15 january 2024
Projekcja snu
A więc to tędy wychodzą. Wychodzą ze ściany i idą. Idą zamaszystym krokiem na przestrzał. Przez środek pokoju w świetle wiszącej lampy. Wychodzą zawsze w nocy, kolebiąc się dziwnie na boki i podzwaniając małymi dzwoneczkami w tym osobliwym korowodzie omamów i zwidów. Nie dostrzegają mnie wcale. Przechodzą przeze mnie, aby wtopić się na powrót w senny bezkres przeciwległej ściany.
Za oknami noc. Za trzaskającymi okiennicami w rytmie bijącego serca. Okiennice uderzają o futryny rytmicznie, tak bardzo rytmicznie, podczas gdy firanki wybrzuszają się na podobieństwo wzdętych wiatrem żagli oceanicznego brygu. Wychodzą. Przechodzą w noc. W nic. W łoskot. W ciszę. I znowu w łoskot, jakby bijącego rękami kowala młota w kowadło. W głuchy tętent buzującej w uszach krwi. W rozpalone do czerwoności jestestwo. W gorączkową scenerię martwego krajobrazu.
Leżę na podłodze. Na dywanie. Na niczym. Na łące. Wdychając zapach wirującego kurzu śnię snem wiekuistym i ostrym zarazem. Śnię zwinięty w kłębek przerażenia albo raczej zatopiony w jakiejś przeszłej iluminacji dawnego życia. W nieokreśloności zdarzeń stępionych na krawędziach skrzydeł przez atrofię pamięci. Przechodzą. Przelatują niczym ptaki nad polami pożółkłej wegetacji. Nie. To światło żyrandola rozlewa się mdławą poświatą po mnie, po dziwnych obrysach słoi dębowej klepki, po sękach, po fornirze szafy, po zasłonach, w których majaczą jakieś wiry, skłębione obłoki, przełęcze i jary, przecinające wszystko mroczne rozpadliny…
Ja tu jestem w jakimś nieodgadnieniu. W czymś pomiędzy. Między czymś a czymś. Między czasem a bez-czasem. W jakimś spowolnieniu.
Coś się przede mną świeci. Lśni i migocze blaskiem odbitym od księżyca albo od gwiazdy porzuconej na krawędzi szyby. Próbuję dotknąć. Musnąć drżącymi palcami. Chwycić oburącz i stwierdzić twardość zimnego kamienia. To coś jest martwe i nigdy nie mogło być żywe. Lśni przede mną w piskliwej tym razem ciszy. Dosięgam ów przedmiot. To kryształowa popielniczka po ojcu z brunatnymi śladami od żarzących się papierosów, które ojciec dociskał po skończeniu palenia. Artefakt prehistorycznych dziejów w nawale pulsującego światła. Od czego to pulsowanie? Od trawiącej mnie gorączki. Od bijącego serca. Od napastujących mnie haustów powietrza, kiedy je łykam chciwie i pożądliwie rozwartymi szeroko spierzchniętymi ustami.
Coś się we mnie złamało z chrupotem uschniętej gałęzi. Nie mogę się ruszyć. To znaczy ruszam się, ale jakoś inaczej, tak jak można się poruszać wyłącznie podczas próby wniebowstąpienia, w którejś tam fazie sennej maligny.
Jestem. Nie ma mnie. Albo znowu jestem, nie będąc wcale, gdzieś wśród miotanych wiatrem gałęzi jaśminu, miedzy czarnymi skibami ziemi, kiedy wzruszam je całym swoim martwym ciałem, nie mogąc się pogodzić ze śmiercią. Gdzieś na piaszczystej drodze, na łące, któregoś tam dawno przeszłego lata…
*
I tu przerwałem na chwilę pisanie, albowiem rozbolała mnie głowa od nadmiaru powietrza…
*
Siadam przy stole i zaczynam znowu pisać, mimo środka nocy. Jakaż to targnęła mną zmiana nastroju. Jakież to niejasne w swojej istocie. Strumień świadomości nieoczekiwanie skręca, wije się jak rzeka. Targany nawałą imaginacji. Wpatrzony w marynarza w jakimś takim dziwnym stroju sado-maso. W skórzanej kurtce nabitej srebrnymi ćwiekami na etykiecie butelki Tom Of Finland. Marynarz patrzy się na mnie zalotnie. Porusza wąsem, coś na podobieństwo Wołodyjowskiego albo Łomnickiego, co grał Wołodyjowskiego. Brakuje mu tylko szabli, którą by tylko siekał na lewo i prawo. Ale ma za to błysk w oku i chęć do skonsumowania nabrzmiewającej czułości, którą próbuję wyrazić poprzez mimikę twarzy i wyzywającą pozę. Jest piękny, taki przystojny. Można by było spróbować. Posmakować do ostatniej kropli nektaru życia.
*
W którymś upalnym dniu lata, wśród skwaru. W którejś sennej godzinie oczekiwałem ojca aż przyjdzie, przybędzie w jasnopopielatym garniturze i z teczką. Uśmiechnięty. W tych swoich przyciemnionych od blasku okularach, nagrzany słońcem. Czekałem aż przybędzie prosto z piekarni, z pachnącymi jeszcze bułkami. Nasłuchiwałem chrzęstu żwiru od jego kroków. I czekałem długo, aż do wieczora. I dłużej, trzymając w rękach gliniany dzbanuszek jak to dziecko z syndromem Aspergera, czy innym spektrum autyzmu..
Pamiętam, że usiadłem w drzwiach. I oparłszy się plecami o ścianę obserwowałem srebrną smugę wschodzącego księżyca, co wspinała się, szła, pełzła i dotykała mojego bucika, bądź mojej gołej stopy, mojej dłoni, odsłoniętego ramienia… Lecz nie przyszedł. A czekałem długo, skubiąc swoją siwiejącą już brodę i zdrapując paznokciem łuszczącą się farbę z futryny otwartych na oścież drzwi. Coś przez chwilę zaszurało, zaszeleściło, stuknęło, jakby owad o blaszaną konewkę. Zatrzeszczało jak pusta huśtawka poruszana niczyją ręką. Zamilkło. Ucichło. Choć znowu przez chwilę… Nie. Rozpłynęło się w nic. W skrzydlaty wiatr tchnący chłodnym powiewem w przeciągu od dalekich pól.
Kto tu jest? Próbuję otworzyć zlepione ściśle oczy. Rozewrzeć krawędzie tak jakby zapiaszczonych powiek. Kto tu jest? Czy jest tu kto? Nasłuchuję. Macam, macam. jak ślepiec, który wysila swoje zmysły zaraz po przebudzeniu. Macam wokół, lecz natrafiam na korzeń, kamień, ułamaną gałązkę. Coś szepcze do cienia, do krzaku pachnącego bzu, co zaszedł znienacka temu czemuś drogę. Co to za szept? A może czyj? Nasłuchuję uważnie… Coś przemyka chyłkiem, niepostrzeżenie, ukryte szczelnie przed światem. Nasłuchuję. Znowu nic… Odlatuje za to z furkotem skrzydeł przeciągły gwizd wilgi.
Tak oto przeszło. Przeminęło. Albo wcale tutaj nie było. Otwieram oczy i widzę migot słońca w gałęziach topoli. Szeleszczą, klaszczą drobne liście. Witają albo żegnają kogoś tkliwie. Owiewa moje skronie jakiś nikły powiew, jakby muśnięcie czyichś dłoni przemyka czule po mojej twarzy.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-01-15)
***
https://www.youtube.com/watch?v=kG3BhCKWJmo
21 november 2024
21.11wiesiek
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
20 november 2024
2011wiesiek
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek
19 november 2024
Jeden mostJaga
19 november 2024
0011.
19 november 2024
0010.
19 november 2024
0009.
19 november 2024
0008.