23 october 2014

Spacerek

Domofon wyrywa mnie ze snu. Otumaniony półmrokiem i przyklejony do ściany dopełzam.
-          Tak? – pytam grzecznie, ale mięśnie szczęki, jakby instynktownie napinają się same.
-          Czy mógłbym zostawić reklamy? – pyta natręt spod klatki.
Patrzę na zegarek. 7.00. Czas zimowy, to i ciemno. Zresztą, z której strony nie spojrzeć noc jeszcze czarna, jak odbyt murzyna, albo jego charakter – z relacji Amerykańskiego białasa z Kentaky.
-          Pan już z dziennej, czy jeszcze z nocnej zmiany roznoszenia? – zaczynam.
-          Nie rozumiem? – zaskoczony.
-          A co tu jest do rozumienia? – odpowiadam pytaniem i wcale nie oczekuję odpowiedzi. -  To przenośnia skończony idioto! Niedługo to o 4.00 nad ranem będziesz dzwonił, żeby położyć to papierowe gówno z biedronki. Na dole jest taka informacja jakbyś nie zauważył (dziwne żeby widział, skoro po nocy chodzi. Kretyn!), a naklejono ją na szybie pół roku temu, że dziękujemy za roznoszone ulotki.
-          To już nie jest aktualne – ciągnie nachalnie dalej, jak niezorientowany w temacie tępy akwizytor, który ma przed nosem wielki billboard z napisem „Akwizytorom dziękujemy” i myśli, że nie chodzi o niego. – Teraz mamy skrzynki Europejskie, przystosowane do wrzucania ulotek. Jak nas nie wpuszczacie, to dzwonią do firmy i skarżą się na brak aktualnych reklam.
-          Ilu emerytom i  rencistom sprzedajesz na dzień  ten wymyślnie sformułowany farmazon? Masz różne wersje tej formułki, czy może tą jedną, żelazną i niezmiennie standardową? Pewnie na szkoleniach firmowych was tego uczą. Tak zwane wdrażanie norm Europejskich. Jak w sposób najbardziej uprzejmy wyjaśnić (aby broń Boże nikt nie poczuł się urażony. Oczywiście dla dobra firmy), że nasze i tylko nasze usługi są najlepsze na rynku. Niestety nie da się ukryć, że jesteś żałosny, a twoje myślenie płaskie jak parapet. Tak wcześnie to normalni jeszcze śpią. Zapamiętaj mój numer mieszkania i nie dzwoń tu już więcej. Idź sobie stąd – zakończyłem odkładając słuchawkę.
Myślałem, że codzienność jest mniej bezczelna. Moje (do niedawna jeszcze) rozkosznie ciepluśkie gniazdko snu zostało brutalnie zbezczeszczone. Wchodzę do łazienki i odcedzam kartofle. Wypluwam starość w porannym kaszlu. Patrzę w lustro, ledwo trzy dychy na karku, a już dwa sztuczne zęby wstawione. Biorę golarkę i zaczynam jeździć po twarzy. Fred wyczuł sprawę spaceru, bo naciąga się w przedpokoju. Ziewnął kilka razy, usiadł grzecznie, przygląda się i czeka. Lubię przemijający czas. Szczególnie w małych, komunistycznie zaprojektowanych, łazienkowych osiągnięciach, jak mycie zębów czy siedzenie na kibelku, gdzie wyrzucam z siebie wszystko co ogranicza wyobraźnię i zmysł twórczy. W końcu Fred się doczekał. Zakładam mu kaganiec i wychodzimy na zewnątrz. Do bezwzględnie zainteresowanego pieniądzem świata, gdzie w przeliczaniu wszystkiego na złotówki  za darmo jest tylko kompletny brak. Nie ma nikogo. Moja wymarzona sceneria baśniowej fabuły, a ja w niej z Fredem, jak sieroco starzejący się przechodzień. Nic więcej nie potrzeba. Te spacery można powiedzieć ratują mi życie. Mam w telewizji gówna aż nieskończoność stacji, gdzie reklamy zmiękczają mózg. Wtedy wszelkie oznaki życia i chęci zainteresowania się czymkolwiek innym, niż nic nie robieniem zalatują rezygnacją. Gdyby nie pies to zapewne od schronisk sado macho teleturniowych fantazji skonałbym w fotelu. A tak w pełnym pogotowiu jestem następnym krokiem czekającym na podjęcie i wtedy każda chwila staje się dobra na opuszczenie domu. Przechodzimy obok liceum (zawsze zapominam imienia patrona), gdzie pilnie wkuwające i na wpół nagie szkolne uczennice swoje wewnętrzne nadużycie silikonu traktują jak potrzebną do życia metaforę. Gdzie rozpanoszone na pokuszenie wystawiają pośladki, a za nimi koledzy z burzą hormonów i letni kanibalizm żądzy odprowadzany zamyślonym spojrzeniem napletka. Polanowym slalomem pomiędzy gównami jak rozpędzony Alberto Tomba brnę w teren.
-          Fred!!!
-          Fred, choć tu małpo jedna!
Pobiegł. Szkoda mojego gardła. Okres cieczkowy, to mogę sobie wołać. Już widzę, dopadł biedną sukę i zawzięcie wącha jej dupę. Też nie miał co sobie wybrać, tylko pudla, przepraszam – pudelkę. Chociaż, jak okiem sięgnąć to wszędzie pusto. Chłopak nie miał wyboru. On robi, tak jak ja. Przyciśnie, to się bierze co dają. Ocho! baba drze mordę.
-          Proszę zabrać psa.
-          Pani kochana, pies ma taką naturę, że musi biegać. Nie da rady  – odpowiadam lekko podniesionym głosem.
-          Ale on zrobi krzywdę mojej niusi  – sapie dalej.
-          Kaganiec ma, więc nie zrobi – krzyczę.
Przecież jej nie powiem, że ewentualnie może zrobić jej tylko dobrze. Nie wierzy mi. Bierze niusię na ręce i oddala się. Fred jeszcze skacze i próbuje dosięgnąć, bo widział jak niusia miała ochotę, a wstrętne przekwitające babsko nie pozwoliło mu się zabawić. W końcu daje za wygraną. Idziemy dalej. W stronę pól pegieerowskich, tam większa przestrzeń. Zagłębiamy się w dal. Ostatnio usłyszałem w radiu, że już niedługo nowożeńcy będą musieli się spowiadać w urzędzie skarbowym z otrzymywanych prezentów. Najlepsza byłaby fakturka, ale ostatecznie można z paragonem lub wnioskiem darczyńcy – oczywiście potwierdzonym notarialnie (bez tego ostatnio ani rusz), bo inaczej zapłacą podatek. Prezenty nie mogą przekroczyć kwoty 9 tysięcy brutto. Po prostu nie mogłem w to uwierzyć. Jakaś paranoja. Pewnie te lewicowe napletki rządowe sadystycznie rozmarzyły się przy książce Orwella i onanizują się pokątnie na myśl o możliwości powrotu komuny. Chcą mieć pełną kontrolę nad dochodami całego narodu. Niedługo każą zamontować w każdym mieszkaniu licznik do muszli klozetowej (oby zgadzał się z ilością zameldowanych), za który sam oczywiście zapłacisz, a fakturę koniecznie podepnij pod rozliczenie roczne. Jak przekroczysz  średnią krajową wydalanego gówna, będziesz musiał zapłacić podatek. Przejście po pasach to jakiś koszmar. Proszę, bądź mądry i weź spokojnie doczekaj się na zmianę cholernego sygnalizatora. Krew człowieka może zalać od tego głupiego przycisku. Nawet jak przechodzisz, nie jesteś do końca przekonany o stu procentowym bezpieczeństwie zielonego światła. Może się zdarzyć, że w połowie pasów spotka cię niespodzianka. Z bocznej ulicy wystrzeli nagle statek kosmiczny. Dichowo zresztą wytiuningowany o nazwie BMW z drechową ochotą rozjechania cię.
-          Dokumenty proszę! – gliniarz zaatakował mnie znienacka od tyłu.
-          Weź pan nie strasz ludzi – krzykiem rzucam mu się do gardła.
-          Coś pan taki strachliwy, nie czyste sumienie może? – zapytuje podejrzliwie, jak zresztą każdy, nie spełniony w pracy krawężnik.
-          A może nie czyste intencje z pana strony? – teraz ja.
-          Coś pan sugeruje? – widzę u niego błysk w oku.
-          A bo ja wiem co tam knuje? Po prostu nie przepadam, jak mnie ktoś od tyłu zachodzi.
-          Czy ma pan z tego tytułu jakieś skojarzenia? – chyba się podniecił.
-          Ja tam do pedałów nic nie mam, oprócz pojawiającego się na mojej twarzy niesmaku na myśl o dwóch facetach w pozycji 69. Może lepiej niech siedzą w zaroślach i nie wypełzają spod kamieni. Nie będą otumaniać dzieci swymi poglądami o nietolerancji, jakby ich choroba psychiczna miała z tym coś wspólnego. – jednym potokiem słów wykładam kawę na ławę.
-          Jest pan homofobem? – zawiedziony.
-          W tej kwestii, jak najbardziej. Jakoś nie przemawiają do mnie dwie cioty wychowujące dziecko – zakończyłem definitywnie.
Z gliniarzem coś chyba nie halo, nagle stracił ochotę na dalszą rozmowę. Kręci się  rozklejony, jakby przypomniał sobie o nie wyłączonym żelazku w domu. Podaję dokumenty, których tak stanowczo wcześniej żądał, ale macha ręką odchodząc. Męska bladzia w policji, nie do wiary. Wcale się nie czepiam. Mam swoje wyrobione zdanie na ten temat. Jest to normalne, że każdy w życiu potrzebuje akceptacji i zrozumienia. Ja tego potrzebuję i taki pedał też. Tylko za bardzo nie wiem o co im tak naprawdę chodzi? Że nie mogą swobodnie potrzymać się za rączkę na ulicy, bez uniknięcia wrogich spojrzeń? Czy może braku legalizacji związków homo? Wyobraźmy sobie: Przy obiedzie rodzinnym Lucek wstaje i ogłasza wszystkim – Oto mój narzeczony Rysiek. I wszystkim nagle odchodzi ochota na jedzenie. Albo ten sam Lucjan przychodzi do ojca Ryśka z bukietem kwiatów i prosi go o rękę syna. Trochę głupio by to wyglądało z normalnego punktu widzenia. Dlatego takie manewry u nas nie przejdą, a tym bardziej u ojca Ryśka. Oczywiście nie chciałbym wspominać o tych paradach tzw. równości, gdzie obnażone i zachęcające osadlonymi torsami podstarzałe cioty prężąc się wypinają włochate poślady w stringach, na znak nieakceptacji i braku zrozumienia dla ich inności. Czy normalni ludzie tak się zachowują? Gdzie tu logika? Myślę, że wystarczyłby im jeden miesiąc w szpitalu na Sobieskiego. Miałem tam praktyki. Jest spoko – szczerze. Zresztą, tyle mnie te ich nierówności obchodzą, co zeszłoroczny śnieg. Na te pola wybieramy się z Fredem zawsze z samego rana. Zrzucamy tutaj wszelkie brudy wczorajszego dnia. On swoje, kałowe – ja swoje, duchowe. Oczyszczanie siebie jest bardzo ważne. Uwierzcie, nie ma takiego gówna, którego nie dałoby się wydalić. Nauczyłem się jednego. Modlitwa pomaga na wszystko. Różaniec, to taki pomocny uścisk dłoni, który wtajemnicza umiejętność czerpania równowagi z tego, co słuszne. Odpowiada na pytanie, czy przezwyciężysz niedoskonałości zakamarków własnych wyobrażeń – wobec grzechów, od  których ciężko się uwolnić? Oczywiście na pole trzeba wejść nie w biegu, jak znerwicowany pracownik handlu, ale powoli – nie za prędko i nie za wolno. Najlepiej z wyczuciem, nastawieniem długo oczekiwanego pojednania, ze świadomością wolnego dnia po ciężkiej harówie, jak z kwiatami w odwiedziny, czy może spokojem pięciomiligramowego relanium, by na głębokim wdechu wyuczonej jogi nie zniszczyć swoimi butami panującej tu aury nie zatracenia. Jak dyskretnie pogłaszczesz rozglądaniem przenikliwie chętne świeżości nie zmącone, które tu panują – nauczysz się, jak zachowywać, patrzeć i słuchać. Jak wchodzić w poszczególny świat, wciągany monotonią i puls, w którym czuć zmagania z samym sobą. Przynajmniej ja tak się czuję przechadzając się tędy. Pole otwiera przede mną przestrzenie takiego osobistego dobra, które spływa w dół, jak promienie słońca i wpada przez pory do wnętrza, by je leczyć. – Zajebista sprawa Fred, mówię ci. Mojego czworonoga to bynajmniej nie obchodzi. Jakieś 50 metrów w bok pręży się i zaleca. Labradorka też nie jest dłużna, obwąchuje Fredowi genitalia i nachylając się udostępnia mu bezwstydne wylizywanie jęzorem tego, co otrzymał za darmo. Widzę w jego tańczących ruchach niezmierne podniecenie i natarczywość napalonego prawiczka, którym zresztą jest. Jakby miał teraz gitarę, to by ją natychmiast wyciągnął i zawył jeden ze znanych hitów Garou, aby tylko osiągnąć cel wjechania tirem do hangaru. W całym tym amoku nie zdał sobie sprawy, że oblewa dżinsiki właścicielce labradorki. Ona zerka teraz na mnie z dziwnie wściekłym pytaniem na twarzy – jak do ciężkiej cholery wychowałem swojego psa?
I pewnie bym jej wyjaśnił, gdyby nie była brzydka. Zachowanie mojego psa szczerze mówiąc wcale mnie nie zaskoczyło. Zawsze tak robi, bezczelny. Zaznacza teren. A ja najczęściej w takich sytuacjach, niby nie zauważając zdarzenia odwracam się w drugą stronę, wołam i się oddalamy. Klepię go wtedy, jak podleci i mówię – Nie pierwsza i nie ostatnia Fred. Biorę gałąź, rzucam, a on aportuje. Wszystko zdaje się spać. Drobnym, posuwistym krokiem idziemy dalej. Co mnie jeszcze może na tym spacerze zaskoczyć? Przed nami pusta droga – wyboista, sucha, kurząca się i nie przychylnie perspektywiczna z przy ulicznym smrodo-hałasie. Więcej billboardów niż drzew. Natrętctwa wymyślane przez człowieka prześcigają czas.  Nie zmienię zdania co do osób występujących w reklamach. Ludzie przez swoje utożsamianie się z różnymi trendami kojarzą mi się z masówką, czyli takim bezczelnie narzuconym ukierunkowaniem. Reklama jest tego najlepszym przykładem. Kolejną chorobą cywilizacyjną, która otumania ludzi i ujednolica. Niszczy indywidualizm, a tym samym uśmierca wolę i pragnienie niepowtarzalności. Mówiąc w skrócie – taki medialnie prowadzony spęd bydła, mający za zadanie kusząco zachęcić i zniewolić, abyśmy deptali tylko w tym gównie, które nam się rzuca pod nogi. Dochodzimy do starych po wojennych jeszcze ogródków. Z za kolczastego ogrodzenia ciekawsko wyglądają słoneczniki. Właściciele nachyleni w kalesonach grzebią w ziemi. Urobieni po pachy próbują zaprowadzić porządek po bezwzględnej zimie. Nie jest im lekko, ale widać po twarzach, że to kochają i są szczęśliwi. Bez  ruchu i powietrza chociaż kawałka tej własnej, prywatnej wolności nie mogliby żyć. Oni są mną, ja nimi. Tym samym sposobem łapiemy oddech. W takiej zwykłej codzienności właśnie o to chodzi. Osiągać siebie wierząc w to co się robi. Nie ma znaczenia co i kim się jest. Choć ważniejsze jest na pewno pojawienie wewnętrznego odczucia, że jest się przy tym kimś lepszym lub podąża we właściwym kierunku. Że ta ciężko wykonywana praca uszlachetnia duchowo. Inaczej przecież nie ma to najmniejszego sensu. Baraki zbite ze znalezionych gdzie się dało desek. Każda inna i co następna bardziej zniszczona. Biednie tu, skromnie, nie skarżąco. Obok za to, grubo milionowe inwestycje w terminowo przestrzeganej  rzezi sekund pną się w górę. Jedni mają za dużo, drudzy wcale. Apartamenty po 150 metrów z basenem na dachu i kortem tenisowym. Antyki, zmrożony szampan, kawior i elokwentne rozmowy o biznesie, który i tak wznoszony jest na ludzkiej krzywdzie. Taki przepych zawsze będzie na mnie działał, jak schodzący z nerek 5 milimetrowy kamień. Dzisiaj nie ma wolnych ludzi. Coraz mniej raczej. Wszystko uwięzione w tych awansach, gdzie na szczeblach przepychanki wdupiwlazowi karierowicze z brązowym nalotem na ustach pragną swoich pięciu minut. Liczy się wydajność i szybkość, zależne od elastyczności i wprawy właściciela jęzora. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że pną się tylko dla głodu wyższego wynagrodzenia, bo wymyślają sobie co rusz wyższą półkę nie kończących się nowych potrzeb. Więc zasypują ten dół żądzy, aby nie rozprawiać nad pustką i nie zatrzymywać się przypadkiem, bo myśleć trzeba wtedy, a tu nie ma o czym. Spać po nocach nie mogą. Ile kto ma, albo mógł mieć? W głowie tylko szum wielki. Czy taki zaganiany niewolnik jeden z drugim może mieć pojęcie o sztuce? Każdy teraz na forsę jak chart. Każda rozmowa to czysta matematyka. Przeliczanie, dodawanie, odejmowanie, mnożenie i to w pamięci, bez żadnych pomyłek.
- Spadamy Fred. Mam dosyć tego spaceru.


number of comments: 3 | rating: 3 |  more 

alt art,  

syzyf nie bierze wolnego po ciężkiej harówie..

report |

doremi,  

swobodny, elastyczny, plastyczny język - zajmuje i wciąga, świetne pisanie :)

report |

Wanda Szczypiorska,  

Panie Marku, opowiadanie zaczyna się zimą, a kończy latem, pomimo że to ten sam dzień (chyba że czegos nie zauważyłam). Nie sądzę, żeby to był zamysł, raczej niedbalstwo. Czasami mi sie wydaje, że pan po napisaniu nie czyta swoich opowiadań, szczególnie tych dłuższych. Ja wiem, że sama fabuła jest mniej ważna, ważna jest idea, przekaz, ale w literaturze, wbrew pozorom, dyscyplina jest niezmiernie istotna.

report |




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1