18 october 2014

Knajpa

Jędrula. Don Corleone naszej firmy. Postawny, ociosany, na wpół hardy, z lekką nutą faszyzmu. Aby nie przegiąć przypadkiem, że elegancko ubrany. Nic nie poradzi. Chciałby z finezją, a wychodzi buractwo. Co tu gadać, gastronomiczne beztalencie. Za to żydowski łeb do interesów ma. Czasem udaje, że się orientuje i niby zna na rzeczy, ale po kilku zdaniach wychodzi szydło z worka, a nawet bym rzekł całe widły. Jego domeną jest długie zastanawianie się nad wszystkim. Każdą wypowiedź waży kilka razy. Dobrze przemyśli zanim odpowie. Siedzimy nieraz w ciszy kilka dobrych minut, patrząc za okno, albo na siebie i w sufit. Jak znacznie się przedłuża, bo Jędrula się zawiesił, można wtedy dyskretnie zaliczyć szybki wyskok do kibelka, albo małą rozkosz przy kawie. Najważniejsze jest, nie przegapić tego, co powie, bo jak się nagle odezwie, to na pewno oszczędnie i rzeczowo, bez owijania w bawełnę. Trzeba przy tym być, bo w złość wpada i jest źle. W firmie istnieje też Mła, prawa ręka ojca chrzestnego. Trochę niby miękki, wyrozumiały, jakby wszystko wiedzący i nijako ślamazarny za jednym zamachem. Zawsze wiedział, że jak go Jędrula poniża, na tych co poniedziałkowych zebraniach, to musi się bardziej starać. Pracować nad sobą, gdyż jest w tym na pewno jakiś głębszy sens wychowawczy. Tak bynajmniej to sobie tłumaczył. Prawda jednak była i często bywała gorzka i cierpka, jak nadgniły grapefruit w chapu. Wyżywa się na nim, bo potrzebuje kogoś kto nie będzie się odszczekiwał, z obawy o utratę premii, a co gorsza pracy. Wie to doskonale i perfidnie wykorzystuje. Całe żniwo niedociągnięć firmowych i wszelakich dziur zrzuca na jego wątłe ramiona. Mła za każdym razem tłumaczy się dzielnie, dlaczego nie zdążył się z czegoś wywiązać i co robił cały tydzień. Opanował sztukę jąkania się perfekcyjnie i robi uniki jak należy, ale Jędruli to nie wystarcza. Naskakuje na niego i jebie jak burą sukę. Mła skulony, spokorniały i trzęsący się jak ratlerek wystawiony na mróz, słucha tylko i skomle.
–        Zacznijmy może od tego, że o mało nie wpadłem wczoraj w poślizg!! – podniesionym głosem Corleone zerknął na Mła. – Ostrzegam pana!! W moim samochodzie są nadal opony letnie, chociaż wydałem wyraźne polecenie żeby zmienić.
–        Z całym szacunkiem, ale nie zostawił mi pan kluczyków.
Jęndrula zignorował ten szczeniacko wyglądający nietakt.
-          Jutro na wolnym pan się u mnie zjawi....
-         Na wolnym!? Umówiłem się z babcią.
-         A co, na pracującym chce pan zaniedbać swoje obowiązki, tak!!?
-         Nie, nie, tylko....
-         Dobrze, dobrze. Babcia nie ucieknie, a przy okazji będzie pan miał motywację, żeby
            szybciej skończyć. A więc zmieni opony, odkurzy w środku, opróżni popielniczkę, bo
            już się z niej wysypuje i niech nie psika tym do plastyku, ostatnio smugi zostały.
            Proszę tym razem kupić coś lepszego. Na koniec umyje, nawoskuje i zostanie jeszcze
            pół dnia wolnego. Rozumiemy się?
-         Czy mogę wziąć z kasy pieniądze za ostatni wosk, który dla pana kupiłem?
-         Niech pan nie będzie bezczelny. I tak u mnie za dużo zarabiasz!!
-         A jak mogę do szefa dojechać?
-         Tramwajem panie Pawle, tramwajem!! Jeszcze jakieś pytania? Może wytłumaczyć jak
            ma trafić z powrotem?
-         Nie trzeba.
-         No to wróćmy do spraw bieżących.
-         To może ja zacznę – wyskoczyła pani A. lekko się jąkając.
-         Nie ironizuj! – jednym ruchem dłoni Jędrula skosił niedoszły wzlot braku fantazji.
            - Siedź cicho i ładnie wyglądaj! To na początek aż za nad to wystarczy. – zakończył.
            - Albo nie! – po chwili. – Przynieś mi popielniczkę, tylko żwawo i wyprostuj plecy!
               To pokaz mody, nie targ niewolników.
Chwila oczekiwania, aż bumerang powróci okazała się zbyt krótka.
-         Panie Pawle proszę się pożegnać z premią w tym miesiącu!
-         Ależ szefie ja nic nie zrobiłem!?
-         I właśnie dlatego! Nic pan nie zrobił, żeby przychodziło do nas więcej gości.
-         Przecież to nie moja wina!
-         Nie kurwa moja!
-         Panie Andrz...
-         Niech pan się przymknie, myślę teraz.
-         Ale...ja...ja...tylko...chciałem przeprosić.
-         Zburzył mi pan myśl. Jeszcze raz mi pan przerwiesz to jak jebne..
-         Przepraszam. To moja wina.
-         To akurat już wszyscy wiemy.
-         Więcej to się już nie powtórzy.
-         Czy musi mi pan przy każdej nadarzającej się okazji wpychać jęzor w dupę? To
            przecież psi zwyczaj. Weź człowieku zrób coś ze sobą. Nie podpowiem ci, bo sam nie
            wiem co. Po prostu jesteś mięczak, ale są granice upodlenia. Zejdź mi z oczu
            natychmiast. No dalej...idź stąd. Usiądź se pan na kanapach i z własnej perspektywy
            oceń swą pizdowatość względem potrzeb firmy. Sio, sio! I niech kelnerka przyniesie
            mi herbatę.
Całkowicie zlekceważył chłopaka, a gest machnięcia przy tym ręką jak na psa wbił nas w fotele, jak dwie sekundy do setki. Mła nigdy niestety nie walczył. Przywykł do bycia popychadłem. W naszym szanownym zgromadzeniu przegrana pana P. strasznie jebała po oczach. Taka ludzka niesprawiedliwość, czy jak to tam nazwać inaczej. Zresztą w tym przypadku nie mogło być inaczej. No chyba że jakimś cudem Jędrula dostałby się pod glany raptownie przybyłej sprawiedliwości. Tak, wtedy można by było wymienić ten nadzwyczaj zaniechany w dzisiejszych czasach wyraz – równość. Ale nic takiego się nie stało. I nie ma złudzeń, że się stanie. Nie w naszej firmie. Zresztą trudno jest marzyć panu Pawłowi w pozycji embrionalnej, leżąc na podłodze.
 
 
Dzisiaj jestem przed wszystkimi, 8.45 – niezły czas. Dzwonię. Otwiera pani A. Managerka i nowa dupa Jędruli. Choć w ogóle to ma dwie i ta o tej drugiej wie. Ciekawe, czy tamta wie o tej. Pani A. jest prawie inteligentna, ale w jej przypadku niestety prawie robi sporą różnicę. Któregoś dnia, za moją namową zresztą, po niezręcznym pytaniu o zmianę nazwiska, wyznała w tajemnicy, że niedawno się rozwiodła (to akurat wszyscy wiedzieliśmy, ale milczę), bo jak mówi, jej małżeństwo było pomyłką. Że teraz dopiero, tak naprawdę się zakochała i oddycha pełną piersią. Tak zwana miłość z podwójnym dnem, na którym leżą pieniądze. Witam się i wskakuję do szatni. Przebrany podchodzę do kasownika, takiego samego jak mają w hucie, aby zarejestrować swoją obecność. Odbijam kartę i zaczynam od kawy. Nie ma barmanki (jednej z fajniejszych w knajpie), więc muszę zrobić sobie rozpuszczalną z mlekiem. Pędzi mnie po niej do kibla. Pomału schodzą się ludzie. Gwar, śmiechy, palenie papierosów (od których ciągle śmierdzą mi ciuchy), kawa i gadanie pierdół. Walą w drzwi. – Dajcie się wysrać – krzyczę. Po chwili ciężkiej niestrawności, z poczytną serią gazetowych katastrof unoszę się, podcieram dupę i wychodzę. Witam się ze wszystkimi mordami, które nadstawiają już policzki do całowania (szkoda, że się nie wypinają, a zaledwie kokietują) i przybijam piątki. Tymi małymi o to kroczkami, rozpoczynam tak zwany kolejny, wymuszony dzień znoszenia wszystkich.
-          Wczoraj, jak wracałem z roboty, zajebali mi telefon – zaczyna Sołtys. - Sprawdzałem godzinę na przystanku, a ten podbiegł od tyłu, wyrwał z ręki i spierdolił. A ja, zjebany po robocie, to i było mi wszystko jedno. Co za ludzie?
-          Ty weź Sołtys zgłoś na Policję, to przez gps-a go znajdą - mówi Aneta
-          Nie mam na niego papierów. Kupiony w komisie w Anglii, a chuj tam, rozklekotany już był.
-          Słuchajcie, mam nowinę – wyskakuje Milena. Jestem w ciąży!
-          Nie no, to gratulacje, w końcu udało się zapylić ten kościsty tyłek – mówi Gośka. - A taka przestraszona, bo bezpłodny, że tyle prób – jak krew w piach, a tu proszę.
-          I co, Leszek zadowolony? – wrzuca Bawłan.
-          Chyba w szoku – dalej Milena. - Oznajmiam mu wczoraj, a on patrzy się na mnie zdziwiony i mówi – Jak to się stało?
-          Dziwisz się mu, rozkminkę złapał, to normalne – dorzucam na koniec.
Wchodzi Kama. Kac. Wory pod oczami. Jak zwykle spóźniona.
-          No chyba cię już całkiem w cipe jebie – Kamila do grubej. – Wiesz która jest godzina?
-          Sorry, zawaliłam noc.
-          Sorki, srorki, piździorki. To piąty raz w tym tygodniu.
-          No przecież mówię, że sorry. Co, mam ci jeszcze cipę wylizać? Czy będziesz wtedy usatysfakcjonowana?
-          No to może teraz opowiesz wszystkim, gdzie się wczoraj włóczyłaś ty dziwko bez szkoły?
-          Faceta sobie wyrwałam, a co nie wolno? – Kama z pełną dumą w głosie i lekkim wyrazem przerwania wyposzczenia.
-          No nie da się ukryć. Po wyglądzie stwierdzam, że zjebałaś się jak lawina w alpach.
-          Od razu zjebałaś! Nie mogłam się zwyczajnie pobawić?
-          Jakbym cię poznała wczoraj, to może bym to łyknęła.
-          A co, twojemu nie staje, żeś taka zazdrosna?
-          A dzieciaka gdzie zostawiłaś?
-          U matki. I tak nie ma co robić.
-          Do roboty suko! Nie dość, że gówniana z ciebie matka, to jeszcze tania biczys.
-          Nie jesteś wcale lepsza wiochmenko.
 
 
Teresa wyciąga z szuflady desery na tavolini i bez najmniejszej już ochoty (odkąd dowiedziała się, że nie może pójść na wcześniejszą emeryturę) zabiera się za wyrób makaronów. Stęka co rusz i narzeka na rząd. Sołtys trochę rozkojarzony jeszcze wydarzeniami w nocy, też bierze się za robotę. Pomału opróżnia bemary z resztek i sprawdza dodatki. Odpalam grilla i nalewam wody do makaroniarek. Pizzer włącza piec, wyrabia ciasto. Otwieram pelati, sześć sztuk, w sam raz na duży garnek, stawiam na ogień. Bawłan idzie z warzywami na zimną, myje, zaczyna kroić. Zagorzały kibic Legii, a nie pochodzi nawet z Warszawy. Nie małe pieniądze roztrwania na zakładach. - Moja legiunia - jak często mawia i śpiewa. Niezły z niego wariat po gorzale. Nadawałby się do programu „Wojny na stadionach” – na czele, w szeregu. Pomału nabieramy tempa, zupy nastawione, ryże ugotowane, ryby usmażone. Cielęcina też. Młodego wrzucam na głęboką wodę, jest pierwszy dzień w robocie. Ja wiem, oni wiedzą, ale on jeszcze nie wie, że ma przejebane. Po pierwsze umyć okap, zasyfiony po weekendzie i zlew pełen garów na błysk. Później obrać ziemniaki i czosnek z prędkością inter city. Umyć ściany na zapleczu, lodówki w środku i na zewnątrz, z podłogi ściągnąć wodę. W trakcie rozkoszowania się expresso przyjmuję towar, który właśnie przyjechał. Wołam młodego, żeby zabrał na tyły i rozładował. Coś tam marudzi, skarcony pokornieje i pracuje dalej. Łysy na zwolnieniu, zamortyzował nieuchronny kontakt z podłogą, ręką przyklejoną do grilla. Poparzenie drugiego stopnia. Czternaście dni leżenia, a i przy okazji głodowania, bo na biało 800 brutto. Mamy o jednego mniej, więc wspólnymi siłami musimy nadrabiać. O dodatku finansowym z tego tytułu nie ma co marzyć. W naszej firmie wszystko funkcjonuje na zasadzie przysłowiowego kija i marchewki (kar i nagród). Przepraszam, raczej funkcjonowało, bo ostatnio marchewka do nas nie dociera – oprócz tej do spożycia. Jakiś nieurodzaj emocjonalny dopadł Jędrulę. Z każdą ripostą wyciąga kije z kieszeni, bo jak stwierdził nadchodzi kryzys. I że marchewką można nazwać sam zaszczyt pracy tutaj (ten to ma wyobraźnię). Także jak mówię, żadnego dodatku z tytułu braku Łysego się nie spodziewamy.
-          Mogę jedno jajko? – pyta Bawłan
-          A po co ci jedno jajko? – teraz ja pytam
-          Na śniadanko, jajeczniczkę bym sobie skonsumował
-          Aby nie moje – wtrąca się Sołtys
-          Skąd ten pomysł, że chodziło mi o twoje? – znów pytanie.
-          Dobra, dobra. Doszły mnie słuchy o twoich pedalskich skłonnościach.
-          Niech no ja złapię tego, co to rozpowiada!
-          Złapać to ty możesz mojego fiuta – wchodzi w rozmowę Majkel i od razu dostaje blachę od Bawłana.
-          Ciota z Konwiktorskiej! – rzuca Majkel, uciekając (Bawłan nienawidzi Polonii Warszawa)
-          Chyba ty! – klnie coś pod nosem. - A tak w ogóle Sołtys, to bez jednego jajka też da się żyć!
-    Obciągaj gdzie indziej śmulu jeden – odbija Sołtys.
-          Przeproś, natychmiast! – na koniec Bawłan.
-          Przepraszam, zachowałem się jak gówniarz, mam gęsią skórkę i jest mi z tym źle.
-          Wiecie co? – mówię do wszystkich. Nie nadążam za waszym upośledzeniem.
-          Marek, kiedy na rowery się ustawiamy? – Gośka do mnie.
-          W tym tygodniu jak masz wolne? – odpowiadam.
-          Nie wiem, grafiku nie ma na tablicy.
-          Dobrze Gosiu, wstępnie na środę, a jak będziesz pracować, to się zdzwonimy.
-          Będę potrzebowała mąki do makaronów – przerywa Teresa.
-          Małorolny! Weź od managerki klucz do magazynu i leć po mąkę – daję wytyczne praktykantowi.
-          Wczoraj do lemona nie chcieli nas wpuścić – Majkel ogólnie do nas. - Razem z kożuchem stoimy przed wejściem, a ochrona mówi – nie i koniec! Że niby pijani, a my dosłownie po dwóch piwkach. Kożuch trochę koparą trzaskał, to sprowadzili go do parteru. Wyglądało to, jak dwusekundowa, prawie niewidzialna scena z matrixa. Wyszkolone te kwadraty, jak na misję do Afganistanu.
 
 
Nasza knajpa znajduje się w centrum handlowym. Niestety akurat tam, gdzie w dzisiejszych czasach zlatują się wszystkie niedorozwinięte snoby. Gdzie w niedzielę, okoliczne wsie organizują pielgrzymki, by szukać wartości na przecenach i wyprzedażach. Gdzie kiczowata Natalia oferuje swój tani repertuar pod udane zakupy. Grycan ugina się pod naporem żebrzących o gałkę loda, a śmierdzące potem grube dzieci, ze swoimi przetłuszczonymi rodzicami napychają się frytkami z Mcdonalda.
-    Gosiu, powiedz tej babie, żeby uważała na swojego dzieciaka – zwracam się kelnerki.
Ludzie są jacyś pojebani. Zostawiają dzieci same, przy fontannie z rybkami. Jeszcze się potopią, a jak nie, to na pewno uświnią. Oznak chorego społeczeństwa jest tutaj wiele. Na przykład, któregoś wieczoru pewna blondi w podeszłym wieku, jedną nogą bujała dzieciaka, leżącego w wózku. Wydzierał się skubany w niebogłosy, zagłuszając nawet muzyków, których mamy co piątek. Mamusi to jednak nie przeszkadzało, bo w najlepsze rozkoszowała się czerwonym, półwytrawnym winkiem. W sumie nie było dla niej ważne , że jest już po 22.00ej i w normalnej, przykładnej rodzinie, których jest coraz mniej, dziecko powinno dawno spać w swoim domowym łóżeczku. Generalnie obserwuję wszystko z lotu ptaka. Szkoda mi dzieci, nikt rodziców sobie nie wybiera. Patologia na każdym kroku i zatracenie. Albo parka wchodzi z dwójką dzieci, więc kelnerka pyta z wyuczoną formułką – stolik dla palących, czy nie? Ze względu na dzieci powinno być to oczywiste, ale gościu odpowiada na głos, że obojętne. Tatuś. Najważniejsze, że laptop pod pachą. Desperacja sięga zenitu, gdy oczekujący w kolejce na stolik jedni próbują wyprzedzać drugich, pod ich nieuwagę i prawie dochodzi do rękoczynów. Nazywam to Grunwald o zupę, bo często po tym długim oczekiwaniu i walce o stolik zamawiają tylko zupę, lub pół porcji makaronu. Po prostu żen, jak mówią wyższe sfery na co dzień spotykanej inteligencji marketowej. Za nerwowa to dla mnie robota. Nabawiłem się tutaj alergii na ludzi. Odkąd pamiętam, zawsze zachodziłem w głowę i do tej pory to robię (czyli mi się nie udało), jak mam zakończyć męczarnię z tym cholernym, z której strony by się nie spojrzało, niewdzięcznym zawodem. Lekarz to mi ostatnio relanium przepisał.  Nerwicę wynalazł, a ziołowe leki do mnie jakoś nie przemawiają. Za słabe. Tyle lat minęło, a ja ciągle w tym bagnie żarcia muszę się paplać. Jak masochista jakiś, a odwagi wciąż brak, by powiedzieć dość!!!




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1