18 october 2014

Wyjazd

Jesteśmy tu już z Pawłem trzeci dzień. Rozeznaliśmy się co i jak. Zaglądamy w kąty gdzie się da. Szukamy dziury w całym, aby zaspokoić ciekawość. Jak wieśniaki, które wyrwały się na łikend do marketu. Paweł do dziwek chętny, ja nie. Mam zasady, jeszcze. W brud czeczeńców różnej maści. Ogólna szwędacja. Jest też kilku naszych. Bradersy z Poznania. Obeznani w terenie. No jasne. Streściliśmy zapotrzebowanie rowerowe. - Znajdzie się – mówi jeden. Wiadomo, rodak. Co jak co, ale w tych sprawach nie mamy konkurencji. Szacuneczek. Będzie na sto procent i prosto z pieca. Takie rzeczy wie się od razu. Nasz by nie wiedział? Kurwa, to zniewaga. Jak można w ogóle przepuścić przez polską głowę taką myśl? Jesteśmy kowalami swego. Słynniejsi od słoneczników Van gogha. Zaprowadzili nas w owe, tajemne miejsce. Lekko skacowany murzyn mówi, żeby zaczekać. Znika. Po 10 minutach jedzie na gazeli. Trochę zardzewiała, no i damka. Chce 50 guldenów. Mówimy mu, że chyba ochujał – Szwabów sobie podjeżdżaj od tylca, a nie nas. Kupujemy o dwie dychy mniej. Za drugi wytargował 40, bo męski. Wracamy na camping, oglądamy stan techniczny rowerów. Wybieram damkę, bo lubię jeździć na damach. Oczywiście wiekowo jeszcze nie zardzewiałych. No i kolor jeden z moich ulubionych, ale niech was to nie obchodzi jaki. Skręt pod reperację jest jak znalazł. Paweł podpala i się zaciąga. Trzyma w płucach ile się da. Częstuje mnie, odmawiam. Czysty jest za mocny. Biorę zielsko i dobrze wyrabiam z tytoniem. Skręcam swojego i podpalam. Mniej kopie, ale za to większa przyjemność. Otwieramy piwo i leżąc na kalimatach w przyziemnym paradoksie rekonwalescencji gadamy o pierdołach. Obserwujemy potrawniczą sielankę przeciętnego turysty. Walczącego na wprost nas z konstrukcją trzyosobowego namiotu. Brak rozgarnięcia powoduje w nim irytację. Trzeci papieros z rzędu nie rozjaśnia niczego w pustym łbie. Zrezygnowany siada po turecku. Widzę, jak nachodzą go myśli. Czarniejsze niż piwnica u cyganów. Nic dziwnego, taką głębie czerni można jedynie uzyskać z perwolem black. Podchodzę do niego, składamy namiot i jego niewiedzę w trzy minuty. Odwdzięcza się piwem. Gadamy chwilę. Jest Hiszpanem zwiedzającym Europę. Czeka tu na swoją dziewczynę, która dojedzie do niego jutro z Francji. Zapraszam go do nas na skręta, herbatę i relaks. Z sąsiedniego domku wynajętego przez rastamanów od dwóch dni unosi się gęsta chmura. Odkąd przyjechali w trójkę dżipami zamknęli się w środku. Słuchają tylko regae i smolą. Nie wychodzą nawet do kibla. Chyba szczą do wiader. Paweł od jutra chce szukać roboty. Pójdę z nim. W nocy nie mogę zasnąć. Kręcę się z boku na bok. Jest parno i nie ma czym oddychać. W dodatku dwa namioty dalej mieszka para szwabów. I ta jebana niemka musiała coś zgubić. Chodzi tam i z powrotem po campingu, powtarzając w kółko – szajze! Rozumiem, szuka i nie może znaleźć, ale nie musi wydzierać z tego powodu mordy. Resztę towarzystwa z pewnością to gówno obchodzi. Ze mną na czele. Minęło pół godziny, a moje oczy dalej, jak przy zatwardzeniu otwarte. Jak mam zasnąć skoro tylko szajze i szajze. Zacięła się kurew, czy co? Zaraz rozsunę namiot i rzucę ją kamieniem, to może sobie w mig przypomni, a ja przy okazji będę miał z tego satysfakcję. Pod warunkiem, że trafię w głowę. Reset i po sprawie.
 
 
Ranek jest straszny. Budząc się już wiem, że nie będzie to dobry dzień. Jak mnie głowa boli, to źle wróży. Przez tą Ewę Braun z campingu odnowiła się u mnie niechęć do Niemców. Jak sobie przypomnę paradę miłości, kiedy staliśmy w korku na autostradzie koło Berlina, to mi się zwraca. Bujali naszym biednym fiatem cinkłeczento i wykrzykiwali swoje skundlone, faszystowskie hasła przeciw Polakom. Mieliśmy stracha, bo wystarczyło przebić jedno koło, żeby nas udupić. Paweł ustala strategię szukania pracy. Mówi do mnie, ale ja nic z tego nie rozumiem. Jestem strasznie zaspany. Moje pokrętło w głowie od przesuwania skali się zepsuło. Jedyne co w tej chwili odbieram, to szum rozstrojonego radia.
-          Nie masz może kawy? – zwracam się do niego
-          Jasne, nie ma problemu – odpowiada.
Po chwili dostaję to, o co pytałem. Pierwszy łyk i dreszcz ożywienia schodzi po kręgosłupie jak gąsienica. Ciepło otwiera mi oczy. Unosi powieki, jak teatralną kotarę i ukazuje scenę z kręcącymi się aktorami. To jest to. Kawa, poranne pierdolnięcie smoczej zagłady. Po przełknięciu całości dochodzę do siebie i zaparzam drugą, żeby dostroić obraz. Na mapie zaznaczamy, gdzie zacząć. Którędy iść i jakimi ulicami. Miasto jest dość zawiłe, więc będzie niezwykle trudno nie wracać do tych samych zaułków. Musimy poszukać też barki, bo chcemy wynająć. Camping jest pełen faszystów i rasistów. Są cwani. Nie dają tego po sobie poznać, ale wystarczy spojrzeć na ich ubeckie ryje, żeby wiedzieć co jest grane. Chcę mieć od nich głowę wolną. Czym prędzej to załatwimy tym lepiej. Dobra. Gadu, gadu, a tu kret wystawia nosek. Czuję rozwarcie na dwa centymetry. Chyba zapewnia sobie, jakby to powiedział Małysz dobre wyjście z progu. Nic dodać, nic ująć. Sytuacja wydaje się niezwykle jasna. Kawa przeczyszcza kanalizację. Ruszam. Mam do pokonania dobre dwadzieścia metrów trawnika. Jeden płotek, drugi płotek. Kurwa, na chuj im te płotki. Coś wbija mi się w nogę, chyba szkło, ale nie to jest teraz najważniejsze. Później sprawdzę, nie mam teraz czasu. Skaczę na jednej nodze. Niech ktoś poda mi kule, bo nie zdążę. Ósmy pasażer nostromo chce wyjść. Mam tylko nadzieję, że się od tego nie wykrwawię. Nie zwracam uwagi na potrzeby innych czekających. Nawet jednemu wyrywam papier spod pachy. Wpadam i załatwiam sprawę od ręki. No może nie dosłownie, bo podcieram się papierem. Z uśmiechem ulgi opuszczam kabinę. Przepraszam anglika za kradzież toaletowca. Zaglądam w lustro, myję twarz i ręce. Grunt to dobry nawóz przed śniadankiem. Tak patrząc w odbiciu szkła na ludzi za mną, zamyśliłem się. Chyba nie mógłbym tu pracować. Myć kible to mogę też w polsce. Nie robi mi to żadnej różnicy. Nie rozumiem tylko ludzi, którzy myślą, że za granicą będzie to mniej poniżające. Później opowiadają cuda, że byli kelnerami, barmanami, modelkami, pomocnikami w kancelarii prawniczej itp. Prawda jest taka, że połowa z nich dupy daje, a ćpają tylko po to, aby nie myśleć. Żeby stało się to bardziej znośne. O tyle to jest wszystko dziwne, że tym osobom w domu niczego nie brakowało. A mimo to przyjechali tu za przygodą, o której z pewnością nigdy nie zapomną. Wracam. Szczypią mnie oczy od ultrafioletu, który zamontowali w całej łazience. Otwieram konserwę, smaruję chleb i jem. Jednocześnie wymieniam wentyl w dętce. Przypinam torby do bagażnika. Upycham trochę pieczywa, słodyczy i wody. Spędzimy cały dzień w mieście, więc trzeba się zabezpieczyć. Pytam hiszpana, czy nie ma ochoty wybrać się z nami, ale nie jest zdecydowany. No trudno. Za to obiecał zerknąć na dobytek. Ogarniamy śniadaniową bitwę pod Grunwaldem. Jeszcze małe zabezpieczenie namiotu i wyjeżdżamy.
 
 
Kołami naprzód w przepastne pokonywanie drogi. Przekamarzać się dzwonkiem w odległościach znaczeń. Trzymam kierownicę, chrom mej wartości. Płuca w marihuanie uwalniają wnętrze od wścibskich odmętów. Ruch łańcucha przyśpiesza oddech. Tak właśnie chcę się czuć, skupić na wszystkim dokoła i niczego nie zatracać. Jechać nie za prędko, nie za wolno. Być blisko zupełności wyzwolonej i pogłaskać rozglądaniem przenikliwie chętne świeżości nie zmącone. Na pewno chcę postępować właściwie, bo wiara mi mówi, że mogłaby zezwolić na otwarcie oczu. Na rozkwit umiejętności dostrzegania sensu i celu. Na nie zmarnowanie szansy w tym, w czym chcę trwać. Jestem w dzikim utęsknieniu działania. Jestem w pasji tulipanów tego kraju. Jestem tworzeniem. Kopytami w galopie. Są moje.
 
 
Czekamy na darmowy tutejszy prom. Chcemy przedostać się na drugą stronę kanału do centrum. Paweł pali. Narzeka na kręgosłup. Śmierdzi rybami. Brudy obijają się o brzeg. Stan podestu na którym stoimy nie gwarantuje bezpieczeństwa. Skrzypienie zalega w bębenkach. Jest deszczowo i ponuro. Jakoś nie chce mi się gadać.
-          Edi, ile masz hajsu? – zaczyna Paweł.
-          Naszych, czy tutejszych? – jakoś od niechcenia.
-          Guldeniaków – wydmuchując nos.
-          Ze dwieście będzie. A co? – zwracam się do niego patrząc na wodę.
-          Może coś bzykniemy? Anakonda naprężona od dwóch dni – gadając do mnie bez przerwy tarmosi kroczem.
-          Chętnie, ale za co będziemy później żyć? – przemyślałem sprawę - Myślisz, że moja śpi. Też by pohasała.
-          Znajdę robotę to ci oddam - nalega napalony.
-          Wcale w to nie wątpię. Najpierw znajdź. Dzisiaj pogadaj do ręki.
Wsiadamy. Pełno rowerów, rdzy i murzynów. Bardzo stara ta łajba. Silnik ledwo ciągnie. Przeciąg bezczeszczy zalegające na pokładzie gazety. Poniewiera fryzurami skrupulatnych pań. Czarny rotwailer patrzy na mnie z pode łba. Kolczatka ściska mu gardło. Chyba wyglądam obojętnie w jego ślipiach, ale nigdy nie wiadomo. Jego pani zafundowała idealną chwilę rozproszenia mojej obserwacji. Taka nagła zawierucha piękna potrafi w człowieku nieźle narozrabiać. Chciałbym w tym jej chłodzie dystansu dojrzeć choć przez chwilę to samo, co teraz zaległo w moim zamyśleniu. Tą niezwykłą myśl zapisuję w notatniku. Przełykam ślinę. Ten jej kształt nie daje mi spokoju. Rozświetla pożądanie. Nawet nie muszę patrzeć. Mam to w pamięci, a także miarodajność na niedoczekanie zasłoniętych ud, gdy nie ma dostępu, by wpleść swą historię. Ciekawe co tam w domu? Później kupię kartę to zadzwonię. Pewnie tęsknią. Zerkam na Pawła. Ma głupi zwyczaj poprawiania sobie bez przerwy fiuta przez spodnie. Mówię mu, że śmierdzi mu z kopary. Riposta brzmi podobnie w moim kierunku. Aż trudno uwierzyć, że jest ochajtany i ma dziecko. Odkąd go poznałem jest luzakiem. Kiedyś, dawno temu wyjechał z pewną panną do Włoch, pobrali się tam i żyli pół roku. Zaczynał od czyszczenia szyb na skrzyżowaniach, później trafił do knajpy i zaprzyjaźnił z tamtejszymi. Włosi, jak czasem opowiada, zaczynają pracę od czarnej kawy. Po niej przątają się trochę udając, że coś robią na pokaz, aby czas przesunął się do przodu. Dalej następuje sjesta. Wiadomo: plaża, kąpiel, dżemka. O 18-ej powrót do pracy i to samo do końca dnia. – Nauczyłem się od nich czym jest życie – wspomina z zachwytem. – Jak oddychać spokojnym tokiem wydarzeń. Nie śpieszyć się nigdzie, bo po co? Przecież nic nie ucieka, tylko przemija, a to nic nie znaczy. Po tym czymś na pewno wydarzy się coś kolejnego. Równie dobrego, a nawet lepszego, gdy pomyślisz pozytywnie. – Włosi, jak mówi dalej, skupiają się raczej na rozmowach, dobrym jedzeniu i wyrywaniu pięknych kobiet. Dlatego może jego małżeństwo nie wytrzymało próby czasu. Tak to bywa. Wrócili do polski, ale do tej pory się nie rozwiedli. Ani jedno, ani drugie nie chce wyłożyć forsy na rozwód. Nie utrzymują ze sobą kontaktu i tak to trwa, aż do dziś. Paweł teraz śpiewa w kapeli. Poznaliśmy się w robocie, w knajpie. On kelner, ja kucharz. Odbieramy na tych samych falach. Imprezujemy, zaliczamy koncerty w proximie, ostatnio festiwal w Roskilde. Naprawdę uwielbiam gościa. A zakpię sobie z niego.
-          Ty! – wyrywam go z zamyślenia. – Słyszałem od Karlosa, że jak szedłeś do spowiedzi przed ślubem to sobie grzechy z internetu ściągałeś.
-          Chyba ty – śmiejemy się.
 Jeszcze z pół kilosa do centraal station. Chlupocze, kołysze i robi się pawiowo. Rozlana woda przypomina placek. Zalążnie, bezkolizyjnie i dobrostajnie osadzony na mieliznach porządku. Za jednym razem nietykalny i naglony potrzebą dotyku. Kto wie co jest moje, co obce? Rozmowy w tle, jak smak w podróży, a do tego wolne przemieszczanie się, wrażenie opuszczania czegoś i pozostawianie w tyle nie strawiony kęs oczu dalą pastwisk swych bezdroży. Czuję się z tym dobrze. Będę częścią tego miasta, tak jest. Po prostu wjadę przez drzwi. W dążności wessania odnajdę swą całość, w której skatalogowana jest całkowita niezależność łaknienia.
 
 
Na miejscu przepychamy się przez zawieruchę ludności na skrzyżowaniach podziemnych wejść i wyjść. Wypluwani mechanizmem ciekawskich przyjezdnych, którymi zresztą jesteśmy. Żebracy na dworcu w trwodze pokątnej wędkują, ćpuny w poczekalni zachłyśnięci wygodą ławek. Porozrzucane kartony, resztki spleśniałego jedzenia, odór wymiocin, odpadki. Wszelkie kryjówki, miejsca pijaństwa i snu tych wytarzanych po wszystkich rowach i ściekach stały się puste. Wszyscy powychodzili na jaskrawość dnia. Baba popędza psa, który narobił na lastryko. Nie ma tu wstydu. Odszedł. Unosi się bezbronna woń nędzy. Patrzysz na to, chcesz pomóc, ale piecze w środku i mdli na samą myśl. Są czasem sytuacje, że drobne nie załatwią sprawy. Odczuwasz rozdarcie współcierpienia. Że pustka bezdomności ssie w środku. Że także jest w tobie. I wtedy pojawia się strach o własną skórę. Że mógłbyś się też tutaj znaleźć. Dopada cię niemoc, jak smak monety pod językiem. Nie wiesz jak się zachować. Brakuje śmiałości, aby odepchnąć od siebie niechęć. Najczęściej nie robi się nic, odwraca wzrok i odchodząc zapomina. Tak jak i teraz. Świeże powietrze rozdziera nozdrza. Czekamy. Przed pasami tłum, przepych, nadmiar. Nieumiarkowanie w rozglądaniu się przyprawia o dreszcz. Zmiana świateł. Idę, idziemy, oni idą, aby uznać coś w życiu za prawdopodobne. Za szczęścio-zgryźliwe, takie do przełknięcia. Aby zachłysnąć się poukładanymi sprawami. Dostać od losu wiecznie trwające zielone światło w drodze na drugą stronę. I choć zawsze trwa to chwilę, bo pasy się zaraz skończą i zapali się czerwone, to i tak jest warto pomarzyć. Nawet taką krótką chwilę jak ta. Natrętne myśli wypadają z drogi na pobocze. Chcą uciec od odpowiedzialności. Od karcącego i niechcianego trudu. I znowu się zaczyna. Dawne namiętności dają o sobie znać. Pokłady pamięci nie zamazują ubytku nieudolnie stawianych kroków. Wdziera się pustka w wolne miejsce i kpi. To jednak nie umniejsza we mnie zaufania do ludzi. Poznaję nowych i się zmieniam. Jestem elastyczny. Staram się dostosować. Choć nie zawsze tak jest. Nieraz jest trudniej. I wtedy nie chcę spotykać się z nikim i nikogo poznawać nowego. W takich dniach najlepiej trzymać się ode mnie z daleka, bo jestem nieznośny. Patrzę wtedy na obcych z krnąbrnie łakomym drgnięciem powieki i czekam. Milczę, bo tego chcę. Staram się dążyć do systemów wartości. Do bliskości, a dystansu. Bo urzekają i jedno i drugie.
 
 
Echo obcego szczekania atakuje z bocznego tła. Całe szczęście tutejsze psy nie ujadają jak w Polsce. Przynajmniej nie mają po kim głupoty odziedziczyć. Facet rzyga czymś żółtym. Opiera się o parkan. Ma żółte spodnie. Jest punkiem utlenionym na żółto. Więc wszystko się kolorystycznie zajebiście zgrało. Sam nie wiem czego oczekiwałem po przyjeździe tutaj. Pierwsza myśl to niczego. Chociaż w głębi coś siedzi. Niby zawsze się powinno czegoś spodziewać. Jak nie tego to tamtego. Złego, czy dobrego. Cokolwiek, ale zawsze. Sam już nie wiem. Chyba nie ma na to reguły. Podążamy wzdłuż Voorburg w kierunku placu Dam. Przełyk ulicy jest wąski i długi. Malownicze budynki przypominają obrazy Rembrandta. Szczeliny po między nimi potrafią być tak niewielkie, że dwie osoby się nie miną. Z dachów wystają haki do wciągania mebli. Klatki schodowe zostały tak skurczone przez projektantów, że nie można nimi wnieść prawie niczego. No, ewentualnie zakupy. Za to w oknach niczego wiszącego nie znajdziesz. Żadnych firanek, zasłon, czy żaluzji. Legenda głosi, że gdy marynarze wypływali w morze, to żony zostawały w domu. Odsłonięte okna służyły do kontrolowania kobiet przez sąsiadów z naprzeciwka. Czy pod ich nieobecność nie zdradzają. Dzisiaj już nie żyje tu zbyt wielu marynarzy. Jednak tradycja pozostała. Holendrzy pokazują tym, że się nie wstydzą. Że nie mają absolutnie nic do ukrycia. Przy skręcie w Paleisstraat kostka brukowa powoduje drgania kierownicy. Błotniki telepią i dają wrażenie poluzowanych. Chyba moja damka daje mi tym do zrozumienia, żebym nie przeginał z prędkością. - Zobaczymy mała na co cię stać – mówię do siebie silniej naciskając pedały. Przelatujemy kilka mostków i małych przeczniczek, aby znaleźć się przy kanale Singel.
-          Ty, Edi słyszałeś? – Paweł się ogląda.
-          Ale co? – też zerkam za siebie.
-          Zatrzymaj się. Widzisz tamtego gościa? – wskazuje murzyna na mostku
-          No – odpowiadam oszczędnie z braku zainteresowania.
-          Gadał coś o jakimś dżeziku na żywo.
-          Dobra, podjedźmy do niego.
-          Sorki koleś, gdzie to i o której? – Paweł podjechał szybciej i wczuł się w rolę.
Tłumaczy mu jakieś skomplikowane miejsce po drugiej stronie kanału. Widząc minę Pawła oferuje pomoc. Szkoda, że mojej nie widział. Umawiamy się tutaj o 20-ej. Każe wziąć rowery. Jakieś sto metrów dalej znajduje się studio tatuażu Hanky Panky. Przed schodami prowadzącymi w dół do wejścia znajdują się dwa charakterystyczne czerwone murki, na których siedzą lwy. Paweł przy nich zwalnia. Przechyla na bok głowę, aż w końcu staje. Opiera rower o drzwi pochlapane farbą i napalony zagląda do środka. Coś mi tam wspominał ostatnio, że koniecznie musi mieć pamiątkę w takiej formie. Co prawda ma już skorpiona na biodrze, ale jak mówi przyszedł czas na drugi. Chce, niech ma. Przypinam jednoślady do siebie i poręczy. Wchodzimy. Grzebiemy w katalogach i szukamy. 50 guldenów od dzieła. Nie ma klientów, więc facet zgadza się zrobić od ręki. Zerkamy na zegarki. Mamy trochę czasu, bo w sklepie w sprawie pracy musimy być za 1,5 godziny. Nie ma na co czekać. Paweł wskakuje na specjalny fotel, rozbiera się do pasa i wskazuje palcem miejsce na ramieniu, gdzie ma się znaleźć dziara. Zdecydował się na zarys twarzy z wychodzącymi promieniami. Do tego odcienie czerwieni i żółci. Zaczęli. Wychodzę na zewnątrz, bo nie ma na co patrzeć. Stoję na jednym z mostków, których jest tutaj prawie tak dużo jak rowerów. Zerkam na gościa poniżej w łodzi. Zajęty siecią. Splątana, trochę się złości i klnie pod nosem. Całość wygląda na pływający dom. Sunie kanałem nikomu nie wadząc. Teraz na ulicach jest dość spokojnie. W dzień wszystko tu zastyga. Tylko gdzie nie gdzie jakiś delikatny dźwięk dzwonka dotrze do uszu, albo ktoś wyjdzie ze sklepu na skręta, lub trzasną drzwi od opuszczanego właśnie mieszkania. Po za tym cisza. Gaszę żar o podeszwę buta i zamykam oczy. Trzeba korzystać ze słońca póki można i bezludzia, bo jak się wieczorem zacznie, to nie będzie którędy przejść. To nocne miasto jest jak żywioł. Tętniące samowolą zatracenia. Za bardzo rozkołysane i grzeszne jak dla mnie. Nie odnajduję w nim sensu. Żyją tu ludzie bez żadnych zahamowań. Ziejący wyuzdaniem lecącym na łeb, na szyję. A przecież w życiu nie o to chodzi, żeby je brać garściami, tylko z umiarem. Posiadanie wszystkiego jest niemożliwe, a dążenie do tego jest obłędem. Przysypiam. Budzi mnie Paweł. Już po zabiegu. Rana zaklejona plastrem.
-          Ale mnie ścięło – ledwo dochodzę do siebie w tym upale.
-          Trochę mnie rwie – wskazuje na ramię.
-          Tylko mi się tutaj nie rozklej – docinam mu. - Ruszamy, bo mało czasu.
Kanał Singel wydaje się szerszy od pozostałych. Pływają po nim większe statki. Jest też łódź mieszkalna dla bezdomnych kotów, a pod numerem 7 znajduje się najwęższy dom w Amsterdamie. Jego fasada jest niewiele szersza od drzwi wejściowych. Dojeżdżamy do Muntplein. Zaczyna się kolejna odnoga, w którą według mapy powinniśmy wjechać.
 
 
Ulica Nieuwe hoogstraat jest bardzo przytulna. Adres sklepu znajdujemy bez problemu. Ogłoszenie o pracę we wczorajszej gazecie Het Parool było interesujące. Wystarczyło znać angielski w stopniu podstawowym i jako takie rozeznanie w rowerach. Idealnie dla nas. Gazele podobne są do spotykanych na naszych wsiach tzw. ukrain. Wystarczy nam małe podszkolenie na miejscu i będzie całkiem w cipe. Nad wejściem znajduje się wielki napis „De Fletsenmaker”, a na całym podwórzu pięknie lśniące w słońcu miejskie holendry. Otwarcie drzwi porusza dzwoneczek dyndający nad nimi, co daje znać o wchodzących intruzach. W środku czujemy przyjemny chłód i zapach starych mebli. Po chwili z zaplecza wychodzi dwu metrowy blondas. Ujebany jak salceson w piachu. - Smaru ci u nas dostatek - jak chciałby powiedzieć, ale nie mówi. Przyjmuje nas z uśmiechem. Ogłasza wszem i wobec, że szefa nie ma i to on w tej sytuacji stanie na wysokości zadania. Oprowadza nas po całym warsztacie. Rowery są wszędzie. Te naprawione zwisają pod sufitem na specjalnych hakach. Przy ścianach tylko te, które potrzebują wyłącznie kosmetyki. Jakieś naciągi i lekkie przesmarowania. A cały rozgardiasz zalegających w drugim pomieszczeniu na betonie gratów to na remont generalny. Zakład prowadzi też kupno-sprzedaż. Odkupuje się graty, naprawia i sprzedaje. Tak jak te na zewnątrz. Pyta czy znamy się na rowerach. Jego angielski jest podejrzanie nie angielski. W końcu Paweł pyta go czy jest polakiem. Mówi, że tak. Przechodzimy więc na język ojczysty i dogadanie się od razu staje się płynniejsze. Mamy stawić się w poniedziałek na dzień próbny o 7-ej rano. Spadamy.
-          Ciekawy jestem dlaczego frajer nie chciał się przyznać, że jest polakiem? – zaczynam podirytowany
-          Nie wiem, ważne, że mamy robotę – odpowiada Paweł.
-          Przecież słyszał jak gadamy po naszemu – zżera mnie ciekawość.
-          Wiesz jaka obowiązuje reguła za granicą „nie zadawać się z polakami” Chyba nie muszę ci tego tłumaczyć. A zresztą my to co niby robimy innego? Postępujemy tak samo.
-          No niby tak, ale chociaż nie wstydzimy się rozmawiać po polsku.
-          Dobra, niech wyjebuje. Ważne, że nie będziemy z nim robić, bo jesteśmy na jego miejsce
-          Dokładnie – potwierdzam. – Niech wyjebuje.
 
 
Barka wygląda jak marzenie. My przy niej jak jej brak.
-          Pewnie snob majątek za nią będzie chciał? – zagaduję wyciągając na wierzch puste kieszenie.
-          Przez telefon mówił, że się dogadamy.
-          Tylko ciekawe na czyich warunkach? Idź zapukaj – wskazuję kumplowi drzwi.
-          Daj mi spokój, nigdzie nie idę – Paweł odmawia. – Sam się na nią napaliłeś, więc ogarniaj temat. Mi tam to wisi.
-          Nie pierdol, że ci to wisi – oburzam się. – Przecież niedługo wyjeżdżam. Dobrze wiesz, że na campingu będziesz miał w pojedynkę chujowo.
-          O.k. Cofam to ostatnie zdanie. Chodzi mi o to, żebyś ty gadał z tym gościem.
-          Dobra, ale najpierw zajaramy – mówię, podpalając Pawłowi i sobie tą samą zapałką.
Wciągam gryzący dym i opieram się o siatkę ogrodzenia. Barka jak na swój wiek jest w dobrym stanie. Na burcie widnieje napis „Amsterdam 1962”. Z pewnością to rok produkcji, więc wymagała sporego wysiłku i wkładu finansowego, żeby tak wyglądać. Patrzę na nią i podziwiam. Facet przez okrągłe okno chyba dostrzega nasze niezdecydowanie, bo po chwili jakiegoś tam swojego namysłu wystawia głowę na zewnątrz i pyta.
-          Wy od wynajmu? – kiwa na nas.
-          Tak – odpowiadam.
-          Zapraszam do środka – dodaje i znika.
My po skończeniu fajek też. Buty wedle życzenia zostawiamy przed drzwiami. Po zapoznawczej wymianie potu z rąk siedzimy w saloniku przy kawie. Wtopieni w bambusowe badyle włażące w dupę. Zerkamy po wnętrzu słuchając barwnych opowiadań pana Begijnsloota. Na pierwszy rzut oka siwego hipisa w wieku mojego nieżyjącego dziadka. Mówi o podróżach barką, na której spędził z żoną połowę życia. Na której zresztą też umarła. Jest miły, ale chcemy, żeby już sobie poszedł. Fajne siedziska nam zafundował. Moja dupa tego długo nie zniesie. Szykują się blizny na całe życie. Wstępnie ustalamy 150 guldenów tygodniowo. Myślę, że nie najgorzej. Na campingu płacimy 80 śpiąc na ziemi. Facet mieszka gdzie indziej, więc nie ma nic przeciwko, żebyśmy wprowadzili się od razu. Trzeba tylko naprawić kilka rzeczy, ale za to pierwszy tydzień mamy gratis. Mógłby opowiadać i opowiadać ale czas go nagli, a nasze myśli przede wszystkim. - Nie chcę być namolny – mówi. - Może następnym razem – dodaje na koniec, zostawia klucze i wychodzi.
 
 
Jesteśmy za dziesięć ósma. Gościa jeszcze nie ma. W sumie nikt mu nie kazał być punktualnie. Czekamy. Obserwujemy ten okoliczny gwar. Grass jest łagodny dla krtani. Wczepia się w nią i przenika. Robi się wtedy przyjemnie. Po przeciwnej stronie ulicy dziewczyny lekkich obyczajów już przygotowane do przyjmowania gości. Na pewno podgolone, umyte i pachnące. Kuszą wdziękiem na prawo i lewo, a sylikonu najebane tyle, że nie jedne okno by uszczelnił. Paweł wyciąga aparat fotograficzny canon. Zoom 210. Już mu powiedziałem, że od tego ciężaru na szyi to się garba nabawi. Ale chuj tam garb, najważniejszy jest szpan. W końcu kupił specjalnie na ten wyjazd. Sie rozumie przecież. Nowe fotki na naszą klasę.
-          Tu nie można robić zdjęć! – ostrzega nas barczysty karzełek oparty o podstawę schodów. – To strefa intymna i chroniona. Możecie oberwać od jakiegoś alfonsa. Chcecie trochę hery? Tanio
-          Nie dzięki, wolimy zieleniak – odsuwamy się na bok.
Wygląda na niezrównoważonego psychicznie, albo naćpanego. Nie chcemy z nim gadać. To obcy kraj i obcy ludzie. Polemika może okazać się niebezpieczna w takim miejscu. Dociera wreszcie nasz przewodnik. Jest ze znajomym. Wygląda na araba. Mam nadzieję, że nie zamierza prowadzić z nami świętej wojny. Ruszamy. Wrócimy tu jeszcze. Przy Pawła temperamencie na pewno. Zciemniło się na dobre. Latarnie nie oświetlają dobrze drogi. Liście drzew blokują promienie. Ciężko się przez to jedzie. Wszędzie krzątają się ludzie. Nikt nie zwraca uwagi na nic. Wychodzą wprost pod koła i nie trudno o wypadek. Jedziemy ulicą Rokin, później wzdłuż kanału Amstel, aż do Blauwbrug. Przelatujemy mostek skręcając w prawo w Herengracht. Jego oświetlenie daje uczucie intymności całującym się parom. Nie koniecznie gejowskim. Chociaż kto wie? Nie przyjrzałem się dobrze. Mijamy lekko zatłoczony plac Rembrandta i właściwie zostało ze sto metrów do celu. Jesteśmy z Pawłem podekscytowani. Na całej Reguliersdwarsstraat powietrze aż syczy z napięcia. Zaułek klubowo tętniącego życia wychodzi z za rogu. Ludzie do niego wchodzą przez artystycznie ubarwione wrota. Rytmiczne uderzenia perkusji słychać na zewnątrz. Saksofon przedziera się przez mur i zżera bębenki. Czerwony neon „Naar Boven” podrażnia oczy. Chcemy zabezpieczyć rowery. Alkaidek mówi, że nie trzeba, bo nikt tu nie kradnie. Zatwierdzają to huralnie, jakby się umówili. Mimo to zapinam, bo widzę po pizdach, że coś kombinują. Nie wchodzą, tylko patrzą na zegarki i coś tam gestykulują, machając w przeciwnym kierunku. Chyba nie mają czasu. Żegnają się i znikają. W środku jest tłoczno, głośno i nie do wytrzymania. Trzeba nieźle drzeć mordę, żeby się usłyszeć. Można też czytać z ust. Jak kto woli. Ledwo docieramy do baru. Sączymy po heinekenku i podziwiamy trio. Z tego co widać skręcik w gębie to męski dodatek tutejszego luzu i szerokich horyzontów intelektualnych. Widzę przy drzwiach naszego przewodnika. Rozgląda się jakby węszył. Trącam Pawła.
-          Chyba nas szuka – mówi. - Przyszedł na zwiady. Ten drugi jest pewnie przy rowerach.
-          Wyjdziemy bocznymi drzwiami i zobaczymy co jest grane – ciągnę kumpla w stronę migającego napisu exit.
Wychylam głowę z za rogu. Widzę abdulka. Grzebie przy blokadzie. Tak jest tym podniecony, że nawet nie zauważa, jak podchodzimy. Dostaje pięścią w tył głowy i mdleje. Tym lepiej. Nie trzeba będzie się z nim niepotrzebnie szarpać. Odpinamy rowery i odjeżdżamy.
-          Nie przepadam za muzułmanami – mówię do Pawła.
-          To fanatyczne pojeby – odpowiada. – A tak na marginesie, skoro oni są tacy pobożni za jakich się mają, to skąd się wzięła przy naszych rowerach ta czarna owca?
-          Dokładnie – bębenki jeszcze mi huczą od głośnej muzyki. – Sam bym to lepiej nie ujął.
 
 
Stoimy po środku dzielnicy Walletjes. Oglądamy z Pawłem te dziewczyny lekkich obyczajów wygłodzonymi oczami. Każda piękna, zadbana, z aktualną książeczką zdrowia, z innego kraju i na swojej odrębnej wystawie sklepowej. Można iść wzdłuż ulicy i sobie wybrać. Paweł napala się na murzynkę. Ja jednak wolę białe kobiety. Nie, żebym miał uprzedzenia. Po prostu uważam, że jasna skóra jest bardziej seksowna. Decyduję się na niemkę, która w okularach wygląda jak pani profesor. Wchodzę. Witam się po angielsku. Pytam o cenę. Płacę 100 guldenów z góry i schodzimy schodkami w dół do jaskini. Ukazuje się mała, przytulna sypialnia z rozświetloną na czerwono żarówką. Nic poza tym. No może z jedna komoda. Na ścianie słoneczniki Van Gogha i stojący przy nich hak na ubrania. Rozebraliśmy się do naga. Zapaliła kadzidło, naniosła na moje barki olejek i swoimi delikatnymi dłoniami zrobiła mi zwykły masaż dla rozluźnienia ciała. Na pewno jest masażystką, bo robi to dobrze. Jest zwinna i dobrze ugniata mięśnie. Anakonda już nie śpi. Furczy. Urosła w oczach i stoi. W całej okazałości, niczym kolumna Zygmunta. Twarda, jak żelki z biedronki. Gotowa i wyczekująca. Niemka przechodzi do sedna. Włosami oplata mój korzeń. Ściąga dłonią skórę z głowy i smerając językiem miękko wssysa całego. Zniknął. Wpadł w otchłań tornada. Prześcieradło weszło mi w tyłek. Pewnie od przeciągu. Tylko żeby raptownie szczękościsku nie dostała. Po chwili pyta jak lubię i się wypina. Ukazuje się przejrzysty widok jak z pałacu kultury. Pupcia z lekką mgiełką celulitu pożera mi wacka po same kule. Rusza się miękko i z gracją. Pojękuje i coś szepcze do siebie.
-          Och, ja.Gut, fantastik pozicjone, ja, ja – szwabka rozbrykuje się na całego. – Sznela! Gut tempo, gut.
Coś niesamowitego. Wierci się i wkłada sobie palec w tyłek.
-          Lubisz to suko, co nie! – mówię głośno, bo i tak nie rozumie po polsku.
-          Was, was? – roztargniona.
-          Nothing, nothing. Mówię tylko maleńka, że jest cholernie przyjemnie.
Przyśpieszam. Ona też. Fala uderzeniowa rozpłaszcza poślady o moje biodra. Czuję jak nadchodzi. Mój mount everest jest już prawie zdobyty. Jeszcze kilka ruchów. Sapnięć, plasknięć, pisków i już jest. Dochodzę. Teraz, nareszcie, już. Chlupnęło z siłą wodospadu o ścianki i całe oszczędności z kilku dni nagle spoczęły w gumie. Opadam na łóżko. Ściąga mi prezerwatywę i wyrzuca. Ubieramy się. Przy pożegnaniu chciała chyba zabłysnąć, bo mówi daswidania. Tłumaczę jej, że Polska nie leży w Rosji. Uśmiecha się i przeprasza. Jest bardzo ładna. Wychodzę. Paweł już czeka. Zadowolony. Streszcza akcję w kilku zdaniach. W bulldogu przy Leidseplein bierzemy po skręcie i kawie. Żeglujemy, jest miło. Jakby mnie tutaj, teraz zobaczyła moja dziewczyna to na pewno mógłbym się spodziewać cichych dni, albo i rozstania. Nie zawsze staję się tym, kim chcą mnie widzieć inni. Zazwyczaj kiedy nie spełniam ich oczekiwań, są niezadowoleni. Bo każdemu się wydaje, że wie jak ma wyglądać moje życie. A do końca nie wie jak poukładać swoje. Wolny ptak ze mnie, nic na to nie poradzę. Nie dla mnie kawałek drutu na palcu i atrakcja zmiany pieluch. Nie mówię całkiem, ale przynajmniej nie teraz. Gdy tak siedzimy próbując przedawkować czas wchodzi kilku polaczków i od razu z samego progu wiadomo kto w tej sytuacji jest wieśniakiem. Oczywiście nie przyznajemy się, bo wstyd. Przeklinają, grożą sobie nawzajem, zaczepiają dziewczyny. Rozlewają piwo wniesione z zewnątrz. Animals pełną gębą. A potem rodzi się pytanie: Dlaczego nas nigdzie nie chcą? Ja nie wiem, czy nasz naród musi roznosić wszędzie swoje gówno? Po mimo niedogodności siedzimy. Odkąd nasi zagościli tutaj na dłużej, to jak grzyby po deszczu powyrastały czujniki w sklepach. Ochroniarze w pubach i coffeshopach. Itd. Itp. Podobno wcześniej było spokojniej i nic nie ginęło. Wiadomo, Polak potrafi. Zazwyczaj najważniejsze stwierdzenie przyjezdnych z zagranicy brzmi – jak najdalej od swoich. W najlepszym wypadku tylko nie pomogą, a w najgorszym oszukają, okradną, wygryzą.
-          Późno już – zaczynam. - Jutro czeka nas przeprowadzka, a jeszcze taki kawał na camping.
-          Masz rację, zjaramy do końca i idziemy stąd.
 
 
Z rana zwijamy namioty i pakujemy manatki. Przy wymeldunku udaje nam się odzyskać trochę kaski. Należny zwrot za niepełny pobyt. Mówiąc szczerze to już na nią nie liczyliśmy, a tu proszę. Taka niespodzianka. Będzie na dobre śniadanie. Na zewnątrz jeszcze raz sprawdzamy wszystko. Nie chcemy czegoś przeoczyć. Do automatu wrzucamy drobne, by napar wypełnił dwa plastykowe kubki. Wsiadamy na rowery i po mału ruszamy. Było miło, ale się skończyło. Czas rozpocząć nowe. Z kawą w przełyku żegnamy camping. Przy parku na Valkenweg ostatni raz zerkamy za siebie. Uśmiech nie schodzi nam z ust. Jest naprawdę zajebiście. Ruszamy na barkę. Ani nam w głowie najmniejszy nawet sentyment do opuszczanego właśnie miejsca. Po 30-stu minutach pedałowania robimy przerwę. Zahaczamy o spożywczak. Wiadomo po co. Śniadanie jemy na ulicy. Jest bardzo gorąco. Zsuwam z czoła okulary przeciw słoneczne ala porucznik Marion Cobretti i od razu lepiej. Butelkowa zieleń szkieł daje ulgę oczom. Paweł poszedł do sklepu z winylami. Pilnuję rowerów i obserwuję fajne dupeczki ze swoimi kuszącymi uśmieszkami. Przyszłe mamusie, niezły kąsek. Wraca zdyszany. Wypija prawie litr wody. Kupił na krążku tą ciotę elvisa na prezent dla jakiegoś zbieracza znaczków z rodziny. Mówię mu o laskach. Zerkamy jeszcze chwilę i pedałujemy dalej. Nogi już bolą, a jeszcze kawał drogi przed nami. Dzielnica Jordaan, gdzie przy ulicy Oranjestraat na rzece Bouwersgracht stacjonuje nasza barka jest cicho i spokojnie. Specjalnie wybraliśmy to miejsce, wiedząc o nocnym szaleństwie holendrów. No może nie do końca holendrów, tylko tych cholernych turystów. Którzy w domu zachowują się jak pantoflarze, a na wyjeździe jak afrykańskie zwierzęta. Całe szczęście ten zgiełk tutaj nie dociera. Na Waterlooplein, gdzie teraz się znajdujemy jest pchli targ i pełno używanych ciuchów, w których nurkujemy. Trzeba zaopatrzyć się w koce, bo z relacji pana Begijnsloota noce na barce są chłodne. Wiadomo, ciągnie od rzeki. Udaje nam się znaleźć akurat dwa w dobrym stanie. Czyżby zbieg okoliczności? Chyba nie wierzycie w takie tanie gówna. Kupujemy jeszcze lampę naftową i kilka hydraulicznych części do naprawy zlewu i kibla, które mamy zrobić w zamian za tygodniówkę. Oddalamy się. Z tymi tobołami ciężko się przemieszczać. Chcemy wydostać się jak najszybciej z centrum. Cały pot uczepił się na moich kudłatych nogach.
 
 
Na miejscu okazuje się, że kibla nie ma. Znaczy jest, ale przenośny z zamykaną na zatrzaski klapą. Ciężki jak cholera. Mam wobec tego złe przeczucie. Otwieramy i o mało nie schodzimy.
-          Zapomniał opróżnić skurwiel!! – krzyczy Paweł umierając w kącie
Z tajemniczego kufra wyleciała mucha wielkości myszy. Upadła na podłogę i wyciągnęła kopyta.
-          Gdzie ja to teraz kurwa wyleję? – mówię na głos. – Może ty masz pomysł, albo ochotę?
-          Weź mi kurwa nic nie mów – Paweł rozgoryczony pytaniem.
Nie przyzwyczajony chłoptaś do takich zapaszków. Ja pod tym względem jestem bardziej odporny. Można rzec zahartowany. Bądź co bądź, musiałem się przyzwyczaić. To zrozumiałe. Przecież robię na kuchni. Tam co rusz znajdują się jakieś przeterminowane smaczki, które wykręcają ryj po ocenie organoleptycznej. Więc wobec tego na Pawła nie mam co liczyć. Muszę się nad tym zastanowić sam. Przecież do rzeki nie wyleję. Zamykam klapę i odsuwam w kąt. Zobaczy się później. Do tej pory leżało, to i nic się nie stanie jak poleży jeszcze trochę. Przecież się nie pali. Cały dach mamy szklany. Niezły czad. Będzie można do snu policzyć gwiazdy. Na bambusowe fotele kładziemy koce, żeby w dupę nie kłuło jak ostatnio. Wrzucamy ubrania do drewnianej rybackiej skrzyni i już czujemy się jak w domu. Wymieniam zawór pod zlewem i kilka sparciałych rur. Rzucam się na pryczę i obserwuję niebo. Tak sobie myślę, że w sumie my też możemy poszczycić się występowaniem u nas takiego zjawiska jak kanały. Nie w takiej ilości co tu, ale zawsze coś. Weźmy taki kanałek żerański, albo gdzieś tam w polsce wieprz krzna. Równie ciekawe i licznie występujące są też kanały ściekowe i telewizji regionalnej. Powiem więcej. Nawet istnieje nawiązujące do tematu wyrażenie: „wpuścić kogoś w kanał”. To jest dopiero coś. Nie ma się czego wstydzić. Barki mieszkalne też posiadamy. A jak. I to nie byle jakie. Nie jesteśmy wcale gorsi, jak na europejczyków przystało. Tylko że u nas przyjęto na nie inną nazwę. Równie fajną: „baraki mieszkalne”. Jest to zjawisko dosyć powszechne. Najwięcej można ich znaleźć na specjalnych dzielnicach robotniczych, tuż przy budowach. Ale nie tylko. Zdarza się też, że zamieszkują w nich podczas wizyty w Polsce specjalni goście z zagranicy, np: Rumuni. Jesteśmy bardzo gościnni. Stawia się taki kompleks nad wisłą i hajda na cygańską sielankę. Już wiem, gdzie pozbędę się uryny. Wyleję do ścieków, ale w nocy, bo teraz może to grozić linczem. Nie długo się stąd ukręcam. Muszę pojechać po bilet na dworzec. Może zrobię to jutro, jak Paweł pójdzie do pracy? Wsiądę sobie z rana na rower i po raz ostatni zwiedzę okolicę. Co prawda obiecałem mu, że popracujemy wspólnie pierwszy dzień, aby odciążyć go od stresu, ale mi się nie chce. Stwierdzam, że stracę tylko niepotrzebnie czas i niczego przez to nie załatwię. Tym bardziej, że najwyższy czas wracać, bo zaczynam mieć dosyć tego pobytu. Tydzień w tym mieście to zdecydowanie za dużo. Tylko kurwa turyści i turyści. Gdzie nie pójdziesz to turyści. Wszędzie tłumy, że palca w cipę nie wsadzisz. Żółtków więcej niż w Szanghaju. – Pany...pany próbuje kujciak. Próbuje...nie pies, nie pies, kujciak. Nawet tutaj za mną muszą przyjeżdżać? To już nie wystarcza, że ich widzę przy stadionie? Abdullachów też nie mało. Patrzą na ciebie prowokacyjnie, szukając zaczepki. Jak te koguty. Nie są u siebie, a się panoszą. Wkurwia mnie to. Przez takich nie przejednanych cierpi cały świat. Jak można się z nimi dogadać skoro uważają, że wszyscy są źli, a tylko oni dobrzy? Myślą, że jak w imię swojego allacha obwieszą się bombami i zgrywając niby męczenników przeleją krew niby niewiernych, to trafią prosto do nieba. Nie ma co. Nieźle mają najebane w łepetynach. W sumie to nie ma co się dziwić, skoro chłopaki cały czas jadą starym testamentem, gdzie było oko za oko – ząb za ząb. Stąd w nich ta nienawiść. Widocznie nikt ich przez tyle lat nie uświadomił, że on już nie obowiązuje. Odkąd Chrystus uwolnił nas od grzechu nowy testament wyparł stary i wyraźnie mówi o miłowaniu bliźniego jak siebie samego Widocznie nie którym to nie pasuje, ale to ich sprawa. Tylko niech nie zarażają innych swoją chorą wizją. Zresztą, w tej kwestii jest tak, że gdzie by się człowiek nie obejrzał, to i tak dupa z tyłu i tak. Zlewam to. Jedyne czym się teraz przejmuję to 22 godzinnym znoszeniem jaja w autokarze.


number of comments: 1 | rating: 3 |  more 

Wanda Szczypiorska,  

Czytałam o poranku zaniedbując obowiazki. Reportaż z niedalekiej przeszłości (Chińczycy wokół stadionu)? Nie tylko. Opowiadanie i to o podwójnej narracji. Inna wespół z kumplem, a inna w monologu wenętrznym, nieco nieskoordynowanym , ale jezykowo szlachetnym. No i te świetnie zobaczone detale (nie mówiąc już o momentach hi hi)

report |




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1