18 october 2014
Nałóg
Głód wyciągnął smukłe ramię, by zapalić papierosa, tłamsząc minę skopanego kundla rozczochranego pluszowym nałogiem. Umówiłem się na placu Trzech Krzyży na akupunkturę. Trzeba było przyjść z jednym papierosem. Spotkanie AA, a raczej AT rozpoczęło się punktualnie. My, nadziejnie przybyci, z różnych stron rozproszonych dzielnic, zaawansowani tytoniarze siedzimy w kółku. Piwnica. Jedno okno. Wystające kable z sufitu. Pozapalane lampki. Skrzypiące krzesła. Wykładzina kolor brąz. Echo, zaduch, mole i my skupieni, albo w strachu, jak kto woli. Po trzy igły w każdym uchu. Spoceni, nieogoleni, z niską samooceną. Zerkamy na siebie z lekkimi uśmieszkami nie wiary, jak idioci. Obojętność to nasza przewodnia doktryna. Facet co rusz kręci igłami i z niewiarygodną pasją opowiadacza ładuje łopatą głodne kawałki tego, co i tak już od dawna wiedzieliśmy na temat szkodliwości. Zapewne, jak tylko nas zobaczył, to już wiedział. Był na 99,9 pewny, że takich rzeczy my wiochmeny w życiu nie słyszeli. A on miastowy, tutejszy, swojski, wykształcony, nam wszystko wyjaśni. W końcu ukończone trzy kierunki i sześć fakultetów robi swoje. Prestiż ma się rozumieć i instynkt drapieżnika. Nawet szósty zmysł. Normalnie gwiazda. Powiedziałbym nie jedna, a nawet duży wóz. Od samego początku dokręcił śrubę. Wczuł się w rolę niemiłosiernie. Postanowił się nie oszczędzać. Zdjął marynarkę od armaniego, poluzował krawat i do dzieła. Jak pustynny lisek sprytu zakrada się do naszego kurnika i próbuje umiejętnie zaskoczyć. Podstawowe pytania: Jak rzucić? Co najpierw, a co później? Jak odwrócić myśl w sytuacjach stresujących? Co sobie wmawiać, by nie sięgać do rozkraczonej na stole, atrakcyjnej i zachęcającej paczki papierosów? Jak postępować, żeby zdania „moje życie jest do dupy” używać bardzo rzadko? Nie wiem jak widzą go inni, ale dla mnie facet jest lekko wymiętoszony zieleniną. Strzela ślepakami. Wyuczoną formułką. Nieaktualną wiedzą. Zgrywa rutyniarza, więziennego grypsera, co to matkę sprzeda za paczkę fajek, a pewnie piździelec nigdy nawet nie palił. Teoretyk jebany. Takie pierdoły mają mi niby pomóc? I to jeszcze w sytuacji, gdzie podczas skręcającego głodu nie chce mi się żyć, a moja karla małostkowość jest konwulsyjnie gwałcona owym przedmiotem pragnienia? O! przegiołeś. Sam sobie kurwa tłumacz. Cwaniaczek. Żeby cię tak kaczki gniotły kuprami. Żeby cię ruda, podwórkowa kura, tą swoją ciasną dupą dwa razy wysrała. Nie wiem po co ja tu przyjechałem? Aha, już wiem. Już sobie przypominam. Miałem przeczucie. Dobrze, że nie kobiecą intuicję. Od dzisiaj koniec z tym. Dwie stówy, za które żenujący koleś o imieniu Ryszard, przy pomocy sześciu igieł i w otoczeniu 15 facetów z minami takimi samymi jak moja, robi ze mnie skończonego debila. Dopada mnie kaszel, chwilowy. Poszło w nie tą dziurkę. By trochę przewietrzyli, czasem. Dobra, nie zapeszam. Już wiem, że wyrzuciłem pieniądze, ale nic – poczekam co się stanie. I tak nie mam w tej chwili nic innego do roboty. Na przemian ziewam, przysypiam, trę oczy i popijam wodę. Dwie godziny mijają. Zapalamy tego niby ostatniego w życiu papierosa i rzeczywiście smakuje inaczej, tak jak mówił. Jakoś tak dziwnie po nim, albo to moje złudne nastawienie zmanipulowanej psychiki zdziera ze mnie resztki godności? Któż to wie? Rysiek za pewne wie, jak za pomocą chińskiej medycyny naturalnej wyłudzić trochę hajsu. Pogadaliśmy jeszcze trochę z buddą od rzucania i koniec. Znaczy on gadał, my słuchaliśmy. Wychwalał się tylko, gdzie on tam nie był w tych Chinach. Czego nie doświadczył i kogo nie poznał, że ho ho. Było mu dane wyćwiczyć się we wszystkich technikach tamtejszego maharadży. Chuj wie, kto to? Facet po prostu to perfekcjonista i żywa reklama w jednym. Nawet widziałem, jak uniósł się przez chwilę nad ziemią w transie samozachwytu, a przecież nikt nie podawał mu redbula. No chyba, że nie zauważyłem. Zresztą, kogo to obchodzi? Prawda pewnie była taka, że przechodził głodny obok stadionu dziesięciolecia i do zamówionego ryżu trzy smaki dostał gratis książkę od akupunktury, a teraz nagle kurwa stał się mistrzem. Chin w życiu na oczy nie widział, oprócz podróży w to miejsce na discovery. Wstrzelił się w rynek, ma gadane, więc jakoś poszło. Życzył nam powodzenia i się rozstaliśmy. Nareszcie. Z takim właśnie niesmakiem i pozytywnym nastawieniem niepalenia opuściłem to miejsce. Chociaż posmak kiczu Ryśka pozostał. Pewnie jeszcze w nocy mi się przyśni. Brrrr! Caluteńki dzień trzymałem się dzielnie. Nie mam sobie nic do zarzucenia. O 21.00 czasu Bródnowskiego przeokrutny kryzys zakradł się podstępnie do mojej psychiki. Żadne tłumaczenia nie pomogły. Zwieracze głodu ujadały przez wszystkie pory organizmu, jak wychudzone wilki i po godzinno narastającym horrorze napięcia wyjarałem dwa naraz. Zawiodły wszystkie postanowienia i deklaracje. Zaprzepaszczone zostały wszelkie podjęte przeze mnie obietnice. Skundliłem się. Wstyd ukazał swe wstrętne oblicze. Wszystko, jak krew w piach. Po dwugodzinnym moralniaku, bo to podstawa w takiej sytuacji, wytłumaczyłem sobie w końcu, że dzisiaj nie było odpowiednim dniem na rzucanie. Jutro będzie lepiej. Szkoda tylko dwóch stów. Zasnąłem. W nocy się zaczęło. Zawsze obudzi mnie wycie tych cholernych karetek, a później nie mogę już zasnąć. Chodzę sam po pustym mieszkaniu. Z pokoju do łazienki. Z łazienki przez przedpokój do kuchni i dziesiątki razy otwieram i zamykam lodówkę. Spuszczam wodę po odlaniu się. Odkręcam i zakręcam kran. Patrzę w lustro po świeżo umytej twarzy, ćwicząc wdechy i wydechy. To przecież nie moja wina, że mieszkam obok szpitala. Pod nieobecność elektryczności leżąc na łóżku z zapalonym papierosem w ręku rozpamiętuję wszystkie wspaniałe momenty życia towarzyskiego, gdzie się jarało do bólu i nic. Magnetofonowy hit „kasprzak” i Iron Maiden w tle. Nie jeden łyk piwa żywiec przelatujący przez grdykę i prognoza pogody w każdej chwili zachęcająca na kolejny imprezowy wypadzik. Żaden kaszel nie nawiedzał krtani. Żadna zadyszka nie zatykała płuc w sprincie do tramwaju. To były czasy, a teraz czym człowiek starszy, to i zaczyna więcej myśleć o chorobach cywilizacyjnych, atakujących znienacka. Gazety piszą coraz częściej o raku. Strach ściska gardło - Tchórz! – powiedziałem do siebie i wyciągnąłem malborki. Zapaliłem jeszcze jednego na smutki samoużalania się nad sobą i nawet nie wiem kiedy skleiły mi się oczy.
Dzień drugi. Chłód jesieni zatrzymał moją poranną chęć do życia pod kołdrą. Lęk nie rokuje poprawy przez następne 15 minut patrzenia w sufit. Przeciągane zresztą po raz trzeci. Deprecha na razie prowadzi 1 : 0. Po co wstawać skoro nie można zajarać? W taki szary dzień i z takim nastawieniem jak teraz moje, można tylko i wyłącznie spać. Boję się nie palić. Boję się żyć bez palenia. Nie dam rady. Nie wytrzymam. Jestem słaby, a przez to załamany. Co ja teraz zrobię? Jak ja w ogóle się podniosę? Gdzie pójdę? Wszystkie horyzonty i pozytywne perspektywy zrobiły się nagle takie płaskie. Wszędzie się teraz jara. Jak ja się teraz pokażę na imprezie? Jak ja się na niej w ogóle odnajdę? – Nie, dzięki – nie palę. Jak to brzmi? Jak pedalski banał. Będą mnie wkurwiać tylko tą wonią. Podejdzie do mnie fajna dupeczka i poprosi o ogień. A ja co kurwa powiem? – Sorry, właśnie rzuciłem. Nędza. Nic nawet nie wyrwę. No chyba, że włosy spod pach ze złości. Moja wyobraźnia z pewnością się zawęzi i szepnie do uszka – No zapal, mięczaku! Nie ma co gadać. Bez dyma jest trudno, nudno, groteskowo i bez sensu. Nawet uciekać się nie chce. Ale kibel. - Dobra, zobaczymy co będzie. Mówię odważnie na głos. A w głębi duszy niepewność, przekrzykuje ten głos mówiąc – Jesteś przegrany, nie łódź się. Odsuwam kołdrę i zrzucam nogi. Wlokę ciało do kuchni. Lodowata posadzka wykręca mi stopy. Zaparzam kawę. Siorbię w ciszy. Humoru brak. Nie będę się użalał, bo to żałosne, ale kurwa, co ja teraz zrobię z rękoma? Może będę trzymał w kieszeni, albo już całkiem poobgryzam te paznokcie do krwi? Jakby było jeszcze co. Podczas mycia wykalkulowałem jednak, wręcz bezdyskusyjnie wmówiłem to sobie, że rano zawsze jest najciężej. A taki jeden, niczego sobie winny papierosek do kawy odpręży trochę psyche i naładuje baterie przed całodniową walką z nałogiem. Po wypaleniu dopadają mnie jednak wyrzuty sumienia. Ale ja jestem pojebany. Weź się w garść stary! Użalasz się, jak stara panna. Nie licz na to, że męczarnia cię ominie. O tuż będzie jeszcze gorzej. W swoich rozdartych sprzecznościach będziesz poniżany sam przez siebie, aż stracisz wszystkie chmurowe popędy. To jest wojna. Wszystkie chwyty dozwolone. Masz łeb i chuj, to kombinuj. Przestań marudzić pod nosem pizdo jedna, tylko weź się za siebie, robotę, czy cokolwiek. Dobra, zaczynam. Po pierwsze, mam dzisiaj wolne. Po drugie, jestem sam w domu. To kolejny już atut w moim planie. Wyłączę telefon, aby nikt przypadkiem z palących znajomych nie wpadł na pomysł odwiedzin. Zaszyję się pod kocem, zakręcę żaluzję, włączę telewizor. Chipsy, krakersy, paluszki, żelki. Mam wino w barku, więc się nachlam i pójdę spać. Jakoś dzień zleci. Jestem lamentem proszącym o racjonalne wyjście z sytuacji i oczyszczeniem się z gówna zalegającego w moich płucach. Siedzę, obżeram się batonami, pół wina już nie ma, patrzę w okno i zastanawiam się nad sobą. Wszystko wszystkim, ale prosto zdaje się nie będzie. Niby łatwo, niby wiadomo, niby wydaje się że. Niby począwszy od, a skończywszy na. W moim izolacyjnie niewytłumaczalnym poczuciu braku wszystko jest oczekiwaniem. Próbą przywołania tego, czego nie ma, być może. W niejednokrotnej ciekawości co jest czym, a czym nie jest. Wybiła 14.00. Zaczynam się rozlatywać. Myślałem, że baterie które ładowałem rano będą trzymały co najmniej jak siedmiokrotny duracel, a nie jak zwykłe R20. Oblewa mnie pot tytoniowego głodu. Zaciska pętlę wokół szyi i czeka, aż zdechnę w tej niepewności rozdygotania. Skręca mnie. Wewnętrzne niezadowolenie przechodzi w skomplikowaną rozpacz chwili. Chyba sięgnę po tanią formę telewizyjnej perswazji. Zdecydowałem się. Idę po plastry. Wiem, wiem. Reklama kłamie, ale nic innego w danej chwili nie przychodzi mi do głowy. W biznesie farmaceutycznym nikt ci nie powie prawdy. Kupuj, jak najwięcej leków. Faszeruj się nimi, a później w swoim zacisznym kącie sobie umrzyj. I nawet się nie wychylaj, bo naszego kraju nie stać na twoje szpitalne zachcianki. Tak to już jest. Oczywiście nie ma tego, co chcę. Normalne. Zawsze tak jest, gdy potrzebuję czegoś na gwałt. Wtedy zazwyczaj muszę zjechać pół Bródna. Jako poszukiwacz zaginionych plastrów. Baba w aptece namawia mnie na coś innego. Mówi, że nawet będzie lepsze. Jej wężowate oczka mówią jednak coś zupełnie innego. Nie wierzę jej. Jest natrętna w swojej obślizgłości i przez to nie wzbudza mojego zaufania. Najgorsze jest jednak to, że jestem przez nią do czegoś zmuszany. Nie obchodzi jej to, czy mi to pomoże. Ma to w dupie. Najważniejsze jest , żebym coś u niej kupił. Pazerna dziwka. Nie trawię płaszczenia się przed innymi dla zysku. Wychodzę. Idę do drugiej apteki. Na Kondratowicza dostaję plastry i od razu naklejam trzy. Wziąłem dodatkowo gumy, żeby zwiększyć skuteczność. Żuję i skupiam się na żuchwach. Żadnych pytań. Żadnych odpowiedzi. Czyste niebo. Świeże powietrze i cisza. O to ja, popatrzcie. Odmieniony, od godziny nie palący. Żeglujący pozytywnymi myślami. Ale jestem zajebisty. Udało mi się samodzielnie poprawić sobie nastrój. Kontynuując odpływam sobie wyobraźnią w chmury i tam panuję nad kolorami. Mieszam nie za szybko, powoli i natrętnie. Myślę pomiędzy nimi. Oddalam się, a teraz powoli z powrotem. Między tym przechodzę niemożliwość, a tamtym, gdzie jest wszystko. Docieram do wnętrza, głęboko i prawie do końca. Nie przerywam, by nie myśleć. I już jest dobrze. Najważniejsza jest wyobraźnia, gdyż tym złudzeniem można dotrzeć dalej. Trzeba śnić, a nie spać. Zwyczajnie usnąć, by niczego nikomu nie zazdrościć. Dobra, chyba już wystarczy. Bez przesadyzmu. Lubię się czasem wewnętrznie przebudować, nadziejnie napoić i dobrotliwie zbrukać. Ale wyjątkowo dziś w mojej wyobraźni kłamstwo odbija się w kłamstwie, tworząc coś w co gotowy jestem uwierzyć. Wmawiam sobie, że wszystko idzie dobrym torem, a tymczasem siedzę na ławce w parku i palę już drugiego. Oderwałem plastry razem z włosami. Kurwa, ale bolało! Trzeba być masochistą, żeby dla pięknego wyglądu zrywać sobie woskiem włosy z nóg. To zdanie kierowane jest oczywiście do kobiet, bez komentarza. Za to od gumy wypadła mi plomba i się wkurzyłem. Po co ja w ogóle rzucam to cholerne palenie? Żeby przybyło mi więcej niepotrzebnych nerwów, zmarszczek, siwych włosów i lat? Szarpię się z tym wbrew sobie. Chyba jestem jakiś pojebany. Przecież we wszystkim, o czym kiedykolwiek pomyślałem, co zrobiłem lub czym byłem, wszędzie za pan brat towarzyszyły mi fajki. Dlaczego miałbym to teraz zmieniać? Ciekawy jestem, czy wszyscy palacze zadają sobie te same, chwiejno emocjonalne pytania co ja? Za pewne. Pod tym względem niczym się nie różnimy. Za każdym razem, jak próbowałem rzucać, bo przecież normalne jest, że nie pierwszy raz to robię, moje cielesne bankructwo kończyło się zawsze tak samo. Niepowodzeniem. Rozgoryczeniem i zawodem. Np. Kiedyś wymyśliłem sobie metodę systematycznego redukowania. Tylko ja, pewność siebie, prężna dyscyplina i wróg. Dzień po dniu zmniejszałem o jednego. Schodziłem gładko, siedem dni w tygodniu, aż do magicznej cyfry pięć. I tutaj za zwyczaj mój plan dawał dupy. Moje ograniczenie poniżej owej liczby kończyło się zapożyczaniem papierosów z limitu dnia następnego, a później jeszcze z następnego i jeszcze. A po miesiącu zadłużałem się na dwa miechy do przodu. Bez sensu. Dopóki się tylko myśli o rzuceniu i nie trzeba podejmować w tym kierunku żadnych decyzji wszystko jest w porządku. Siedzimy sobie wtedy na luzie i z papierosem w ręku marzymy o niepaleniu. Zatrzymujemy się przez jakąś chwilę, nad tą chwilą, czystą, dyskretną, wolną od nałogu i przez chwilę balansującą w coraz bardziej przeciągającym się zastanowieniu nad decydowaniem o chwili. I na tym się kończy. Chwila znika. Nałóg zostaje. Sam na sam z myślą. Dajmy mu szansę. Ciekawe ile jeszcze razy? W momentach słabości każdy chce coś zrozumieć. Każdy błądzi. Każdy szuka, każdy usiłuje dojść. Skądś się wydostać, z czegoś wyplątać. Dokądś dotrzeć, coś osiągnąć i rozmowa i cel i prawda dla każdego jest czymś innym. Czy to ważne, że z papierosem, czy bez? Na końcu labiryntu człowiek po przejściach myśli, że coś w końcu wie. Jednak po chwili głębszego zastanowienia zdaje sobie sprawę, że to gówno prawda. Dlaczego więc nie przyjmować tego, co się dzieje, bez prób tłumaczenia. Bez świadomości, oszukiwania siebie, porządku i nie porządku. Jeśli nie umiem się tego pozbyć, to zawsze mogę powiedzieć „palę, bo lubię”. Ale nie o to chodzi. Jeśli nie będę uczciwy tutaj – będę nikim. A kim ja w ogóle jestem? Za każdym razem większość moich starań trafia w pustkę, bez ujawnienia swoich źródeł. Wizualnie pałętających się określeniami wśród niezliczonych złudzeń. Powrót do życia otwiera swoją paszczę i połyka mnie w całości. Ziemski ból. Jedyny w swoim rodzaju. Nie sposób pomylić go z niczym innym. I weź tu człowieku nie pal, gdy się maca na oślep, to w czym się jeszcze nie jest. Popielniczka jest znowu pełna. Idę wyrzucić.
17 november 2024
Too PrudentSatish Verma
16 november 2024
1611wiesiek
16 november 2024
Collective LossSatish Verma
15 november 2024
1511wiesiek
15 november 2024
Wielki BratJaga
15 november 2024
In Your Own TempleSatish Verma
14 november 2024
0005.
14 november 2024
0004.
13 november 2024
Słońce w wielkim mieścieJaga
13 november 2024
0003.