer liści, ptasi świergot i ciche skrzypienie podłogi…Podchodzę do najbliższego, otwartego okna i wyglądam, lecz widzę tylko drzewa, a pomiędzy nimi rozkwieconą łąkę, błękitne niebo i słońce…
Numery na drzwiach są jedynym tutaj świadectwem jakiegoś celu: 2015, 2014, 2013, 2012… ― Mam dziwne wrażenie, jakbym był w jakimś tunelu czasoprzestrzennym i cofał się nieuchronnie w czasie. Czuję coraz większe ciepło i zniecierpliwienie… 2011, 2010, 2009, 2008, 2007, 2006, 2005, 2004, 2003, 2002, 2001, 2000…
To miejsce jest kwintesencją samotności i przeznaczone tylko dla mnie… To miejsce wiecznej oazy ciszy i spokoju… To miejsce, cudowne z jednej strony, przeraża jednak swoim bezkresem i brakiem czasu… Przeraża również tym, że nie ma tutaj absolutnie nikogo poza mną… Tutaj nie chodzą żadne zegary, bo i po co? Po co odmierzać bez-czas? Nie czuję przyciągania ziemi i jednocześnie czuję wszelkie oddziaływania, które są, których nie ma…
Dziwne to uczucie, gdzie wszystko jest i nie ma zarazem niczego. Jakbym istniał i nie istniał, jakbym był w bezkresnej pustce, pełnej jednak rozmaitych przedmiotów, ale takich, jakie są widzialne jedynie w śnie przepełnionym złotawym zamgleniem, jakie można dostrzec pomiędzy warstwami epok. Jestem taki bezczasowy, nieistniejący, a jednak istniejący, tylko w jakiejś zupełnie innej formie. Mijam kolejne numery na białych drzwiach. ― A może mijam poszczególne lata? Niektóre są pozacierane, niektóre lśnią jasnym blaskiem: 1999, 1998, 1997, 1996, 1995, 1994, 1993, 1992, 1991, 1990… Jestem cielesny i jednocześnie nie mam ciała. Jestem czymś pomiędzy cieniem a drgającym refleksem na powierzchni wody. Wszystko jest takie niepojęte i trudne, i zarazem doskonale zrozumiałe i proste. ― Gdzie ja jestem? Tak, widzę: 1989, 1988, 1987, 1986, 1985, 1984, 1983, 1982, 1981, 1980… Mijam całe dekady. ― Jak to możliwe? ― Kto nadał mi aż taki pęd? ― Czy zdołam wyhamować przed samym początkiem, czy może pochłonie mnie nicość? Dostrzegam wiele i widzę: 1979, 1978, 1977, 1976, 1975, 1974… Dziwne to uczucie, kiedy przemija czas swoich własnych narodzin… 1973, 1972, 1971, 1970… Otaczają mnie mikroskopijne wyładowania, drobne iskierki płomieni: 1969, 1968, 1967, 1966, 1965, 1964, 1963, 1962, 1961, 1960… Jestem coraz bliżej… Jestem coraz bliżej ciebie, Nadieżdo! Niebawem cię ujrzę… W jakiś niewytłumaczalny sposób ściągasz mnie ku sobie. Odnalazłaś mnie, wysyłając w przyszłość ów list. Odnalazłaś mnie, mimo że jestem w innym wcieleniu. Jak to możliwe? Jak?
Jestem blisko... Mijają końcowe stacje: 1959, 1958, 1957, 1956, 1955… Widzę już pierwsze kontury, pierwsze zarysy… Lekki powiew chłodnego wiatru na twarzy… Drzwi oznaczone numerem 1954 ― są uchylone. Podchodzę do nich wolno, stając u ich progu… Zastanawiam się przez chwilę i… ― wchodzę do środka…
Z początku dostrzegam nieostre, spowite w jaskrawości kontury, jakieś zamazane przedmioty, plamy i cienie… Zaciskam mocno powieki, wolno otwieram…
Mam przed sobą, na wyciągnięcie ręki zielony, pokryty złoconymi literami Narewki Łuk Tryumfalny. Nie ma wątpliwości, jestem w Leningradzie, w 1954 roku! Czuję, że mi słabo i omal nie padam na twarz. ― Jestem w miejscu i czasie, w którym wysłałaś do mnie list, Nadieżdo! ― Ale jak ciebie teraz znajdę? ― Gdzie mam ciebie szukać? ― Powiedz, gdzie?
IV
Ruszam wolno przed siebie. Czuję teraz wszystko wyraźnie. ― A może to tylko jakaś ułuda? Może wcale mnie tu nie ma? Idę jednak dalej przed siebie, mijając rząd kamiennych donic z fioletowymi, drobnymi kwiatkami. Kątem oka dostrzegam jakąś młodą kobietę, przyśpieszam kroku! ― Nie, to nie Nadieżda.
Mimo września, słońce grzeje w moje plecy. Na niebie nie ma ani jednej chmurki. Wąską, wybrukowaną kocimi łbami ulicą przejeżdża wolno polewaczka. Unosi się za nią chmura lśniących w słońcu drobniutkich kropelek wody, które tworzą coś na kształt tęczy. Skręcam w Prospekt Newski, główną ulicę Leningradu… W szeroką, wyasfaltowaną arterię, pełną trolejbusów i ludzi. Na dużym placu z fontannami biegają małe i rozkrzyczane dzieci. Ze środka tej wesołej gromadki wybija się ciepły i rozedrgany lekko głos: „Jeniusza, Jeniusza! Chodź do mnie, chodź do babci!”. Spoglądam w tę stronę i widzę siwą kobietę w rozpiętym, szarym płaszczyku, jak bierze kilkuletniego chłopca na ręce…
Elewacje w słońcu, schody w półcieniu… Mijam kunsztownie zdobione kamienice z XVIII i XIX w., wykwintnie kute, wyszukane żelazne bramy… W szeleszczących liściach kasztanów prześwituje rozedrgany blask złotych kopuł Soboru Isakijewskiego… Wiatr podnosi pył z pobocza drogi, zapowiadając zmianę pogody… Z zadumy wyrywa mnie dopiero zgrzyt przejeżdżającego i dzwoniącego tuż obok tramwaju… Idę przed siebie, skulony cały w sobie… Idę przed siebie z rękami w kieszeniach dziurawego płaszcza…
Dochodzę do Mostu Bankowego, a raczej kładki dla pieszych nad kanałem Gribojedowa. Tutaj jest dużo spokojniej. Rozłożyste drzewa tworzą coś na kształt cienistego baldachimu z drgającymi tu i ówdzie słonecznymi prześwitami. Obok mnie, terkocząc na nierównościach chodnika, przejeżdża na trójkołowym rowerku mała dziewczynka. Tuż za nią idzie szybkim krokiem młoda kobieta. Dogania ją i chwyta za umocowany z tyłu rowerka kijek. Dziewczynka piszczy radośnie, kiedy znowu odjeżdża od niej na kilka metrów. Wchodzę na kładkę i opieram się o jej barierkę. Pode mną połyskuje gdzieniegdzie ciemny, szemrzący cicho nurt. Odganiam dłonią pszczołę, która przelatuje z cichym brzęczeniem tuż obok mojej twarzy. Srebrzysta ryba wypływa i spada z pluskiem w głębiny. W powietrzu czuć mdławy zapach jakichś kwiatów, czy krzewów…
Na tle jaskrawej plamy dostrzegam kątem oka przesuwający się wolno cień. Podnoszę głowę i widzę ubraną na czarno kobietę. Ma na sobie czarną, długą do samej ziemi sukienkę, a na głowie tak samo czarną chustkę. Spogląda na mnie, po czym zawraca i odchodzi. Znika za rogiem, skręcając w małą, boczną uliczkę. ― To ona! To Nadieżda! ― To na pewno musi być ona! Schodzę szybko z kładki. Dobiegam do rogu, lecz poza idącą wolno parą starszych ludzi, nie ma nikogo! ― Gdzie ona jest? ― Gdzie?
Idę nie wiadomo jak długo… Idę przed siebie… Idę bez celu, bez nadziei… Gęstnieją powoli deszczowe chmury. Wszystko robi się momentalnie szare. Dopiero teraz widzę, że jestem na bezdrożach, poza miastem. Przede mną tylko rozległe pola, rosnące w oddali pojedyncze brzozy... ― Gdzież mam iść? ― Gdzież mam cię szukać? Chmury suną nade mną… Zapinam płaszcz i podnoszę kołnierz. Ogarnia mnie chłód, a gardło ściska niewysłowiony żal, ból i niemoc. Czuję, że od wiatru łzy napływają mi do oczu. ― Tyle przebytej drogi ― i na nic. ― Tyle przebytych epok…
Lecz oto, jest! Widzą jej przygarbioną postać. Tknięty jakimś impulsem, przyśpieszam, biegnę, co tchu! Czuję, że serce bije mi coraz mocniej. Jeszcze dziesięć metrów, jeszcze pięć…
― Nadieżdo, jestem! ― mój głos się załamuje od szybkiego oddechu. ― Przybyłem do ciebie z bardzo daleka. Dla ciebie straciłem życie. Wiele razy czytałem twój list ― rozpinam płaszcz i wyjmuję go z kieszeni marynarki. O dziwo koperta nie jest wcale pożółkłym ze starości kawałkiem papieru! Patrzę na to zaskoczony. Podchodzę do niej jeszcze bliżej. Pokazuję list. Jej mocno przekrwione oczy wskazują na to, że płakała. Ma wynędzniałą twarz, jakby toczyła ją jakaś śmiertelna choroba. ― Nadieżdo, jestem ― szepczę niemal bezgłośnie. ― Nadieżdo, spójrz, mam twój list ― spogląda na mnie, jak na kogoś z innego czasu, z innej epoki. Wie, że to nie jestem ja. ― Nadieżdo… ― nie kończę, ponieważ zasycha mi w gardle i nie potrafię wydobyć z siebie już ani jednego słowa.
Wpatrzona prosto w moje oczy, odwraca głowę w bok, spoglądając tym razem na coś na skraju horyzontu.
― Przepraszam cię, Włodku ― wymawia to łkającym, ochrypłym głosem. Gdzieś w skłębionych nad nami chmurach, narasta basowy odgłos zbliżającego się samolotu... ― Przepraszam cię, że straciłeś przeze mnie życie, że przebyłeś do mnie taką długą drogę, wybacz mi ― jej głos jest jeszcze słabszy, natomiast basowe dudnienie samolotu przechodzi nad nami kulminacją i powoli cichnie, ginąc w oddali. ― Żegnaj na zawsze ― dodaje ledwie słyszalnie. Nogi miękną mi w kolanach. Jest mi słabo. Całuje mnie delikatnie w usta swoimi spierzchniętymi jak w gorączce wargami. ― Muszę już iść ― dodaje cicho. ― Muszę wracać z powrotem na północ, tam gdzie jest mój dom. Jest on na skraju poligonu atomowego, sto kilometrów stąd.
― Proszę, zostań ze mną, proszę! Nie musisz tam wracać! ― czuję nagłe ukłucie w sercu.
― Nie mogę, Włodku. Jesteś z innego czasu. Muszę wrócić do swojego domu, aby zginąć. Wkrótce wybuchnie bomba. Chciałam tylko zobaczyć przyszłe wcielenie kogoś, kogo bardzo dawno temu kochałam nad życie, ale ty nim nie jesteś. Przebacz mi, proszę.
Widzę jak opuszcza głowę i powstrzymuje ostatkiem sił gwałtowny płacz. Zaciska mocno usta… Odwraca się i odchodzi piaszczystą ścieżką przez przymglone, nasiąknięte wilgocią pola przygarbiona, kulejąca na prawą nogę postać… Malejąc na tle horyzontu…
Spoglądam w dal, w tę pozostawianą przez nią pustkę, w rozchwiane na skraju, pojedyncze brzozy…
Jest coraz chłodniej. Nie wiem ile już tu jestem, w tym poszarzałym nagle krajobrazie. Słyszę jedynie świszczący wiatr. Czuję, że znowu wilgotnieją mi szczypiące oczy… Nikogo i nic. Już ― tylko nic.
Wracam tymi samymi bezdrożami… Tymi samymi ulicami… Jestem bardzo zmęczony i taki bezsilny… Siadam na ławce, nad brzegiem Newy, i spoglądam na płynący wolno nurt… Krzyczące, białe ptaki zniżają, co chwila swój lot… Jestem tak bardzo zmęczony… Osuwam się… Zasypiam.
Gdzieś na skraju szarego i pochmurnego horyzontu rozbłyska nagle niezwykle jaskrawa światłość, przybierając powoli kształt ogromnego, rozżarzonego grzyba… Otaczają go białe pierścienie gorącego powietrza, które niszczą wszystko na swojej drodze… I nagle ― dopada mnie potworna fala uderzeniowa. Rozrywa moje ubranie, rozrywa ciało… Zaczynam krzyczeć, zaczynam potwornie krzyczeć, kiedy ściana ognia wyrywa włosy, wypala oczy…
Naraz widzę nad sobą pochylonego umundurowanego funkcjonariusza. Szarpie mnie za rękaw i coś do mnie mówi. Nic nie rozumiem. Rozkotłowany jeszcze umysł nie jest w stanie wyłowić sensu wypowiadanych słów. Jeszcze moment… Jeszcze… ― Już słyszę wyraźnie lekko zaniepokojony głos.
― Obywatelu, chuchnijcie… Jesteście aż tak bardzo spici? Tu nie można leżeć, idźcie do domu. Macie dom? ― Mruczę jedynie coś do niego nieskładnie, jakby mnie zatkało. ― Jak nie macie, to idźcie do przytułku, który jest tutaj, niedaleko, na ulicy ****kiej. Tylko się pośpieszcie, obywatelu, bo będzie zaraz padać ― i wskazuje palcem szare, burzowe niebo na północy. Odchodzi.
Wstaję z wielkim trudem ― i idę ― w kierunku… ― właściwie, nie wiadomo, gdzie. Czuję na twarzy pierwsze krople deszczu… Zygzak błyskawicy przecina na mgnienie horyzont… Po chwili, przytłumiony, odległy grzmot tego krótkiego spięcia, dociera do mnie w jakiejś szczątkowej formie, mając swoje epicentrum, gdzieś na północy ― nad samotnym domem.
(Włodzimierz Zastawniak, luty 2017)
21 november 2024
21.11wiesiek
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
20 november 2024
2011wiesiek
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek
19 november 2024
Jeden mostJaga
19 november 2024
0011.
19 november 2024
0010.
19 november 2024
0009.
19 november 2024
0008.