Andrzej Talarek, 29 may 2011
“The fate of all mankind
is in the hands of fools”
Pamięci Tomka
Beksińskiego
Nie jestem pierwszym
z tysięcy którzy wątpili w sens pisania liryki
stojąc na krawężniku na moment przed
przetacza się po nas kolejny wiek dożyliśmy
może więcej nadziei na parapecie okien dla ptaków
mieliśmy więcej ziaren mogących skiełkować
biblijnie wydać plon czekaliśmy wśród nadziei ja
dożyliśmy biorąc słowa nowe za swoje
wypełnialiśmy ramy znaczeniami a rubryki danymi
starając się zobaczyć sens w niewytłumaczonym
kiedy okazało się że zalano nas gównem pustosłowia
zasypano piramidą reklamowych śmieci gwałcących
nasze uszy i oczy zaczęliśmy tracić kierunki
przywłaszczyciele władzy kasta mandarynów
posiadacze prawie wszystkiego prócz okruchów dla gawiedzi
za murami politycznej poprawności pławią się w mleku i szampanie
kopulując na jej oczach gwałcąc hotelowe pokojówki
bezkarnie kłamiąc o prawach człowieka dla siebie
w telewizyjnych porankach dla tych którzy chcieliby
jak oni podupczyć bezkarnie ich wyborcy nowego
wieku usamochodowiona tłuszcza pseudodemokracji
totalny grill gawiedzi bezrefleksyjnej jak asfalt
który jedynie ogniem można przekształcić w lawę
bezmyślność milionów internetowych małp serfujących
w poszukiwaniu równych sobie zadowolonych
„nie ma już rozrywek ani sensu życia”
chyba że sensem jest poszukiwanie rozrywki
„moda przyprawia o dreszcz grozy i obrzydzenia
gwoździe w nosie” u Szymborskiej w Schyłku wieku
marudzenie starej babci która nie rozumie czasu nagród nobla
serwowane na deser maluczkim
„opowieści z krypty przestały być zabawne (..)”
choć gawiedź rechoce pod dyktando klakierów nie rozumiejąc
„że żyjąc w trupiarni trudno być równie radosnym
jak Ziutek Słoneczko na plakacie pt: "Poranek naszej ojczyzny”
co pozostaje którym procesów myślowych
nie pożarł do reszty gazetowy bełkot
„spójrzmy (…) wstecz i wspomnijmy to
dla czego warto było żyć” i spróbujmy zmieniać
wróćmy do tego co było
jeśli to jeszcze możliwe
do prawd zawsze oczywistych
gdy nie wszyscy i wszędzie mają rację
bo wtedy nie ma jej żadna małpa
bo jeśli nie
„to nie pozostaje nic innego jak odwrócić się plecami (…)
i niczym Panurg odejść pierdnąwszy z wielkim wzburzeniem”
This is the end, beautiful friend
Cytaty użyte w wierszu pochodzą z pożegnalnego listu Tomka Beksińskiego, i chociaż czasem użyte są w nieco innych kontekście, niż to zrobił Autor, to wierzę, że ich Autor mi to wybaczy, spoglądając na moje pisanie z Nieba, bo przyświeca mi idea, którą pewnie poparłby.
Andrzej Talarek, 18 june 2011
Motto:
Zabijacie Boga, a myślicie,
że ujdzie wam to bezkarnie. Durnie.
Parafraza z Nietzschego
Gówno troska o dobro wspólne
chrzanić tradycję w obcych zdaniach
oświeconymi się nazywać
jak pies się łasić do głaskania
po śladach z nosem ubabranym
nadążać w myślach za swym panem
na świadków wszystkich świętych wzywać
gówno święci gdy wszystko wtórne
w psie kupy powtykane flagi
prezydent dureń alkoholik
jeden samolot mniej cóż z tego
ich boli ale nas nie boli
duma myśmy są dumni z siebie
nawzajem wspierasz mnie ja ciebie
olewaj krzyż przybij do niego
postulat nikt nie widzi blagi
dobrze przypilnuj niech oddycha
w rytm równy serce wyreguluj
i niech zatańczy nam walczyka
niech czuje radość a mniej bólu
bo bólu nie ma przecież wiemy
na co dzień wciąż się radujemy
niech para z parą wciąż się bzyka
a jak nie radość to marycha
róbcie co chcecie wszyscy za tem
jak trzeba w Boga postulatem
zmolestujemy zabijemy
ujdzie nam płazem Nietsche błazen
groził a ujdzie nam bez kary
i Nietsche stary i Bóg stary
przed nami przyszłość ją wybierzmy
radujmy się w przeszłość nie wierzmy
niedługo mnie już na tym świecie
ale doczekam wiem na pewno
czasu którego tak się boi
ten tłum gdy będzie modlitewno
gdy prosić Boga będą łotrzy
o łaskę a on na nich spojrzy
i śmiechem parsknie i rozdwoi
świat ten w połowie poginiecie
Andrzej Talarek, 25 september 2012
pamięci mieleckich Żydów
Zostało po nich kilka kamieni nagrobnych
i pamięć, umierająca w oczach
tych, którzy patrzą i nie widzą,
mówią, a tylko mordują ciszę.
Zostały po nich cmentarze,
na których pochowano słowa,
które były na początku,
a których już nie ma.
Zostały po nich kamienice,
które jakby nie były ich,
po których dzisiejsze strachy
przemykają, złorzecząc.
Nie byliśmy przyjaciółmi.
Żyliśmy obok siebie.
Ale byliśmy ludźmi.
Od tego samego Boga.
A to zobowiązuje.
Andrzej Talarek, 6 july 2011
nie palę tytoniu śmierdzi
zatruwa tkaniny w które się ubieram
którymi odsłaniam się od świata
nie lubię nałogowych palaczy
śmierdzą i są bezwolni
nie zdradzam żony jestem wierzący
poza tym jest dla mnie piękna
a miłość stanowi podstawę mojego trwania
nie lubię nałogowych kochanków
są obleśnie bezwolni
nie lubię dziecięcej pornografii
ohydni są jej propagatorzy
gwałciciele sumień
rzygam w twarz gnojom
są ohydnie obleśni
nie lubię parad równości
płciowego wywyższania się nad ulicę
nie lubię zadeklarowanych homoseksualistów
usiłujących epatować nie tą płcią
są obleśni w swojej
wielokolorowości
nie lubię jeść kaszanki
krwawi zarżniętym życiem
mam niestrawności
posoka ścieka po dłoniach rzeźnika
nie lubię katów
mam prawo lubić i nie lubić
i mam prawo pisać
Andrzej Talarek, 17 august 2011
rzadko je miewam chociaż pewnie chciałbym
noce wtedy bywają krótsze piękniejsze
kobiety lekkie na dotknięcie dłoni
podmuch powietrza ulatują puchem
mężczyźni zostają z dłonią pełną wiatru
pustą
każda pozycja kamasutry jest osiągalna
każda kobieta z odkrytym bezwstydu jestestwem
każda myśl niedostępna łatwa jak prostytutka
każdy grzech rozmienia się niewinnie
rzadko miewam erotyczne sny może to wiek
który nasyca dni onirycznym seksem reklam
może ucieczka od siebie w zapomnienie seksualności
może miłość która wystarcza za dzień i noc
chciałbym by noce były jak kiedyś młode
dnie zapracowane na śmierć ciężką
a seks delikatny i wstydliwy
w dzień i w nocy
Andrzej Talarek, 22 august 2011
Pamięci Tadeusza Ryczaja,
wieloletniego Dyrektora Naczelnego
Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Mielcu.
I. Dedal Mityczny
Leciał Ikar na skrzydłach, a słońce paliło,
Oglądnął się za siebie - Dedala nie było.
Stary zbereźnik jeszcze dla żony Minosa
Kończył krowie przebranie, bo chciała młokosa,
Byka mieć dla swej chuci. A on, stary kowal,
Sprytną konstrukcję krowią już dla niej zbudował.
Lecz coś się zacinała i musiał się bawić.
Zapomniał, że z Ikarem miał w górze naprawić
Zeusowi zepsute zawiasy do nieba.
A z bogiem, kiedy trzeba, to naprawdę trzeba.
Wkurzył się Zeus patrząc na Kretę przez fale:
Albom ja tu ważniejszy, albo Pazyfae
Nie będzie mi układał ten kowal plannera
Zaraz walnę, bom wściekły jak jasna cholera.
Orła puścił nad morze, a ten Ikarowi
Chciał wydziobać wątrobę. Cóż chłopak miał robić,
Wbrew zakazowi ojca poleciał wysoko,
gdzie słońce kroplę każdą zabiera obłokom.
Tam i jemu stopiło wosk w skrzydłach na wodę
I w morzu utopiło to życie tak młode.
Jak już Dedal otrzeźwiał w tym swoim seksszopie
Wyrwał w niebo labidząc: nawaliłeś chłopie.
Ale było za późno. Ikar już nurkował,
Posejdon Minotaura, chichocząc, szykował,
A Pazyfae wyjąc z rozkoszy, omdlała.
No i tak się już kończy mitu powieść cała.
Morał z niej można wysnuć: kiedy masz Ikara,
Co byś zrobił Dedalu, nie minie cię kara.
II. Dedal Historyczny
Nie na skrzydłach z metalu pod nieba się wznosisz
Tych samolotów, któreś przed laty budował,
Którymi żeś uskrzydlał swe miasto od nowa,
By Ikarem wzleciało, z zaświatów dziś prosisz.
Nie skrzydła Twe, dziś Ciebie pamięć ludzka niesie
Nad chorzelowskie domy, podmieleckie lasy,
Tchnieniem wiatru wschodniego nad lotniska pasem
Przelatujesz jak powieść o życia bezkresie.
Od Ukrain bolesnych, od Katynia grobów,
Od Wołynia, co we krwi kąpał się niewinnej
Tuś przybył i zamieszkał, w tej Krecie nizinnej,
By na skrzydłach polecieć pod chmury, do bogów.
Tysiące samolotów nad Mielca dachami
W górę go unosiło, by Ikarem frunął
Ponad ten czas siermiężny, i aby nie runął
W odmęt czasu, gdzie nie ma litości nad nami.
Czy to miasto, ten Ikar, któregoś uskrzydlił,
Doceni, co zrobiłeś, czy w dzisiejszej dobie
Innym pokłony odda, zapomniał o Tobie?
Czy poniżając Ciebie, sam się nie upodlił?
Mit to polski, na opak. Zawiść, gdy ktoś leci.
Ikar wierzy, że frunie, w podskokach kurz wznieca.
Dedal walnął o ziemię. I to tłum podnieca.
By dać ulicy imię, potrzeba stuleci!
Biedne Miasto, którego synów pamięć stygnie,
Co mniejszym dajesz sławę, tablice, ordery,
W małości swojej próżnej tworzysz bohatery,
W górę największe skrzydło już cię nie podźwignie.
III. Dedal Współczesny
Skąd przychodzisz, kim jesteś, jakie twoje imię,
Dzisiejszy przewodniku na podniebne trasy?
Czyś zdolnym tak jak Dedal, konstruktorem maszyn,
Czyś duszy inżynierem, marny anonimie?
Możeś księdzem, co modły ponad chmury wznosi,
A ludzi bardziej Boga boi się obrazić?
Mistrzem, co dumę ludzką słowem chce wyrazić,
A marnym tylko pyłem jest w wielkim kosmosie?
A możeś politykiem, lichym w swoich słowach,
Co powie, nie dotrzyma, we wszystkim oszuka?
I na nic ludziom z roku na rok ta nauka,
Bo znowu zagłosują, jakby szli w okowach.
Kimże jesteś Dedalu dzisiejszego czasu,
Czyś potrzebny jest komu, czy tylko dla siebie
Mity piszesz i głosisz? By kiedyś tam w niebie
Za zasługi mieć miejsce zajęte zawczasu?
Czy Ikara namówisz, by w niebo pofrunął
A ty rozważny pójdziesz w kurzu polskiej drogi?
Kunktatorstwo za cnotę przydały ci bogi.
Uważaj, by ci Ikar na głowę nie splunął.
Andrzej Talarek, 14 november 2011
W dzieciństwie cierpiałem na adehade
chociaż nikt o tym nie wiedział bo nie znano tak wielu rzeczy i spraw
jakby ówczesna dorosłość była dzisiejszym niemowlęctwem
któremu w wieku zaawansowanym wkładano tetrowe pieluchy
zamiast pampersów i śmierć była śmierdząca
nie sikałem już w majtki a nocami marzyłem o kobietach które przyjdą
by mnie wyzwolić z niepotrzebnej niewinności i o sławie która mieszkała
naprzeciwko na wyciągnięcie ręki
kiedy nie spotkałem wyzwolonych kobiet ani sława nie przybyła
bym się mógł nią nacieszyć za życia pozostało czekać na starość
jestem niecierpliwy i przebieram nogami w miejscu nie mogąc
doczekać choć niewątpliwie nadejdzie ona jedna
przygotowałem dom na wspólne życie nie wiem czy się jej spodoba
nie ma w nim jednej stałej rzeczy nawet fundament jest usypany
w piaskach ziarnko po ziarnku drzwi dzielą znane od nieznanego
krany podnoszą wodę a okna wyrzucają na zewnątrz obrazy pokoi
po których błąkają się myśli bezdomne przybłędy pól myszowatych
gdzie włosy stoją jak dęby a liśćmi dębowymi ozdobiony jest portret
dziadka z austriackiej armii
kiedy zamieszkam ze swoją starością nie zaznam spokoju
telewizyjnych ukojeń będę szukał zakopanych w dzieciństwie
talentów by je pomnożyć przed śmiercią i iść do Boga
z dłońmi pełnymi
Andrzej Talarek, 10 march 2013
Matka mojej Matki żyła w podkarpackiej wsi.
Świat, jak drożdżowe ciasto z rodzynkami Żydów,
albo starozakonnym zakalcem. Biedny świat,
w którym litery były niezrozumiałymi znakami,
a Biblia nieczytanym zbiorem cudownych obrazków.
Na ścianie w jej drewnianym domu wisiały
obrazy Chrystusa i Maryi. Na piersiach
mieli wielkie krwawiące serca, jakby wyjęte
wprost z worków osierdziowych.
Babcia płakała nad Żydówką z synkiem na ręku,
zastrzelonymi przez policjanta w nadrzecznej kalwarii.
Przecież to też byli ludzie.
To było jej odkrycie na miarę Ewangelii.
Drewniany dom był wypełniony zapachem oczekiwania.
Czekano na członków wielkiej rodziny, rozsianej
po wioskach i świecie. Na sąsiadów ku pomocy.
Na wrogów, którzy niespodzianie rozorają miedzę i kraj.
Czekano na niedziele i święta.
Dni, w których Bóg i człowiek odpoczywali.
Czekano na śmierć, która do każdego zawita.
A nawet na zmartwychpowstanie, na czas po,
który nastąpi. I nikt się nie zastanawiał,
na co niebieskim duchom będą przydatne ziemskie ciała.
Codziennie o piątej rano Dziadek Józef śpiewał godzinki,
budząc cały dom. Nie pochodził z rodu Dawida, zwykły chłop,
Chrabąszcz zawzięty, ojciec trzech synów i pięciu córek.
Babka Helena modliła każdy fragment dnia,
doiła dwie krowy, żywicielki. Ze śmietany ubijała masło.
Wtedy śpiewała o Dolinie Jozafata, na której kiedyś
wszyscy się spotkamy. Ona i Dziadek, i ta Żydówka
z nad rzeki, i wnuki, i ten policjant, i ksiądz, a nawet może
jej mleczna krowa i kotka zwana Kocichą.
Dla niej ta Dolina była gdzieś za płaskością wsi,
może tam, skąd przyjeżdżali góralscy cieśle.
Smutny śpiew pulsował nadzieją z martwych powstania
i chyba życia lepszego niż doczesne.
Nie wiedziałem, czy śpiewała ku pamięci Dziadka Józefa,
który wcześniej umarł, ale nie zapytałem.
Potem umarły i Babcia, i Mama. I już nigdy
nie usłyszałem tej polskiej pieśni o żydowskiej dolinie,
w której będzie ostatecznie rozdzielone zło i dobro.
I nie zapamiętam jej słów. I nawet o niej zapomniałem.
Wróciła, kiedy patrzyłem na wapienne prostopadłościany
żydowskich grobów, w Dolinie Joszafat,
w Jerozolimie.
Tam, w tej Dolinie Wyroku, gdzie za słowami proroka
przekuto lemiesze na miecze, a sierpy na oszczepy,
a kto słaby, powiedział: „Jestem bohaterem”,
przypomniałem Matkę mojej Matki, śpiewającą
łagodnie o spotkaniu nad Cedronem.
Pomiędzy Ścianą Zachodnią Świątyni
a ścianą płaczu i nienawiści odgradzającą Betlejem,
wracałem myślami do tych pól pobielanych,
skąd moja Babka Helena
trzymając na postronku krowę i wszyscy, co z niej,
zmierzają do wrót Doliny.
Cichy pochód mojej pamięci, śpiewający psalmy
o życiu, które wciąż trwa.
I w którym ja wciąż jestem
wątpiącym obserwatorem.
Czy w tej dolinie rzeczywiście można oczekiwać
sprawiedliwości,
kiedy wypełniona jest po brzegi nienawiścią
i słowami proroka Joela o zemście?
Pytam i nie rozsądzam.
Ja, Piłat.
Andrzej Talarek, 31 august 2011
jest naczyniem połączonym
tkanką wielokrotnie tkaną we wzory
epok od neolitu przez rokoko po kubizm
chociaż
nie brakuje mu łat cerowanych pośpiesznie
grubymi nićmi zszywanych części
ucho z palcem serdecznym
otrzymałem je jako łup powojenny
dlatego pachnie pacyfizmem
i leśną konwalią
moje ciało jest naczyniem liturgii
godzin odprawianych każdego ranka
od promienia słońca w oczach
po brzęczenie księżyca
w świętojańskim robaczku
jako naczynie robocze jest
główną częścią pracującego dnia
gdy zmuszam stawy by czerpały wodę
barki unosiły świat
a nos wyczuwał niebezpieczeństwo
wieczorami siada przy stole
jak inne naczynia stołowe
użyteczne elementy codzienności
naczynie kuchenne jest już tylko
dopełnieniem losu
chociaż nie cierpi jest naczyniem
cierpienia wplecionym w krwioobieg
naczyń krwionośnych
w nich przepływa coś bezkształtnego
co przybiera kształt naczynia
we wszystkich jego wcieleniach
czasami jest duszą
naczynia kuchennego
Andrzej Talarek, 7 june 2011
stoję przed tobą bez wstydu nagości
Adam bez żebra na raju rozstajach
nie wiem czy nagość przystoi starości
na ziemi jabłko bez oznak młodości
dawno umarłe wspomnienie o majach
zabrało z sobą tamten wstyd nagości
tulisz się do mnie w oddaniu miłości
Ewa jesienna na czasu rozstajach
wiem że twa nagość przystoi starości
w pięknie dojrzałym ciągle eros gości
jakbyś z faunami biegała po gajach
więc stoisz cicha bez wstydu nagości
i prosisz wzrokiem o dawne czułości
te obopólne w naszych miękkich rajach
bo wiesz że nagość przystoi starości
gładzisz me ciało z przeczuciem męskości
lęki i stresy łagodnie wygajasz
bym stać mógł dumny bez wstydu nagości
choć lustra szepcą o ludzkiej marności
szeptu nie słucham tobą się upajam
stoję przed tobą bez wstydu nagości
bo wiem że nagość przystoi starości
Andrzej Talarek, 16 september 2012
Pleśń
Te plamy, które pan widzisz, nie są wcale martwym brudem, lecz — zbiorem istot żyjących. Niewidzialne dla gołego oka, rodzą się one, wykonywają ruchy, (…) zawierają związki małżeńskie, wydają potomstwo i wreszcie giną. Co godniejsza uwagi, tworzą one jakby społeczeństwa, (…) uprawiają pod sobą grunta dla następnych pokoleń, — rozrastają się, kolonizują niezajęte miejscowości, nawet toczą między sobą walki.
Bolesław Prus: „Pleśń świata”
Właściwie nie wyróżniają się niczym.
Pomimo wielu znamion zewnętrznych. Są.
W swojej masie stanowią siłę, wciskają się
w każdy zakamarek życia, w każdą jego szczelinę,
elastyczni w zdobywaniu nowego.
Im bardziej żyzne podłoże,
im więcej można z niego wydoić soków, wypić,
tym mocniej się do niego przyczepiają,
tym pięknej rozwijają się w wielobarwne kolonie.
Czerń jest dla nich ostatnim stadium doskonałości.
To - w swoim rozumieniu - uczciwi ludzie,
bywa, bogobojni, co niedziela w kościele,
przyjaciele proboszczów i prokuratorów.
Nie widzą zła w tym co robią.
Nazywają się zwyczajnie, po polsku.
Antoni Kropidlak, Jan Sierpik, Alojzy Pędzlak,
Konstanty Pleśniak. Sami swoi.
Choć już taka Jadwiga Sprzężniak, z domu Zygomycetes,
nie budzi zaufania. Chyba Żydówka.
Choć ustosunkowana. No i piękna. Nie to, co
niedoskonała w ruchach Grzyb Jadwiga albo
Workowiec Anastazja, pokraczna jak kangurzyca.
Żyć trzeba, a tu wszyscy nasi.
Nie widzą brudu, wszak nim się żywią, milczą.
Mówią nawet, że są pożyteczni dla społeczeństwa,
wszak produkują sery, lekarstwa, wina,
rozkładają glebę, przyśpieszają wzrost roślin
Nie sprzeciwiają się złu, chyba że ich zabiera.
Tworzą jednorodne formacje.
Klany, rodziny, towarzystwa, partie.
Polegają na bracie, szwagrze, żonie,
koledze z liceum, kumplu z podwórka.
Z nimi Polska jest kolorowa.
Cała gamą kolorów pleśni.
Polska powiatowa. Moja Polska.
Skolonizowana.
Gnijąca.
Zwieńczeniem jest pleśń Stachybotrys- czarny, toksyczny grzyb. Świat usłyszał o nim po raz pierwszy w latach 30 XX wieku, gdy ten wywołał szereg zachorowań u koni gdy zwierzętom dawano do jedzenia zanieczyszczone pleśnią siano. Obecnie przypuszcza się, że Stachybotrys jest także odpowiedzialny za tzw. "syndrom chorego budynku" (za Wikipedią).
Andrzej Talarek, 29 may 2011
Zaryczy z bólu ranny łoś,
Kto żyw przemierza knieje,
Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś
To są zwyczajne dzieje.
Miłość przydrożna jak upiór ma włosy
puszki red bólu ustawione w trawie
gra w nich chichocząc wiatr obcymi słowy
być albo nie być od zgrozy zachowaj
któryś jest ślepy a widzisz jej mękę
zrzucona łatwa zdobycz z więzów ciała
wybita ciosem zawistnego losu
ze szlachetności w morzu cichej nędzy
„ścierpi pogardę i zniewagę świata
krzywdy ciemięzcy obelgi dumnego
lekceważonej miłości męczarnie
odwłokę prawa butę władz i owe
upokorzenia które nieustannie
cichej zasługi stają się udziałem”
być albo nie być zbyt wielkie pytanie
na małe życie które nożem przetnie
alfons lubiący pohamletyzować
albo rozbije na dwoje jak głowę
pijany klient zło z góry wiadome
to jak uciekać kiedy jest za dobro
rozwaga która czyni nas tchórzami
pęta co ranka wyśnionym marzeniem
o życiu lekkim jak kuchenny garnek
z gazet dla kobiet które znacznie droższe
nie muszą pytać dawać odpowiedzi
szpetna Offelio nimfo rozjechana
legionem opon mokra krwista plamo
w krzyki asfaltu wtopiona jak żaba
umrzeć czy zasnąć śnić jest niebezpiecznie
za grzechy innych ktoś musi zapłacić
las ponad śpiesznym do miłości płatnej
tłumem kołysze w swym wnętrzu tragedię
bólu bez wycia najwyżej w poduszkę
kiedy usypia gdy inni usnęli
na łonach kobiet żon swoich kochanek
mając zwyczajną Offelii tragedię
Andrzej Talarek, 16 october 2011
drzewa w żółcie w czerwienie stroją się na starość
fałszując piękno wiosny która już nie wróci
w złudzie trwając przez chwilę że czas się odwróci
nim zima dni ostatnie spowije w swą szarość
w sadzie wśród melancholii uwiędłych badyli
między przygniłe deszczem zielniki pachnące
wykwitła żółta róża księżniczka po łące
korowód wiedzie świata który w nic się chyli
wiją się barwy wokół na wiatr nanizane
jak chorągwie w orszaku tej infantki słońca
której nie da korony czas zimą strwożony
ale w pamięć dziewczęcą ją wpiszą zebrane
w kartki zeszytu płatki marzenia różane
jak ucieczka od czasu który nie ma końca
Andrzej Talarek, 9 september 2012
Muszę coś napisać na przebłaganie
poezji, która odeszła jak zdradzona żona,
nieledwie trzaskając drzwiami, chociaż to były jedynie
okładki zapomnianej książki.
Muszę coś napisać na przeprosiny tych dni,
z których nie wyłowiłem najmniejszego słowa,
nie wywąchałem nuty zapachu rozrzuconych liter,
tak przydatnych do opisania kwiatów i miłości,
nie zachwyciłem się gwiazdą,
kończącą kolejny dzień.
Muszę coś napisać na ponowne przywitanie
przyjaciół poetów, o których zapomniałem,
jakby byli jedynie szeregiem liter w imieniu,
a nie bukietem pięknych umysłów,
stwarzających światy jak bogowie.
Wszak na początku było słowo.
Piękne. A ja zapomniałem.
Pozdrawiam znowu wszystkich.
Andrzej Talarek, 7 april 2012
Siedzę przy oknie i patrzę przed
siebie.
Rozważam, na ile mogę, patrząc
przez nie,
poznać tajemnice wszechświata.
Wiem, że nie przeczytam opasłych
tomów
o naturze rzeczy
czy matematycznych podstaw
filozofii przyrody,
ani nie podążę gwiezdnymi
drogami.
Czy zresztą takie podróże są sposobem
na poznanie wszystkiego?
Zawsze spotkać można przydrożnego głupka,
który nie wie i pytaniem zburzy spokój filozofa.
Wolę popatrzeć na moje cztery
śliwy,
zbierające się do wiosny w
przeczuciu nowego,
na trawę, która zielenią zasnuwa przeczucie
końca,
na księżyc, nocną gwiazdę, z którą
jestem zaprzyjaźniony.
Co wieczora szepce mi tajemnice
kosmosu,
łagodnie, bez szlochu
supernowych,
a śliwy, gdy Bóg da urodzaj, wesprą
mnie
w rozumieniu najtajniejszego.
Bo czyż jest większa tajemnica od
tajemnicy dni,
w których na spółkę z Bogiem hoduję
życie,
nawet tak małe, jak życie śliwy?
I kiedy mam
pełne dłonie dojrzałych nagród,
oczekując nagrody?
Tu, gdzie smutek miesza się z
radością,
tworząc upojny napój każdego
dnia,
patrzę przez okno i wiem.
Andrzej Talarek, 9 november 2011
w maniakalnym wracam uporze
do źródeł rzeki w której wciąż woda
czysta wypełnia misę morza zdobioną
achajskimi wojownikami dzielnymi wtedy
gdy nagą księżniczkę porywał zeus
jurny biały byk na świeżą młódkę
płodzili po jaskiniach
jaskiniowych przodków
po których tylko skorupy
i zapluty słowami demos
krater nicości
śnię nowożytny sen o pięknej
europie w strojach z epoki
mniej lub bardziej frywolnej
która marzyła być ponad
rzezie dżumę i brud
ucieleśniająca pożądanie
w złudzeniu Tycjana
pompatyczna u Rembrandta
chłopsko nieprawdziwa u Lorrain
najbliższa chcianej prawdy o sobie
pornograficzna u Moreau
lustra próżności
kto jest najpiękniejszy w świecie
kiedy mitu nie nazywano już mitem
wybłyszczały brutalną siłę sztandarów
karol wielki barbarossa napoleon i hitler
cycata na białym byku
markietanka znudzona niemyślą
odmieniała woltera na rousseau na marksa na lenina
w żądzy wszechzmieniającej sile obietnicy
porywana do morderczych świętych orgii bawiła
narkotyzowała dupczyła pod egidą
atomowym parasolem
kiedy wszystko już było
post- i neo- jednocześnie
potrafiła skurwić tak pięknie dać
biednym śmierć i cierpienie
bogatym festiwal hipokryzji ekologii
współczucia psom i brojlerom
kiedy w świecie płonęły łodzie trumienne
chińczycy zawijali trupy w kulturalne rewolucje
wietnamczyków smażono w napalmie
argentyńskie anioły wyfruwały z samolotów
chrześcijanie hutu wyżynali chrześcijan tutsi
nie mówiąc o wice i versa
w sudanie mordowano chrześcijan czarnych
w srebrenicy rozstrzeliwano muzułmanów białych
wojska onz bały się o swoje dupy
przynależne mitologii strachu i niemożności
ona zawinięta w szmaty pokoju
roiła o pierwotnej arkadii
nieudane pomiotła czasu urodzaju i pokoju
politycy od Alicji w króliczej norze
mają pomysł na wojnę
bo stracili pomysł na kredyty
za które kupowali europę
by ją rżnąć
kiedy żaden biały byk nie potrzebuje
starej baby z wyciętymi zmarszczkami
która przeżyła plastykę krocza
niezliczone orgie w brzuch nieogarniony
znarkotyzowała się i skurwiła
nawet nie umie się pomodlić przed śmiercią
przychodzi czas czarnego
albo żółtego a potem
przychodzi czas dewocji
albo morderstwa
obnażona
lady Makbet z przydrożnego burdelu
szaleństwo masz w oczach
i strach
Andrzej Talarek, 27 november 2011
Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu. Rzekł do Niego Piłat: Cóż to jest prawda? To powiedziawszy wyszedł powtórnie do Żydów i rzekł do nich: Ja nie znajduję w Nim żadnej winy
Pytający o prawdę są od niej na wyciągnięcie dłoni
czasami dzieli ich tylko jedno słowo
skinienie głowy uniesienie brwi
kiedy oczekują szczegółowego
zdefiniowania
nie dostrzegają
że ma wymiar człowieka
gdy pyta ludzka pycha
prawda nie ma nic do powiedzenia
ubierze ją w lśniący płaszcz na pośmiewisko
pokaże gawiedzi
wyszydzi
a głupi śmiać się będą
z prawdy
z siebie samych
ich chichot pobrzmiewa przez wieki
prawda jest w nas dlatego
nienawidzimy tych którzy jej szukają
bo otwierają nasze serca
grzebią nam w żołądku
trepanują czaszkę
patrzą głęboko w oczy
to takie osobiste
Andrzej Talarek, 30 may 2011
Korytem starej rzeki niesiony na morze,
Pośród znajomych mielizn i na wyspach krzaków,
Mijałem obojętnie, ciągnących w uporze
Stare statki na linach, znużonych burłaków.
Już swobodny u ujścia, ster twardo trzymałem,
Świadomy, że w ładowniach wełny są i zboża,
I że dopłynąć muszę, właśnie tam, gdzie chciałem,
A nie tam, gdzie nad morzem krwawa błyszczy zorza.
I choć przypływy wściekłe w statek uderzały,
A odpływy go niosły w niezbadaną stronę,
Dziecięce me wspomnienia pierwszeństwa nie miały
Nad rozumu zimnego logiki skończone.
Nie spałem pośród burzy, zakręconych wirów,
Nad statku dzikim tańcem czuwałem wśród nocy,
Ułuda świateł znikłych, kosmicznych kadrylów,
Na dwie czwarte, sześć ósmych, wołała pomocy.
Fala wielka i czysta na statek się wdarła,
Spłukała z niego brudy wspomnień i urojeń,
Resztkami sił upadła, rozklapła umarła,
Oddając mi do władztwa całe morze swoje.
I odtąd już płynąłem swobodny i pewny,
Przez wody wypełnione Muzyką zachodu,
Do którego prowadził ślad powietrzem, zwiewny,
Na gwiazdach rozwieszony, umarły za młodu.
Na wodach, które mają marzenia żeglarzy
Zamknięte w swojej toni jak w grobowca skrzyni,
Wymyślałem od nowa do marzeń tych twarze
Prawie tak, jak na Końcu dobry Bóg uczyni.
Nie godziły się na to pękające nieba
Gromami, które do mnie pędziły z łoskotem.
Woda i elektryczność; do stworzenia trzeba
Jeszcze tchnienia jedynie, które przyjdzie potem.
Teraz słońca widziałem wirujące wkoło,
Ptaki w szaleństwa locie pośród sinych toni
I grzędy piany białej zwieńczającej czoło,
Tego co z wody morskiej wkrótce się wyłoni.
Czekałem i marzyłem pośród fal olśnienia,
Pośród srebrzystych uciech, szafirowych dzwonów
W głębinie dźwięków sytych, niegodnych istnienia,
Płytszych od wielkiej ciszy nabrzmiałych balonów.
Modliłem przeciw morzom modlitwy wytrwałe,
Raf czerwonych grzebienie myślami gładziłem,
Jasne stopy Maryi rozgniatały skałę,
O którą okręt stary omal nie rozbiłem.
Dotykałem bajecznych podwodnych ogrodów
Gdzie się wiły istoty pozbawione duszy,
Wierzyłem w odpocznieniu u początku schodów
Że mnie żaden poczwarny lewiatan nie ruszy.
Przepłynąłem przez bagna, fermenty i sieci,
Pokonałem wód spadek w niezmierzoną głębię,
By przejść na drugą stronę, tam gdzie tylko dzieci
Sny swe opowiadają beztrosko zupełnie.
Łapałem ryb tęczowych ławice ulotne
W dłonie, ryb śpiewających w lotną siatkę nieba,
Trzymałem je nad głową, gdzie słonce samotne
Wysuszało ich ciała na pokarm, do chleba.
Który nie znam języków, poplątania mowy,
Tłumaczyłem dla dzieci jasne wierszowiny
Ze statku wyrzucane, w nadziei słów nowych,
Węzłów mowy, potrzebnych jak od logu liny.
Chłodem Morza Zimnego porażony biegłem
Przez namorzyny ostrej zagony czerwone,
Palące niby Piekło, póki nie dostrzegłem
Drogowskazów wiodących na wód dobrą stronę.
Przesunąłem bieguny na przeciwne skraje
Morza magnetycznego, gdzie tańczą fizyki.
Ptaki tęczowe, wyspy, ich dziewicze raje,
Zamknąłem pośród linii biegnących do nikąd
Kruchy statek płynący nad glonów brodami,
Chociaż w eter i światło wiodła mnie pokusa,
Z każdym węzłem trzeźwiałem bardziej, gdy przed nami
Z wody się wyłoniła jasna twarz Chrystusa.
Dość już miałem majaczeń, spijania otmętu,
Pogrążania w młodości narkotyku słodkim,
Krzyknąłem gdzieś za siebie, do widma okrętu,
Zabierz ze sobą rymy, przenośnie i zwrotki.
Utoń wraz z nimi w wirze, zabierz swoje czary
Ułudne i wraz z nimi pogrąż w wiecznej toni,
Zatrać oczy panterze, olbrzymie wężary,
Drzewa na skroś przeżarte jadem czarnych woni.
Nie jesteś już potrzebny okręcie widmowy,
Twa tęsknota kałuży jest czystym fałszerstwem,
Europa dziś mówi wyrazem gotowym,
Fastfudy dziś, jej mowy, są udzielnym księstwem.
A co do mnie, to wiatry nadal mi sprzyjają,
Twarz Chrystusa na żagle zabrałem w pokorze,
I choć tak mały jestem, to Słowa mi dają
Siłę taką, że mogę w każde płynąć morze.
I do portu potrafię dopłynąć z towarem,
Poprzez sztormy i wały, bieguny, szafiry,
Poprzez ssawki, wichrzyce wzmacniane bezmiarem,
I niewarte tu wzmianki, zwykłe wodne wiry.
Andrzej Talarek, 27 december 2011
W opozycji do Tomasza z Celano
Śpij spokojnie. Za oknami
Tylko Noc się kłóci z psami.
Gość zwyczajny między nami.
Nie bój się. I nie drżyj w trwodze.
Żaden Sędzia jeszcze w drodze
Nie jest. Lęk twój załagodzę.
Cisza. Spokój. Nikt nie woła.
Leżą zmarli w swoich dołach.
Żywi plenią się dokoła.
Albo leżą i nie wstają,
Bo wygodne łoża mają.
Tylko przez sen coś gadają.
Zagłuszają trąby sumień.
Czytać zwojów nikt nie umie.
Jak więc sądzić grzechów strumień?
Nawet Sędzia, choć rozkaże,
Ślepcom światła nie ukaże.
Zanurzone w nicość twarze.
Nie wyznają w swojej nędzy
Grzechów, kiedy im pieniędzy
Zbywa jako owcy przędzy.
Cóż obrońca. Temu biada.
Prawem włada? Święta Triada
Na obrońcę się nie nada.
Cóż powiedzieć? Zbaw mnie Panie?
Zbaw od czego? Słońce wstanie
I zapomnę swe wahanie.
Krzyż to tylko skrzyżowanie.
Dżizus zbawia na śniadanie.
Alem cierpiał, miły panie!
Nie wiem komu to potrzebne,
Ten trud, te kazania zgrzebne,
Te wołania tak podniebne.
On wybacza, więc cóż trwoga?
Sądy, kary i gniew Boga?
Niepotrzebna cnoty droga.
On wybaczył grzech Maryi,
Więc i mi nie zrobi chryi,
Nie zażąda mojej szyi.
Czyżem owcą Jego stada?
Ja na jagnię się nie nadam,
Które chwałę Panu składa.
U stóp tronu, w prawej stronie,
Nie chce mi się stać w tym gronie,
Wyśpiewując na Syjonie.
Wierzyć? Bać się? Nie na dzisiaj,
Jest ta moda zgoła mnisia.
Ja nie wierzę. Tak jest dzisiaj.
A gdy kiedyś śmierć zapuka?
Do drzwi? Nie wiem. Niechaj szuka
Tych, co dla nich ta nauka.
„Błagam kornie bijąc czołem,
Z sercem, co się zda popiołem,
Wspomóż go nad śmierci dołem.
O dniu jęku, o dniu szlochu,
Kiedy z popielnego prochu
Człowiek winny na sąd stanie.
Oszczędź go, o dobry Boże,
Jezu nasz, i w zgonu porze
Daj mu wieczne spoczywanie”.
Andrzej Talarek, 21 september 2011
las rósł za rzeką
znałem go z opowiadań
było w nim dużo drewna
którego brakowało z tej strony
podobno były też jagody i grzyby
równie egzotyczne jak pomarańcze
więc nikt się nimi nie zajmował
zwierzęta mieliśmy w gospodarstwie
wilki straszyły w bajkach
czerniał odległą ścianą tajemnicy
odpychał ziemię od nieba barierą drzew
wejście w niego było pogrążeniem się w czarnym
niebycie bez szans na spotkanie
jasności
Andrzej Talarek, 18 august 2015
Gdy ją dostrzegłem pierwszy
raz zdawała się być
wielkim nagromadzeniem kwiatów
emanacji piękna
życia
innym razem mówiła do mnie językami
płomieni
które pulsowały zimnym sercem
nieskończonego
gdy zacząłem rozumieć
uchyliłem ukradkiem zasłonę twarzy
zobaczyłem piękne i straszne
zakochany w tajemnicy pragnąłem
trwogi która zwielokrotnia
doznania
rosła we mnie i obok mnie
i była
przerażająca w swoim pięknie
groźna i wciągająca
dzień za dniem przysposabiałem
siebie naginałem
czas i przestrzeń do wyobrażenia
bez lęku
dawno temu
spuściłem ją ze smyczy
praw
pętających mnie od dzieciństwa
drepcze za mną łagodnym cieniem
wierny pies
żyłem
by oswoić śmierć
Andrzej Talarek, 15 october 2015
dzień zwyczajny niezwyczajnością każdego
elementu całości
po wielokroć multiplikowany w organizm
społeczności z daleka
identyczny w osobności staje się
indywiduum niosącym niespodziankę
cechy ludzkie otrzymał przypadkowo lub nie
wolna wola pozwala na degenerację materiału
genetycznego wzorca pokoleń nie upilnował
brodaty mojżesz wybrany na strażnika
wybranych do czynienia na obraz i podobieństwo
jak odtwarzać nie zniekształcając rysów
nie dodawać rys na gładzi nieskalanej w pierwotnym zamyśle
duszy nie trzeba poszukiwać bo jej nie ma
w materialnym kokonie zamieszkała pustka
wypełniana rakowaciejącą materią
ciała obce traktujące siebie jak części
całości tkwią nienazwane
macierzysto lub macierzyńsko
powielając zło
odporne
Andrzej Talarek, 27 november 2011
każda noc mojej żony uzyskuje piąty wymiar
ponad płaskość łóżka głębokość snu
rozpiętość godzin pomiędzy jawą a jawą
pojawia się dotykalny wyobrażeniem świat
który jedynie był i będzie a nie jest
kwietne łąki są w nim tylko hiperbolą raju
a śmierć jest ożywianiem dni ostatnich
moja żona miewa niespokojne sny
przed śmiercią znajomych przychodzi
jej zmarły ojciec stoi samotnie na ulicy i uśmiecha
kota z sąsiedztwa jabłoń i nowy dach nieśmiałym
poruszeniem warg podpowiada życie
pozostają po nim słowa które szepce rankiem
dzisiaj radziła „nie wdawaj się w sprawę tego
niewinnego człowieka bo dziś we śnie
wiele przez niego wycierpiałam”
a ja nic nie mogłem uczynić
ostatnio zaprzyjaźniła się z Marią Magdaleną
z Marią matką Jakuba i Józefa i z matką synów Zebedeusza
słyszałem jak szeptały przez noc z soboty na niedzielę
rozważały czy wierzyć służkom które rozpoznały Piotra
chwaliły Prokulę nie mogły przypomnieć Weroniki
rano wybiegły z domu
wróciła z chustą utkaną z sennych wyobrażeń
nie wiem czy wierzyć kobietom pogrążonym w snach
chociaż są wierne bardziej niż apostołowie
Andrzej Talarek, 5 may 2012
Ten ciemny element każdego mojego dnia
jest jak plama w rogu olejnego pejzażu.
Nie stanowi dominującego puncktum kompozycji,
nie on przyciąga pierwsze spojrzenia,
by przekazać wymyśloną prawdę
o zamkniętych w ramie codziennościach.
Pejzaż mojego dnia jest doskonały na tyle,
na ile może być doskonałą rzeczywistość,
która nie ma alternatywy.
Wymyślone tanecznie gesty dłoni, rozstania i powroty,
których nie można skopiować,
słowa obrastające w rzeczy i pojęcia,
matczyny kosmos jeleniego rykowiska
i nieskończoność mlecznej miłości.
Wszystko we właściwych proporcjach,
porozkładane delikatnie na płótnie,
zasłonie nierzeczywistości.
I tylko ten ciemny element w rogu,
poza horyzontem codziennych zdarzeń.
Jak moja sygnatura albo signum temporis
tamtej strony.
Andrzej Talarek, 23 september 2012
Głód jest wtedy prawdziwy, gdy człowiek patrzy na drugiego człowieka jako na obiekt do zjedzenia.
Tadeusz Borowski, Dzień na Harmenzach
Bary macdonalds
uświęcają dzielnice i miasta
brak w nich związku pomiędzy dawaniem i braniem
a pamięć o Bogu istnieje
w wersji mac
zawartość świątyń sytości jest wyzwaniem
rzuconym mu
współczesną manną
w zamian
bluźnimy radośnie
czcząc fastfud
nabierając pełnymi dłońmi
mannę przesytu
innego boga
i nikt nie myśli
że neony oślepiają poczucie winy
bo byli głodni a nie nakarmiliśmy ich
maskują potiomkinowskimi literami głód,
który był i jest,
pamięć o dzieciach
proszących o okruch chleba
o rodzicach
potrafiących zabić z głodu.
bo „głód nie ma ambicji”
powiedziano:
„nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”.
gdy nadejdzie głód
niektórzy zjedzą brata
drudzy Boga
http://www.youtube.com/watch?v=vk1dKRttD18
Andrzej Talarek, 10 september 2012
Jestem człowiekiem z ziemi. Dłońmi sprawnymi jak szpony
zagarniam jej garście i rzucam za siebie. Owocuje.
Właściwie to wydaje plon: owoców, jarzyn i ziaren. Myśli.
Zamykam je w zasłoniętych komorach, labiryntach.
Niepotrzebny zbytek lat urodzaju.
Jestem człowiekiem z prochu, pokryty prochem.
Powstałem i obracam się, patrzę, a tu horyzont
jak rozpłaszczone koło kredowe. W środku ja.
Nie przestąpię. Nie krzyknę. Głos uwięzły jak ptak.
Na sznurku zwisa słomianą odpustową zabawką.
Ze słońca. Parzy.
Jestem człowiekiem uwięzionym w sobie. Przeszukuję
pokoje mojej imaginacji, obrzydzenia, śliniącego się,
lepkiego seksu, strachu. Szukam idei, której poświęcę
życie. Szukam i nie znajdę. Jestem telewizyjny. Błądzę
po kanałach, pełnych gówna. Słowa. Sumienie. Czy mam?
Obłożyłem kataplazmą z chrzanu, soli i octu serce. Śmierdzi.
Może ktoś wbije nóż, choćby Szatan. Uczyni mnie na chwilę Józefem K.
Tak napiszą przed zakończeniem procesu. Zabójcy.
Tylko na co można skazać kreta? Na wieczne ciemności?
Wieczne zamknięcie? Labirynt?
Andrzej Talarek, 17 september 2011
Arcypolski wtręt w przypowieści o biblijnych obłudnikach
tkwiący w niej jak lodowy okruch w oku faryzeusza
czyniący Galileę bardziej słowiańską
łodyżka stukrotnego plonu na żyznej ziemi
zwielokratniająca ku słońcu ukrytą moc ziarenka
źdźbło wszechświata
okruszek egzystencji lub wiotka łodyga trawy
versus belka podtrzymująca sufit odbita w oku bliźniego
jak przestroga
Ździebło to polsko ludzka odmiana źdźbła
o nieznanych bliżej cechach osobistych
imieniu jan lub maciej
nieznanej poecie ostrości wzroku
będącym jedynie organem wewnętrznej wrażliwości
i nic ponad
maleńka chwila zadumy
wiatr kołyszący trawami
czas
Andrzej Talarek, 21 june 2012
Mam sześćdziesiąt dwa lata.
Chociaż starzy ludzie mówią -
jakby przez chwilę chcieli upoetycznić rzeczywistość
lub skumulować swój żal za minionym w najmniejszej ilości słów -
że czas przeleciał jak „z bicza strzelił”,
ja nie kompresuję życia
w płaskich ogólnikach.
Jego rozległość w czasie jest jak bezkresne pole,
na którym miliony ziaren zamieniają się w plon, rzucone,
często poza moją świadomością i nie moją dłonią.
Ile jest tych, które przeleciały mi przez palce,
wyciekły dziurawą kieszenią, ile,
które z pieczą wtykałem w bruzdy urodzaju?
Czy może kiełkują jeszcze ziarna mojego ojca,
dziada, wszystkich z których ja
i zdania, które wypowiadam?
Wierzę w żniwo, które nie wiadomo kiedy i gdzie,
ale może nie o żniwo tu chodzi?
Może tylko sianie i dojrzałe ziarna
wysypujące się z kłosów na ziemię,
prawdy, przenoszone z czasu w czas, z dłoni w dłoń,
ze zdania w zdanie?
Gwiazdy ziaren nanizane w warkocz czasu, jak sekundy i minuty.
Tego czasu wiecznego, którego kawałek nam dano,
otoczono nim szyję i dłoń,
zaślubiono z kawałkiem wieczności.
Jak można narzekać na życie, że krótkie?
Że przeleciało niezauważone?
Pijani woźnice wielkich gwiezdnych wozów
rozpuszczają się w mlecznej drodze niebytu,
nieurodzaju, gdzie ziarna, jak zgasłe gwiazdy
niespełnionych życzeń, umierają
w okamgnieniu.
Poeci trwają, gubiąc dla innych, zostawiając.
Zajęczymi uszami wyławiają z niebytu tajemnice.
Zwilżone śliną słów jak otoczką przeciwko suszy,
przetrwają i plon wydadzą, rozciągając czas istnienia.
Andrzej Talarek, 9 june 2012
Nie lubię poetów cierpiących
na niezrozumienie, brak akceptacji,
zaparcia wszelkiego rodzaju, także judaszowe.
Pisanie poezji to zabawa słowem i ideą,
z której zawsze wynika mniej niż chcemy,
czy to dla naszych dzieci, cywilizacji, czy idei samej,
a już na pewno dla pieniędzy.
Zwyczajna radość pisania ciągów słów,
upakowanych różnie, przypudrowanych,
za którą rzadko przychodzi uznanie, zarezerwowane
cezarom, którym wystarczy powiedzieć trzy słowa.
Dlatego nie powinno się go oczekiwać.
Nie lubię poetów zawistnych
wobec poezji innych poetów, kiedy widzę,
jak wiele napisano pięknych książek dla nikogo.
Kupuję je po zredukowanej uniżenie, jak głowa żebraka, cenie.
Są piękne pięknem porzuconych kociąt.
Tulę je do oczu, wchłaniam ideę, która je powołała
do istnienia, jajo zapłodnione pięknem i abortowane.
Cieszę się, że uratowałem życie kruche niczym papier.
Choć nie moje, kładę w łóżeczku dziecięcym,
tulę w cieple szeptu myśli. Cieszę się, kiedy zaczyna mówić,
ogrzane miłością, sierota.
Kocham poetów, którzy kochają poezję
dla niej samej,
dla radości pisania i czytania.
Andrzej Talarek, 3 october 2013
Nie jest ważne, w jakiej kolumnie maszerują,
w jakie szaliki zawinęli twarze
ani jakie emblematy trzymają nad głowami,
gładkimi jak globus, nad którymi sztandary.
Nie jest ważne, jaką śpiewają pieśń.
O swojej drużynie, o futbolu, o bojówce w glanach,
„żydach” czy o rycerzach spod kresowych stanic,
każda brzmi tak samo groźnie
w ustach tysięcy.
Patriotyczne uniesienia przeplatane
wstążką bluzgu, układają w warkocz,
który ma łączyć drobne siły jednostki
w nierozerwalną linę wspólnoty.
Opaszą nią świat, który ich wyrzucił
na zewnątrz, uczynił outsiderami
cywilizacji, nie dał pracy ani nadziei,
zacisną mu ją na szyi,
zabiorą oddech ,
dobre samopoczucie.
Starzy ludzie oskarżą ich o zakłócanie
ciszy nocnej, świętego spokoju,
uporządkowanego w swej powolności
ciągu myśli.
Gazeta nazwie ich faszystami,
naśle na nich policję, wdepcze w ziemię,
zorganizuje medialną rzeź.
Telewizja pokaże umiejętnie
wykrzywione twarze, lśniące potem
w blasku ognia. Wyda wyrok: winni!
Swojego nieszczęścia?
Na co mogą liczyć? Kiedy ani pracy,
ani przyszłości, ani nadziei!?
Na kim się mogą oprzeć? Kiedy
nie stać ich na rodzinę!?
Z braku miłości rodzi się samotność.
Z braku perspektyw rodzi się frustracja.
Są wpychani w zbiorowy amok,
w dudniące równym marszem szaleństwo.
Kto jest winny, że stają się winni?
Państwo,
dla którego są wyrzutkami,
ludzkim gnojem, na którym ma rozkwitać
jego pomyślność, z której nie korzystają.
Dlatego chcą wziąć ją siłą.
Terms of use | Privacy policy | Contact
Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.
28 april 2024
Pan pokląskwa w ostatnichJaga
28 april 2024
CompromisedSatish Verma
27 april 2024
Uśmiech z trawkąJaga
27 april 2024
By KissesSatish Verma
26 april 2024
2608wiesiek
26 april 2024
The EntitySatish Verma
25 april 2024
2504wiesiek
25 april 2024
QuartzSatish Verma
24 april 2024
The End StartsSatish Verma
23 april 2024
Three poemsAdam Pietras (Barry Kant)