Pi. | |
PROFILE About me Friends (26) Poetry (472) Prose (19) Photography (1) Graphics (1) Diary (3) |
Pi., 25 january 2011
głęboko otwarte okna. i po co to panu panie Hrabal?
żeby ssały na zewnątrz? cwane doktory nie wymyśliły
w tym pokoju balustrad ani windy na lepki parapet
gdzie kusi najbielszy z gołębi. z tym gołębiem to mit
na dwa pa. z nim za cholerę nie pójdziesz pan na piwo,
nie nadstawisz ucha na pokręcone życie gołębiowe.
pan masz pamięć, panie Hrabal, jak naród. pan to sobie
opiszesz jak się pan zdążysz czepić na czas futryny.
ten Saudek wczoraj mówił o panu, że młodej tu dupy
trzeba, to pana w życiu jeszcze zakotwiczy. wystarczy
żeby tu w izolatce szpitala na Bulovce taka półnaga
na paluszkach dreptała. a to by podusię poprawiła,
a to koc albo puls mogłaby. Saudek się nawet zarzekał,
że jak trzeba to ją panu wynajmie gdzieś za swoje, byle
mu te babsztyle pewny cokół a nie obiecanki. nie wychodź
pan, panie Hrabal w tamto rozdarte zewnątrz. to gołębie
a nie koty - wrócą by dokończyć wieczne świata obsrywanie.
patrz pan, ten śnieg się do palców klei. jakiś on czerwony.
Pi., 20 january 2011
z przypadkowej ankiety mogłem doznać
uświadomienia, że wśród uprawiających czynną miłość
w godzinach służbowych najwięcej jest pracowników poczty.
stąd pewnie nieprzerwany napływ rwących się
do pracy młodych kadr
od dziś z większą wyrozumiałością potraktuję
pośpiesznie nakreśloną karteczkę, że pani z okienka
zaraz wróci. wróci z zaplecza gdy dojdzie,
więc z całą mocą modlitwy dla cierpliwych,
życzę jej szczęśliwej podróży z finałowym rozbłyskiem
i oto nadchodzi. jeszcze z poleconym pulsem.
jeszcze z ekspresową linią papilarną
intensywnej gry wstępnej na gorejącym udzie.
jeszcze w pamięci ma majtki poniżej kolan,
gdy język już obficie kocha się ze znaczkiem.
widzę utkwione pod Curie-Skłodowską za złoty sześćdziesiąt
miliony cudzych plemników gotowych do podróży na gapę.
prawie wszystkie wyginą, zanim ten list z ostrożnymi
przeprosinami, pan Józef poda ci prosto do rąk.
po sprośnych aluzjach o pieczątkach na jędrnym pośladku,
będzie czekał na byle słuszny napiwek.
poczciwy ten nasz małomiasteczkowy listonosz.
czasem dostarczy błyszczące wieści z miasta grzechu,
czasem rozniesie jakąś weneryczną chorobę.
na pewno nie zaśnie, gdy zaraz po obowiązkach służbowych
znacząco zapuka dwukrotnie w futrynę
a ty się zarumienisz w drodze do post scriptum.
Pi., 13 january 2011
łupie. ciało wysyła esemesa do ciebie. kropka, jakieś
kreski i znów kropka jak igła. gdybyś wyszedł gdzieś
poza grymasy, to może zdołałbyś coś rozszyfrować.
a tak? na czuja! do granic możliwości, które jakoś
skurczyły się nie wiedzieć kiedy do rozmiarów
podejrzanie przyciasnych. to już zawsze tak ma być?
hurrra! świat mniej boli - mógłbyś unieść ramiona
do stylowego triumfu, ale doskonale wiesz jak to jest,
gdy urywa ci się film przed czasem. przechodziłeś to
niby odrę, świnkę, różyczkę. a teraz chcesz poprzechodzić
jak najdłużej starość. rozchodzić ją na drobne. nerw za
nerwem - byle w niedokończoność. tak życie nabiera mocy.
oj, już bliżej fantazjowania nie będziesz. idź ty nyny.
mięso odpada od dziąseł a ty tak od kręgosłupa jesteś
odjęty, że tylko ten puls, który chyba złożą ci do grobu, ćmi.
Pi., 10 january 2011
wciąż nieobce mi są niedosyty, choć tak zniewalająco
jest być świadomym jakiejś świeżej nowiny. że się brzydzisz
kotami z kurzu, że zdradzasz rilkego z ckliwym umberto
(jeden sypia w szufladzie drugi pod poduszką ale obiecałaś
mu dodatkową szansę), że budzi cię rano krzyk kudłatego
Smitha mimo protestów córki, która już od ery płodowej
nienawidzi pierwszych taktów "Crystal Palace", że niedocięte
żółtko rozlewa się na spodku zawsze zgodnie z ruchem
wskazówek zegara, że herbata wiecznie skazana na tęsknotę
do kostki cukru, że cierpisz na autoironię - chronicznie
i wstydliwie - obarczając społeczeństwo winą za swoją
powykańczaną ornamentami poezję, że owo społeczeństwo
najpierw wyniosło cię w chmury, potem skazało na banicję,
a teraz po raz trzeci buchnęło wycieraczkę spod drzwi.
tobie teraz łyso i chrzęści. wciąż nieobce mi są niedosyty
gdy nieśmiało zazdroszczę ci jak sam tępy skurwysyn,
nawet tych brzydkich zapachów wtartych podeszwami
w próg. nie wszystkie nasze historie muszą być od razu
wiarygodne, a między konfabulacją i niedopowiedzeniem
jest miejsce na wrażliwe gniazdo, którego będę bronił
w kompletnie zaparte, póki zaciekle jestem niedosycony.
Pi., 5 january 2011
zjeżdżają się z bagażem obaw i wątpliwości,
puszący ogony spapierowionych kompleksów jak pawie.
Półgestem policzą wyrwane kolejnym srokom pióra,
a w tabernakulum przesyconym zapachem niedomytych wspomnień
rozsnuje się wypuszczona z płuc tęsknota:
do innych ognisk, sal, do coraz to bielszych szpitali
- tam o impuls najłatwiej, tam prawda szuka proroków
zrogowaciały palec sprawdzi czy to ta sama broda,
czy stosunek siwoty do łysoty nadal w przewadze u gospodarza.
Ci co poklepią się po niezabliźnionych dopowiedzeniach.
- to były czasy - poszepczą w megafon zazdrosnej dłoni,
którą przylepią do bliźniaczo wypchniętej z szeregu.
- Będzie co pamiętać - odszepczą ci inni i wypiją cały zapas iluzji,
po trzy trzydzieści butelka, po trzy sześćdziesiąt pięć puszka
Czasem przeszeleści się kartka zmierzchu, czknie ktoś słowem,
przeklnie szerokość marginesu, przeprosi za kolokwialną wypowiedź.
Raptem amputują nieobecnych w laurowym wieńcu krzeseł,
nerwowo odliczając werdykty Wszechmogącego.
- to jeszcze nie ja, nie ty, nie on... - wygaśnie ognisko oczekiwania.
I zanim wrócą do żon, do kotów, znienawidzonych biurek,
jeszcze raz podziękują ciału, że wytrzymało:
ból w kręgosłupie, lęk przed lękiem,
migotanie niedomkniętych nadziei na sukces,
spocone dłonie zażenowanych zwycięzców,
kolejną niezasłużoną porażkę z zazdrosnym ego.
a na uboczu osamotniały starzec powtarzał będzie
mantrę o wiecznej młodości, z wersetu na werset
coraz bardziej pochyloną czcionką.
8.06.2001
Pi., 5 january 2011
o każdym z tych poetów miało być głośno
niemilknące burze braw słodkie jak pękate czereśnie
deszcze nagród na festiwalach których nazwy
dopiero
zostaną odpowiednio wyprostytuowane
i oczywisty śnieg
z zakazaną bielą która posłuszna wyłącznie instynktowi
szargania świętej pustki by nie była uniewinniona
więc
będziemy moczyć, umaczać, zamaczać
aż po okładki z lasów na lewitującym horyzoncie
wiało gdy śpiewali bez fałszu
bo każdy w nich wierzył i spieszył się by wierzyć
wcześniej niż zlatujące się zewsząd groupies
które tylko zwęszyły meteorologiczną padlinę
a już topnieją im ślizgawki
kieszenie poplamionych mrożonym absyntem
serwetek grożą przerwaniem
tam wałów i moralnych hamulców
jasna sprawa że inwestują we wschód gwiazd
we wszelki wypadek
niech ślepy los dalej ma wyłupane a one będą swoje
że blondyn zajdzie dalej niż myśli
a łysy umrze ciut wcześniej
ten w okularach milczy i nic nie notuje
ma lepszą pamięć do własnych wierszy
niż ta przepowiadana dookoła
mgła
Pi., 17 december 2010
ce trzy pudło. ef siedem, też. ka dziewiętnaście
- trafiony i zatopiony na bladym oceanie w kratkę.
z parapetu stopy wiszą obciążone sandałami. balast
w powietrzu nadmuchiwanym smętnymi psalmami.
siódma doba w seminarium. sorry! co ja tutaj robię,
poza przebijaniem na wylot pokładów krążownika,
ekologicznym długopisem zenith. nucę fałsz razem
z duszą, której zamiast rekolekcji zachciało się
żygać? to ostatnie takie tango w paradyżu. bez masła.
bez intymnych schadzek. bez niemoralnej aluzji,
która otarłaby się o herezję. wokół tabun mężczyzn
w różnych stadiach metamorfozy z chłopczyków.
w maratonie modlenia się. pewnie o smalec na kolację.
i o to, by list do koryntian czytał na głos szpakowaty.
on się nie jąka. pragnienia nam się sprymityzowały
za tymczasowym murem. ja obliczam niezakrzyżykowane
akweny. ty - dobry Boże, spraw żebym zatopił wreszcie
na amen tę kanonierkę. brakuje mi tylko zyla na bilet.
Pi., 16 december 2010
krążenie. uruchamiam świat. wcale nie brzmi
jak uderzenie pałki o bęben. to nie jest big bum.
raczej niepozorne wzmocnienie białego skądś szumu
- atoniczność. pstryknięcie z dziecięcych wyścigów
kapslami po wykredowanym asfalcie. oszukujesz,
więc wracaj na start i goń po serpentynach węża
za tymi, którzy uczciwiej udają fair play. mnie
już usunięto, zdegradowano. realnie zaspokojono się,
bym przestał być faworytem do pozłacanej blaszki
za wybitność. mniej do koryta to więcej energii
na innego zalanego w wosk zawodowca. a skuś baba
na dziada! chóry unisono łopoczą o balkony,
balkony trzymają kciuki za każde swoje. wychuchane,
zagłaskane, rozpieszczane. synusiu! uważaj dziecko,
bo pęknie ci żyłka zwycięzcy! bij bez kolejki,
niech inni uczą się połykać łzy garściami. szukaj
dziur w szeregu by dokonać abordażu i spłodzić
własny balkonik, własne kapsle, uruchomić świat
po sobie. śmiej się z metą. mamuńcia ogłosi aplauz.
tatulek rach ciach ufunduje festyn na wiwat władcy
kapsla. debest. to twoja gra a pech uzurpatorom.
Pi., 14 december 2010
z tymi krzesłami to już przesadziłeś. a jeszcze śmiech,
że będą, jak żebra w symetrii z połamanym krzyżem, gdy
przetrącisz czyjś kręgosłup. mój? czułam krąg po kręgu,
że mijam poszczególne segmenty piekła zbyt pośpiesznie.
jakby nie dane mi było nacieszyć się pokutą z przerwami
na wypoczynek. ekspres przez narastające w pręgach sińce
z koniecznymi przystankami na upokorzenia, obdukcje
udokumentowane, jak komiks dla dorosłego czytelnika.
rozmaż mnie i doklej dymek. najlepiej z wytłuszczonym
wulgaryzmem. będzie czym się tłumaczyć przy próbach
pojednania. to przecież moja wina. jestem prowokacją
wymierzoną w cokół wymuskanej świętości. rysy na ideale
nie będzie widać, bo nie umiem trafiać tak jak ty, że boli
wyłącznie to, czego dostrzec nikt nie zechce. twoja młodość
się nie wyszumiała, więc teraz na całego. bez barier, przecież
to innych potem mdli na mój widok gdy ty sobie lśnisz.
Pi., 8 december 2010
zaiste - pomysł był przedni, a jednocześnie prościutki
jak szosa na Zaleszczyki. i nagle tyle było pieczeni
do upieczenia, że zabrakło wolnych ogni. majstersztyk!
oto wezwać wszystkie pułki zaciężne, brzemiennych
w dzyndzyk patosu grafomanów, na wspólny ubity w błoto
plac i stoczyć ostateczny bój bez wstydu oszczędzania.
nie sądziłem, że tak wielu przyjmie rzuconą w twarz
rękawicę cynicznego prowokatora. w końcu, było nie było
- ja to nie Bóg, nie Honor i na bank nie Ojczyzna. a jednak.
zgłosiło się sto tysięcy chętnych piór. nie pomyślałbym,
że w tym kraju jest tylu piśmiennych. uderzyć w górnolotne
tony gotów był Eskimos, Pigmej i wnuk Zulusa Czaki.
o sąsiadach nie wspomnę. Poczta Polska najpierw
się obraziła, potem rozkapryszona zastrajkowała po włosku,
a na koniec postanowiła w duchu patriotyzmu policzyć mi
jeno od ciężarówki. na z głupia frant ogłoszony konkurs
przyszła Biblia w bogato rymowanej formie, książka
telefoniczna wolnego miasta Zgierza, oraz testament kutwy,
w którym było za mało. najtrudniej miało ciało żurorskie.
padali jako te muchy i bynajmniej nie z przepracowania.
jeden na zgagę, drugi dysleksję. trzech nawróciło się
na solidne żółte papiery. w obliczu gordyjskich problemów
- umyśliłem fortel. pomnożyłem się przez trójcę i jako ja,
mój pierworodny, oraz ten trzeci uświęcony duchem,
zacisnęliśmy zęby i paznokcie. wtedy musnęło nas owo
jestestwo. musnęło i zabiło. postanowiliśmy wygodnie
nie zmartwychwstawać. w poczuciu spełnionego obowiązku:
my - mesjasz przyznaliśmy potrójną nagrodę wiecznego
grand prix. sobie. teraz cierpliwie czekamy na tajfun
oklasków, albo serię z kałacha zza winkla. jeden pies!
Terms of use | Privacy policy | Contact
Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.
25 november 2024
AfrykankaTeresa Tomys
25 november 2024
2511wiesiek
25 november 2024
0019absynt
25 november 2024
Pod skrzydłamiJaga
24 november 2024
0018absynt
24 november 2024
0017absynt
24 november 2024
0016absynt
24 november 2024
0015absynt
24 november 2024
2411wiesiek
23 november 2024
0012absynt