Andrzej Talarek, 21 june 2012
Mam sześćdziesiąt dwa lata.
Chociaż starzy ludzie mówią -
jakby przez chwilę chcieli upoetycznić rzeczywistość
lub skumulować swój żal za minionym w najmniejszej ilości słów -
że czas przeleciał jak „z bicza strzelił”,
ja nie kompresuję życia
w płaskich ogólnikach.
Jego rozległość w czasie jest jak bezkresne pole,
na którym miliony ziaren zamieniają się w plon, rzucone,
często poza moją świadomością i nie moją dłonią.
Ile jest tych, które przeleciały mi przez palce,
wyciekły dziurawą kieszenią, ile,
które z pieczą wtykałem w bruzdy urodzaju?
Czy może kiełkują jeszcze ziarna mojego ojca,
dziada, wszystkich z których ja
i zdania, które wypowiadam?
Wierzę w żniwo, które nie wiadomo kiedy i gdzie,
ale może nie o żniwo tu chodzi?
Może tylko sianie i dojrzałe ziarna
wysypujące się z kłosów na ziemię,
prawdy, przenoszone z czasu w czas, z dłoni w dłoń,
ze zdania w zdanie?
Gwiazdy ziaren nanizane w warkocz czasu, jak sekundy i minuty.
Tego czasu wiecznego, którego kawałek nam dano,
otoczono nim szyję i dłoń,
zaślubiono z kawałkiem wieczności.
Jak można narzekać na życie, że krótkie?
Że przeleciało niezauważone?
Pijani woźnice wielkich gwiezdnych wozów
rozpuszczają się w mlecznej drodze niebytu,
nieurodzaju, gdzie ziarna, jak zgasłe gwiazdy
niespełnionych życzeń, umierają
w okamgnieniu.
Poeci trwają, gubiąc dla innych, zostawiając.
Zajęczymi uszami wyławiają z niebytu tajemnice.
Zwilżone śliną słów jak otoczką przeciwko suszy,
przetrwają i plon wydadzą, rozciągając czas istnienia.
Andrzej Talarek, 10 march 2013
Matka mojej Matki żyła w podkarpackiej wsi.
Świat, jak drożdżowe ciasto z rodzynkami Żydów,
albo starozakonnym zakalcem. Biedny świat,
w którym litery były niezrozumiałymi znakami,
a Biblia nieczytanym zbiorem cudownych obrazków.
Na ścianie w jej drewnianym domu wisiały
obrazy Chrystusa i Maryi. Na piersiach
mieli wielkie krwawiące serca, jakby wyjęte
wprost z worków osierdziowych.
Babcia płakała nad Żydówką z synkiem na ręku,
zastrzelonymi przez policjanta w nadrzecznej kalwarii.
Przecież to też byli ludzie.
To było jej odkrycie na miarę Ewangelii.
Drewniany dom był wypełniony zapachem oczekiwania.
Czekano na członków wielkiej rodziny, rozsianej
po wioskach i świecie. Na sąsiadów ku pomocy.
Na wrogów, którzy niespodzianie rozorają miedzę i kraj.
Czekano na niedziele i święta.
Dni, w których Bóg i człowiek odpoczywali.
Czekano na śmierć, która do każdego zawita.
A nawet na zmartwychpowstanie, na czas po,
który nastąpi. I nikt się nie zastanawiał,
na co niebieskim duchom będą przydatne ziemskie ciała.
Codziennie o piątej rano Dziadek Józef śpiewał godzinki,
budząc cały dom. Nie pochodził z rodu Dawida, zwykły chłop,
Chrabąszcz zawzięty, ojciec trzech synów i pięciu córek.
Babka Helena modliła każdy fragment dnia,
doiła dwie krowy, żywicielki. Ze śmietany ubijała masło.
Wtedy śpiewała o Dolinie Jozafata, na której kiedyś
wszyscy się spotkamy. Ona i Dziadek, i ta Żydówka
z nad rzeki, i wnuki, i ten policjant, i ksiądz, a nawet może
jej mleczna krowa i kotka zwana Kocichą.
Dla niej ta Dolina była gdzieś za płaskością wsi,
może tam, skąd przyjeżdżali góralscy cieśle.
Smutny śpiew pulsował nadzieją z martwych powstania
i chyba życia lepszego niż doczesne.
Nie wiedziałem, czy śpiewała ku pamięci Dziadka Józefa,
który wcześniej umarł, ale nie zapytałem.
Potem umarły i Babcia, i Mama. I już nigdy
nie usłyszałem tej polskiej pieśni o żydowskiej dolinie,
w której będzie ostatecznie rozdzielone zło i dobro.
I nie zapamiętam jej słów. I nawet o niej zapomniałem.
Wróciła, kiedy patrzyłem na wapienne prostopadłościany
żydowskich grobów, w Dolinie Joszafat,
w Jerozolimie.
Tam, w tej Dolinie Wyroku, gdzie za słowami proroka
przekuto lemiesze na miecze, a sierpy na oszczepy,
a kto słaby, powiedział: „Jestem bohaterem”,
przypomniałem Matkę mojej Matki, śpiewającą
łagodnie o spotkaniu nad Cedronem.
Pomiędzy Ścianą Zachodnią Świątyni
a ścianą płaczu i nienawiści odgradzającą Betlejem,
wracałem myślami do tych pól pobielanych,
skąd moja Babka Helena
trzymając na postronku krowę i wszyscy, co z niej,
zmierzają do wrót Doliny.
Cichy pochód mojej pamięci, śpiewający psalmy
o życiu, które wciąż trwa.
I w którym ja wciąż jestem
wątpiącym obserwatorem.
Czy w tej dolinie rzeczywiście można oczekiwać
sprawiedliwości,
kiedy wypełniona jest po brzegi nienawiścią
i słowami proroka Joela o zemście?
Pytam i nie rozsądzam.
Ja, Piłat.
Andrzej Talarek, 25 september 2012
pamięci mieleckich Żydów
Zostało po nich kilka kamieni nagrobnych
i pamięć, umierająca w oczach
tych, którzy patrzą i nie widzą,
mówią, a tylko mordują ciszę.
Zostały po nich cmentarze,
na których pochowano słowa,
które były na początku,
a których już nie ma.
Zostały po nich kamienice,
które jakby nie były ich,
po których dzisiejsze strachy
przemykają, złorzecząc.
Nie byliśmy przyjaciółmi.
Żyliśmy obok siebie.
Ale byliśmy ludźmi.
Od tego samego Boga.
A to zobowiązuje.
Andrzej Talarek, 21 september 2011
las rósł za rzeką
znałem go z opowiadań
było w nim dużo drewna
którego brakowało z tej strony
podobno były też jagody i grzyby
równie egzotyczne jak pomarańcze
więc nikt się nimi nie zajmował
zwierzęta mieliśmy w gospodarstwie
wilki straszyły w bajkach
czerniał odległą ścianą tajemnicy
odpychał ziemię od nieba barierą drzew
wejście w niego było pogrążeniem się w czarnym
niebycie bez szans na spotkanie
jasności
Andrzej Talarek, 9 september 2012
Muszę coś napisać na przebłaganie
poezji, która odeszła jak zdradzona żona,
nieledwie trzaskając drzwiami, chociaż to były jedynie
okładki zapomnianej książki.
Muszę coś napisać na przeprosiny tych dni,
z których nie wyłowiłem najmniejszego słowa,
nie wywąchałem nuty zapachu rozrzuconych liter,
tak przydatnych do opisania kwiatów i miłości,
nie zachwyciłem się gwiazdą,
kończącą kolejny dzień.
Muszę coś napisać na ponowne przywitanie
przyjaciół poetów, o których zapomniałem,
jakby byli jedynie szeregiem liter w imieniu,
a nie bukietem pięknych umysłów,
stwarzających światy jak bogowie.
Wszak na początku było słowo.
Piękne. A ja zapomniałem.
Pozdrawiam znowu wszystkich.
Andrzej Talarek, 10 september 2012
Jestem człowiekiem z ziemi. Dłońmi sprawnymi jak szpony
zagarniam jej garście i rzucam za siebie. Owocuje.
Właściwie to wydaje plon: owoców, jarzyn i ziaren. Myśli.
Zamykam je w zasłoniętych komorach, labiryntach.
Niepotrzebny zbytek lat urodzaju.
Jestem człowiekiem z prochu, pokryty prochem.
Powstałem i obracam się, patrzę, a tu horyzont
jak rozpłaszczone koło kredowe. W środku ja.
Nie przestąpię. Nie krzyknę. Głos uwięzły jak ptak.
Na sznurku zwisa słomianą odpustową zabawką.
Ze słońca. Parzy.
Jestem człowiekiem uwięzionym w sobie. Przeszukuję
pokoje mojej imaginacji, obrzydzenia, śliniącego się,
lepkiego seksu, strachu. Szukam idei, której poświęcę
życie. Szukam i nie znajdę. Jestem telewizyjny. Błądzę
po kanałach, pełnych gówna. Słowa. Sumienie. Czy mam?
Obłożyłem kataplazmą z chrzanu, soli i octu serce. Śmierdzi.
Może ktoś wbije nóż, choćby Szatan. Uczyni mnie na chwilę Józefem K.
Tak napiszą przed zakończeniem procesu. Zabójcy.
Tylko na co można skazać kreta? Na wieczne ciemności?
Wieczne zamknięcie? Labirynt?
Andrzej Talarek, 21 april 2015
tymczasowo zmieniłem nietrwałą pełnosprawność
w kalectwo
już nie chodzę dumnie wyprostowany jak homo
erectus
sapiens
zachwycający się rozbuchaną wiosną
której erotyzm drażni zdrowe zmysły
a chore doprowadza do bólu
bez zręczności homo habilis pokonuję
każdy stopień
jaki życie i schody kładą na mojej drodze
ona nadal jest
nie wiem czy dla kalekich
przystępna
pomimo że leży pomiędzy
tym co jest i będzie
wystarczy znowu stać się
dwunożnym marzycielem
marzenia jednonożne
są jak jednorożce
niespełnialne
kuleją
jak ludzie
Andrzej Talarek, 14 november 2011
W dzieciństwie cierpiałem na adehade
chociaż nikt o tym nie wiedział bo nie znano tak wielu rzeczy i spraw
jakby ówczesna dorosłość była dzisiejszym niemowlęctwem
któremu w wieku zaawansowanym wkładano tetrowe pieluchy
zamiast pampersów i śmierć była śmierdząca
nie sikałem już w majtki a nocami marzyłem o kobietach które przyjdą
by mnie wyzwolić z niepotrzebnej niewinności i o sławie która mieszkała
naprzeciwko na wyciągnięcie ręki
kiedy nie spotkałem wyzwolonych kobiet ani sława nie przybyła
bym się mógł nią nacieszyć za życia pozostało czekać na starość
jestem niecierpliwy i przebieram nogami w miejscu nie mogąc
doczekać choć niewątpliwie nadejdzie ona jedna
przygotowałem dom na wspólne życie nie wiem czy się jej spodoba
nie ma w nim jednej stałej rzeczy nawet fundament jest usypany
w piaskach ziarnko po ziarnku drzwi dzielą znane od nieznanego
krany podnoszą wodę a okna wyrzucają na zewnątrz obrazy pokoi
po których błąkają się myśli bezdomne przybłędy pól myszowatych
gdzie włosy stoją jak dęby a liśćmi dębowymi ozdobiony jest portret
dziadka z austriackiej armii
kiedy zamieszkam ze swoją starością nie zaznam spokoju
telewizyjnych ukojeń będę szukał zakopanych w dzieciństwie
talentów by je pomnożyć przed śmiercią i iść do Boga
z dłońmi pełnymi
Andrzej Talarek, 9 june 2012
Nie lubię poetów cierpiących
na niezrozumienie, brak akceptacji,
zaparcia wszelkiego rodzaju, także judaszowe.
Pisanie poezji to zabawa słowem i ideą,
z której zawsze wynika mniej niż chcemy,
czy to dla naszych dzieci, cywilizacji, czy idei samej,
a już na pewno dla pieniędzy.
Zwyczajna radość pisania ciągów słów,
upakowanych różnie, przypudrowanych,
za którą rzadko przychodzi uznanie, zarezerwowane
cezarom, którym wystarczy powiedzieć trzy słowa.
Dlatego nie powinno się go oczekiwać.
Nie lubię poetów zawistnych
wobec poezji innych poetów, kiedy widzę,
jak wiele napisano pięknych książek dla nikogo.
Kupuję je po zredukowanej uniżenie, jak głowa żebraka, cenie.
Są piękne pięknem porzuconych kociąt.
Tulę je do oczu, wchłaniam ideę, która je powołała
do istnienia, jajo zapłodnione pięknem i abortowane.
Cieszę się, że uratowałem życie kruche niczym papier.
Choć nie moje, kładę w łóżeczku dziecięcym,
tulę w cieple szeptu myśli. Cieszę się, kiedy zaczyna mówić,
ogrzane miłością, sierota.
Kocham poetów, którzy kochają poezję
dla niej samej,
dla radości pisania i czytania.
Andrzej Talarek, 27 november 2011
Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu. Rzekł do Niego Piłat: Cóż to jest prawda? To powiedziawszy wyszedł powtórnie do Żydów i rzekł do nich: Ja nie znajduję w Nim żadnej winy
Pytający o prawdę są od niej na wyciągnięcie dłoni
czasami dzieli ich tylko jedno słowo
skinienie głowy uniesienie brwi
kiedy oczekują szczegółowego
zdefiniowania
nie dostrzegają
że ma wymiar człowieka
gdy pyta ludzka pycha
prawda nie ma nic do powiedzenia
ubierze ją w lśniący płaszcz na pośmiewisko
pokaże gawiedzi
wyszydzi
a głupi śmiać się będą
z prawdy
z siebie samych
ich chichot pobrzmiewa przez wieki
prawda jest w nas dlatego
nienawidzimy tych którzy jej szukają
bo otwierają nasze serca
grzebią nam w żołądku
trepanują czaszkę
patrzą głęboko w oczy
to takie osobiste
Andrzej Talarek, 31 march 2012
Podobny kolor nazywa się umbra lub siena.
Kojarzy mi się z Italią. Szczególnie wczesną jesienią.
Wybrązowione przestrzenie emanują tęsknotą.
Za oknem rozległe pole, pokryte ziołami
zasuszonymi w umbrze przemijania,
Łąka, która umarła, zmartwychpowstaje.
Jest niedzielny poranek. Wiosna.
Kot czai się tutaj na małe myszki niecierpliwości.
Starsze panie w nabożeństwie nordic walkingu
rozcinają perspektywę na dwie nierzeczywistości.
Myśli podążają nieśpiesznie za marzeniami.
Widzę, jak łopocą na drugim krańcu horyzonu.
Pod niebem, z którego wystrzelił cień jastrzębia,
jest miejsce na wszystko: ścieżki historii, odbicia kopyt,
miłosne wyznania, czerwień poziomek, skrzyp sandałów.
Nie, nikt ważny nie przechodził przez karty tej ewangelii,
zapisywanej rzędami mrówczych istnień.
Tylko zapach - jakby garbowanej skóry - przywołuje
pamięci błogosławieństwa ziemi, które odczytuję
w ubogich kwiatkach, smutnych oczach saren, ciszy lasu,
sprawiedliwości wspólnej troski o małe, miłosierdziu czekania,
czystości strumienia, pokoju poranka, cierpieniu myszy polnych,
bluźnierstwie niezrozumienia tej, z której wszystko.
Andrzej Talarek, 27 november 2011
każda noc mojej żony uzyskuje piąty wymiar
ponad płaskość łóżka głębokość snu
rozpiętość godzin pomiędzy jawą a jawą
pojawia się dotykalny wyobrażeniem świat
który jedynie był i będzie a nie jest
kwietne łąki są w nim tylko hiperbolą raju
a śmierć jest ożywianiem dni ostatnich
moja żona miewa niespokojne sny
przed śmiercią znajomych przychodzi
jej zmarły ojciec stoi samotnie na ulicy i uśmiecha
kota z sąsiedztwa jabłoń i nowy dach nieśmiałym
poruszeniem warg podpowiada życie
pozostają po nim słowa które szepce rankiem
dzisiaj radziła „nie wdawaj się w sprawę tego
niewinnego człowieka bo dziś we śnie
wiele przez niego wycierpiałam”
a ja nic nie mogłem uczynić
ostatnio zaprzyjaźniła się z Marią Magdaleną
z Marią matką Jakuba i Józefa i z matką synów Zebedeusza
słyszałem jak szeptały przez noc z soboty na niedzielę
rozważały czy wierzyć służkom które rozpoznały Piotra
chwaliły Prokulę nie mogły przypomnieć Weroniki
rano wybiegły z domu
wróciła z chustą utkaną z sennych wyobrażeń
nie wiem czy wierzyć kobietom pogrążonym w snach
chociaż są wierne bardziej niż apostołowie
Andrzej Talarek, 16 october 2011
drzewa w żółcie w czerwienie stroją się na starość
fałszując piękno wiosny która już nie wróci
w złudzie trwając przez chwilę że czas się odwróci
nim zima dni ostatnie spowije w swą szarość
w sadzie wśród melancholii uwiędłych badyli
między przygniłe deszczem zielniki pachnące
wykwitła żółta róża księżniczka po łące
korowód wiedzie świata który w nic się chyli
wiją się barwy wokół na wiatr nanizane
jak chorągwie w orszaku tej infantki słońca
której nie da korony czas zimą strwożony
ale w pamięć dziewczęcą ją wpiszą zebrane
w kartki zeszytu płatki marzenia różane
jak ucieczka od czasu który nie ma końca
Andrzej Talarek, 17 september 2011
Arcypolski wtręt w przypowieści o biblijnych obłudnikach
tkwiący w niej jak lodowy okruch w oku faryzeusza
czyniący Galileę bardziej słowiańską
łodyżka stukrotnego plonu na żyznej ziemi
zwielokratniająca ku słońcu ukrytą moc ziarenka
źdźbło wszechświata
okruszek egzystencji lub wiotka łodyga trawy
versus belka podtrzymująca sufit odbita w oku bliźniego
jak przestroga
Ździebło to polsko ludzka odmiana źdźbła
o nieznanych bliżej cechach osobistych
imieniu jan lub maciej
nieznanej poecie ostrości wzroku
będącym jedynie organem wewnętrznej wrażliwości
i nic ponad
maleńka chwila zadumy
wiatr kołyszący trawami
czas
Andrzej Talarek, 24 october 2011
Ojczyznę moich dzieci wyhodowałem
w przydomowym ogródku na grządce z rabarbarem
była maleńka niby embrion córeczki
ukrywała się pod rozłożystym liściem
przed słońcem i zagubionym zajączkiem
który nie wiedział co to strach
ale znał smak sałaty
swój zapach dokładała do rabarbarowych placków
w kompotach smakowała uśmiechem babci Ani
zszywała baldachimy nad mrówkami i kopcem kreta
i była trochę cierpka w dyskusjach
jak podrosła przenieśliśmy ją do dziecięcego pokoju
zamieszkała w doniczce z paprotką
stała się uroczysta i odświętna
nosiła krawat aloesu i brzęczącą muszkę
wymawiała pierwsze słowa moich dzieci
na pokojowych akademiach
potem odleciała na dłużej w białej sukience
myśleliśmy że ojczyzny też ciągną do ciepłych krajów
niespodzianie wróciła z drugą połową życia
rozdawała podarunki uśmiechów starsza pani
zapuściła korzenie mówiła że na zawsze
ale czy można wierzyć fruwającemu drzewu
w którego cieniu leżą moi dziadkowie
ja czytam książkę a dzieci założyły
obrączki nieśmiertelności
Andrzej Talarek, 16 september 2012
Pleśń
Te plamy, które pan widzisz, nie są wcale martwym brudem, lecz — zbiorem istot żyjących. Niewidzialne dla gołego oka, rodzą się one, wykonywają ruchy, (…) zawierają związki małżeńskie, wydają potomstwo i wreszcie giną. Co godniejsza uwagi, tworzą one jakby społeczeństwa, (…) uprawiają pod sobą grunta dla następnych pokoleń, — rozrastają się, kolonizują niezajęte miejscowości, nawet toczą między sobą walki.
Bolesław Prus: „Pleśń świata”
Właściwie nie wyróżniają się niczym.
Pomimo wielu znamion zewnętrznych. Są.
W swojej masie stanowią siłę, wciskają się
w każdy zakamarek życia, w każdą jego szczelinę,
elastyczni w zdobywaniu nowego.
Im bardziej żyzne podłoże,
im więcej można z niego wydoić soków, wypić,
tym mocniej się do niego przyczepiają,
tym pięknej rozwijają się w wielobarwne kolonie.
Czerń jest dla nich ostatnim stadium doskonałości.
To - w swoim rozumieniu - uczciwi ludzie,
bywa, bogobojni, co niedziela w kościele,
przyjaciele proboszczów i prokuratorów.
Nie widzą zła w tym co robią.
Nazywają się zwyczajnie, po polsku.
Antoni Kropidlak, Jan Sierpik, Alojzy Pędzlak,
Konstanty Pleśniak. Sami swoi.
Choć już taka Jadwiga Sprzężniak, z domu Zygomycetes,
nie budzi zaufania. Chyba Żydówka.
Choć ustosunkowana. No i piękna. Nie to, co
niedoskonała w ruchach Grzyb Jadwiga albo
Workowiec Anastazja, pokraczna jak kangurzyca.
Żyć trzeba, a tu wszyscy nasi.
Nie widzą brudu, wszak nim się żywią, milczą.
Mówią nawet, że są pożyteczni dla społeczeństwa,
wszak produkują sery, lekarstwa, wina,
rozkładają glebę, przyśpieszają wzrost roślin
Nie sprzeciwiają się złu, chyba że ich zabiera.
Tworzą jednorodne formacje.
Klany, rodziny, towarzystwa, partie.
Polegają na bracie, szwagrze, żonie,
koledze z liceum, kumplu z podwórka.
Z nimi Polska jest kolorowa.
Cała gamą kolorów pleśni.
Polska powiatowa. Moja Polska.
Skolonizowana.
Gnijąca.
Zwieńczeniem jest pleśń Stachybotrys- czarny, toksyczny grzyb. Świat usłyszał o nim po raz pierwszy w latach 30 XX wieku, gdy ten wywołał szereg zachorowań u koni gdy zwierzętom dawano do jedzenia zanieczyszczone pleśnią siano. Obecnie przypuszcza się, że Stachybotrys jest także odpowiedzialny za tzw. "syndrom chorego budynku" (za Wikipedią).
Andrzej Talarek, 23 december 2011
Panowie, właśnie nastaje nowy świat.
L. Fuks "Palacz zwłok"
Dziewiczość przyrody jest już tylko dekoracją biura podróży,
Bożkiem na ołtarzu nowej religii, podświadomą tęsknotą
Za utraconą bezpowrotnie niewinnością.
Sterylność mieszkań, poglądów, miłości i umierania.
Sklonowane obrazki, potwory na podobieństwo.
Marzenia niedoskonałego umysłu o doskonałości
Ciała. Piszą niezborne w ruchach wyrazy, pokraczne poezje
Egzystencje, gotyckie skrzywienia wieczoru.
Las milczy gwiazdami. Maria, królowa ziemi, ucieka.
Zagłaskany na śmierć policzek, uśmiech wyszydzony.
Bebechy wywlekane i na nowo upychane. Nowe. Znane.
Święte. Rewolucja każdego dnia. Wywracanie do środka.
Wyciąganie na zewnątrz. Nicowanie.
Na widoku żołądek i płuca. Wątroba i trzustka. Rozum.
Wagina zamieniona z odbytem. Kutas jako narząd mowy.
Słowa odwrócone lustrzanie. Modnie. Wieloznacznie?
Części mowy zastępujące części ciała. Rozum?
Nie rokuję dla nowego obrządku. Odejdzie. Wierzę.
Wywleczony za mordę jak soliter. Zadeptany.
Smród sterylności. Spopielony. Ale będzie wisiał nad nami
Jak niespełnienie, jak okrutnie delikatny uśmiech
Knopfrkingla. Będzie trwał wsparty na naszych trzewiach,
Głowach, mackach swojego pożądania. Obrzydzenie.
Popatrzy na grzebiących popioły jego życia,
Uśmiechnie się niematerialnym uśmiechem ludzkich bojaźni,
Pogładzi po policzkach. Pochwali. Jesteście prawdziwi.
Jesteście czyści. Wasza rasa jest cieleśnie doskonała.
Posiada wszystkie atrybuty boskie. Po was popiół.
Proch piekieł.
Andrzej Talarek, 14 july 2012
Pracuję pięć dni w tygodniu. Zaczynam w środku
pierwszego dnia, a kończę przed szabasowym wieczorem.
Nie stwarzam zieleni drzew ani dzikości zwierząt,
poszumu traw ni łagodnej pieszczoty ziół, wszystko to zastałem,
a światła wielkie i mniejsze mieszają moją świadomość
jak poranną jajecznicę życia.
Kiedy upływa wieczór i poranek, dzień piąty, na progu szóstego
nie mam już siły na miłość, którą nazywają seksem.
Nie stwarzam więc człowieka na swój obraz i podobieństwo.
Zresztą, mam już dorosłe dzieci, a moja żona, niczym Sara,
nie oczekuje aniołów, pukających do drzwi.
Pięć dni tyram w pracy, która ma pierwszeństwo
przed świadomością stwarzania. Codzienna harówka.
Chociaż się staram, to nie wiem nawet, czy wszystko
co czynię, jest dobre.
Pięć dni. Pierwsze pięć, choć zaledwie pierwsze.
Żadnej doskonałości, jak w sześcioramiennej gwieździe
Dawida, ścianach sześcianu, stopach heksametru,
w cyfrze sześć.
Oby po piątce jak najwięcej zer.
Ja, stwórca zer na papierze!
Urobiony jestem jak biblijny wół. I tak co tydzień.
Bez końca. Choć Bóg tylko sześć dni i święto do końca świata.
Jak w Biblii. Stwarzając, stworzył stwórcę. Mnie! Mam Go wyręczać?
Patrzy kpiąco, jak tworzę
swój świat? O którym słowa nie ma w Genesis.
Czyńcie ziemię sobie poddaną.
Czy doczekam emerytury?
Andrzej Talarek, 6 january 2012
Nie muszę podróżować po świecie który stworzyłeś Panie
nie dlatego nawet że nie chcę bo nie wiem
czy stworzyłeś go dla mnie
bo nawet gdybym wiedział i był przekonany
to pewnie i tak nie wychodziłbym z domu
cieszę się że w swej niezmierzonej dobroci
nie zmuszasz mnie bym patrzył
na akropol rozbity jak teatralna maska
kiedy na przedstawienie spadła zasłona a aktorzy piją wino
albo na luwr pełen sztuki nieskończenie doskonałej
przy której czułbym się
jeszcze mniejszy i bardziej godny pogardy
nie musze patrzeć na ludzi odległych krain tak różnych
z pozoru tak podobnych do mnie analizować ruchów ich ust
dłoni smakować potraw podziwiać kolorów sukni wszak
i tak najważniejsze ukryte jest takie samo jak moje
podobne
dziękuję ci Panie za świadomość piękna wszystkich gór
na których wychowałem swoją młodość
zieloności drzew dzikości zwierząt i mórz
samotności pustyń i ludzi jak uczłowieczone wielbłądy
bo zaspokajasz moją potrzebę poznania bez konieczności
zginania kolan w drodze
nie pójdę nieznanymi drogami od zawsze na nich
moja myśl pomiędzy miejscami wiecznego spoczynku
i chwały Leonidasa Langiewicza Cezara
wrosła w ziemię jak przydrożny głaz
unieruchomiła marzenia o podróżowaniu
nie pójdę po via dolorosa wpasowując podeszwy
butów w ślady Twoich stóp wierząc że ich echo
jest głosem wybaczenia i nie zapłaczę płaczem kobiet
stojących przy drodze bo świadomość żem mniejszy
od kamienia i niegodny by patrzyły na mnie ściany Jeruzalem
ziemską kulą u stóp moich waruje
wiem że wszystko pozostanie na swoim miejscu
albo zmieni to miejsce niezależnie od tego czy moje buty
będą trącały kamienie odległych miast
a ciało pogrąży się w wody mórz południa
gwiazdy będą krążyły tak jak je uczyniłeś
kobieta wciąż będzie czerpała wodę ze studni w Samarii
młodzi malarze od nowa będą stwarzali za Tobą Twój świat
a poeci mówili od początku słowa które były dotychczas
poza ich świadomością
w tym świecie jestem tomaszem który nie musi włożyć palca
w każdą dziurkę klucza zawiesić wzroku na każdej górze
przyłożyć ucha do każdej mysiej nory każdego domu
by uwierzyć Ci Panie że stworzyłeś świat piękny i różny
a jeśli jest to Twoje uwodzenie jestem uwiedziony na zawsze
jak Poeta z którego źródła piję jak z Twojego
dziękuję ci Panie że nie muszę opuszczać progów domu
który jest całym moim światem ze wszystkim
co dla mnie stworzyłeś
Andrzej Talarek, 25 march 2012
Wszystko na tym świecie jest takie,
jakie powinno być. Myślę o tym szczególnie wtedy,
kiedy wszyscy pytają: dlaczego?
Przecież mógł jeszcze żyć. To niesprawiedliwe!
Ja nie pytam, dlaczego jest pustynia,
a rzeki płyną tam, gdzie nie są potrzebne.
Nie pytam, dlaczego tygrys rozszarpuje
łanię o zapłakanych oczach. Nie dziwię się,
bólowi matki nad zmarłym dzieckiem.
Współczuję.
Co rano wschodzi dla mnie słońce. Takie samo.
A wiosną wyrastają kwiaty. Cieszę się bez zdziwienia.
Są piękne. Jak życie. Chociaż wciąż przychodzi ktoś
w ciężkich buciorach, bez przeczucia piękna.
Kiedy składam dłonie, pojawia się obok Bóg.
Rozmawiamy. On jest cierpliwszy niż ja.
I ma więcej czasu. Nie dziwi się, że jestem
zabiegany. Więc dlaczego ja mam się dziwić?
Przecież jestem na wzór i podobieństwo!
Gdybym się dziwił i pytał: dlaczego?,
chciałbym mieć odpowiedź na moje zdziwienie.
Chciałbym zerwać nie swój owoc z pięknej jabłoni.
Zgrzeszyłbym niewiarą w porządek. Brakiem posłuszeństwa.
A ludzie i tak umieraliby, a rzeka niosła swoje ryby i czas,
Który dwa razy nie moczy nóg.
Gdybym się dziwił i pytał o sprawy najprostsze,
które ludzie czynią w swym zdziwieniu najtrudniejszymi,
czy mógłbym naśladować Boga, który się nie dziwi,
bo wie. Ja wiem, że On wie.
To mi wystarcza do akceptacji faktu,
że płynie rzeka, a ludzie kochają i nienawidzą.
Czy jestem poetą? Przecież poeta powinien się dziwić.
Pytać. A ja wierzę.
Andrzej Talarek, 18 august 2015
Gdy ją dostrzegłem pierwszy
raz zdawała się być
wielkim nagromadzeniem kwiatów
emanacji piękna
życia
innym razem mówiła do mnie językami
płomieni
które pulsowały zimnym sercem
nieskończonego
gdy zacząłem rozumieć
uchyliłem ukradkiem zasłonę twarzy
zobaczyłem piękne i straszne
zakochany w tajemnicy pragnąłem
trwogi która zwielokrotnia
doznania
rosła we mnie i obok mnie
i była
przerażająca w swoim pięknie
groźna i wciągająca
dzień za dniem przysposabiałem
siebie naginałem
czas i przestrzeń do wyobrażenia
bez lęku
dawno temu
spuściłem ją ze smyczy
praw
pętających mnie od dzieciństwa
drepcze za mną łagodnym cieniem
wierny pies
żyłem
by oswoić śmierć
Andrzej Talarek, 11 january 2015
moja koszerność to brak chemii
w tym co kupuję w sklepie
i świnie
z którymi nie jadam
wspólnota celów
przy żłobie wypełnionym żarciem po brzegi
okraszonym pikantnym
świństwem niestrawnym
jak rzygowiny
jest równie niekoszerna
jak trucizna
czterej Żydzi
w koszernym markecie
zaszlachtowani
przez świnie
są mi braćmi
o nich mówię
jestem Yohan Yoav Philippe Francois
choć moja koszerność
to tylko wspólna
chemia
Andrzej Talarek, 8 june 2011
Wczesnym rankiem zobaczyłem słońce
świeciło
nad horyzontem mojego pojmowania dnia
zdziwiłbym się bardziej gdyby nie fakt
że poruszyło się we mnie dziecko
o rysach łagodnych młodością
rozpychało się rękami w płucach pełnych
słodkiego zapachu porannego sadu
wyglądało przez moje oczy na biel śliw
tupało do rytmu gołębich skrzydeł
bolało bardzo przypominało
po raz pierwszy
dzisiaj rano zobaczyłem młodą dziewczynę
spała
zawinięta we wszystkie słowa które powiedziałem
mojej żonie od początku świata w świeżej zieleni
była rzeczywista jak dotyk dłoni młodego mężczyzny na jej ciele
w sieć zmarszczek pochwycona
była piękna pierwszą wspólną wiosną
Andrzej Talarek, 24 april 2016
jesteśmy dębem i lipą
w naszym ogrodzie pielęgnujemy czas
oplótł nasze korzenie
wielki worek okołosercowy
zabezpiecza regularność rytmu ziemi
stoimy tak od lat
coraz więcej tracimy
liści i marzeń
ale jest w nas siła wielkich drzew
które trwają na przekór i dla siebie
miododajna wyszeptujesz pszczoły
z naszą słodyczą
ja podtrzymuję ramionami niebo
by nie runęło
umarłym kościołem
nie ma nic piękniejszego
od ogrodu eden
do którego się powraca
po przeżytym życiu
Andrzej Talarek, 1 april 2015
niczego nie można być pewnym
jedynie śmierci
czymkolwiek
jest
i reszta nadmuchana wodorem wiary
ten świat niekoniecznie istnieje
namacalny
nawet jak trzymam w dłoni gwoździe
wierzę
jest sygnał elektryczny płynący
od synapsy do synapsy
czy jest pięknem czy przerażeniem
świadomość
że wszystko może być jedynie warunkowo
splotem fal miłosierdziem
może to nieistotne gdy skazuję na śmierć
może ma znaczenie tylko wyobrażenie piękna
które przychodzi
uniesieniem duszy żarem policzków
pewnością
może radość którą dostaję
niczego nie dając
w zamian
splot serdeczny gwiazd nad kołyską
nieodczuwalnie niosących uśmiech
idę nie wiedząc czym jest cel
upadając i wstając
mówię a nie widzę kogo przeznaczam
na ofiarę
dotykam a nie czuję kłamstwa w gładkości opuszka
bo czymże jest prawda
niosę a nie czuję ciężaru krzyża wrośniętego
we mnie kręgosłupem
nie ma znaczenia czy jestem
ma znaczenie ślad
choćby zdjęty ze mnie symbol
staplerem przyszpilam plan umierania
napisałem co napisałem
nieistotne
wiatr zerwie pamięć jak kartkę
bo czymże jest umieranie
zamknięciem oczu
na radość
zmartwychwstanie
zaprzeczenie smutku nieistnienia
wielki kamień na końcu każdej drogi
zamyka i otwiera
Andrzej Talarek, 10 february 2014
Umarł Dworzec, z którym byłem zaprzyjaźniony.
Poznaliśmy się w odległym jak galaktyka dzieciństwie,
kiedy rowery były podramne i pozbawione skrzyń biegów,
a plac zabaw był znacznie węższy niż ekran tableta.
Podchodziłem do niego, skradając się wzdłuż
nieskończenie długiego kowadła, podobnego
do tego, na którym Ojciec prostował gwoździe.
Czasami przelatywał obok sapiący parowóz, jakby na widok
Dworca wypluwał kolejny orgazm. Rozkraczony metalem
od jednego kawałka stali do drugiego, straszył mnie
przeraźliwą niemożnością kontaktu.
W końcu obaj wpadaliśmy w objęcia dworca.
Parowóz stał wyczerpany do szczętu hamulców,
tylko krople potu spływały po jego zaoliwionej łysinie.
Stary ogier. Wciąż pożądający różowości dworcowej poczekalni.
Ja ukrywałem się pośród ludzi, wyplutych jak resztki
niestrawionego przez parowóz opału i niespokojnie patrzyłem
na różowość wypudrowanych kasjerek.
Były samym pożądaniem nieskończonych podróży,
których można było doznać z ich dłoni o czerwonych paznokciach..
Miały to coś, czego pragnął każdy dorastający chłopiec.
Obietnicę spełnienia chłopięcych marzeń,
do których można było dojechać jedynie,
których nie dało się wyklikać.
Miały bilet.
Wiele lat później wyjeżdżałem i wracałem. Po wielokroć.
Za każdym razem narastające pożądanie i niepokój
spełnienia. Aż kiedyś zdradziłem go. Kupiłem samochód.
Był już stary, ale wtedy bardziej pochylił się w ziemię.
Oblazły go robaki graffiti, obsikali włóczędzy, którzy nie pragnęli
Podróży, ani tego, że wszystko zostaje w tyle.
Wszak mieli to już od dawna.
Przestałem go odwiedzać, kiedy jeszcze usiłował handlować
meblami, piwem i zaprawą cementową.
Ostatni oddech wydał jak stara dziwka,
która wysprzedała wszystko, nawet dziecięce marzenia,
i umiera, a dawni klienci odwracają wzrok,
jakby nie stracili z nią cnoty.
Dzisiaj jedynie towarowe przetaczają się obok.
Brudne, ociekające olejem, zgnojone węglem.
Nie patrzą na biało czarny nekrolog:
Mielec
Ja też tęsknię do przeszłości,
Która odjechała.
Andrzej Talarek, 5 may 2012
Ten ciemny element każdego mojego dnia
jest jak plama w rogu olejnego pejzażu.
Nie stanowi dominującego puncktum kompozycji,
nie on przyciąga pierwsze spojrzenia,
by przekazać wymyśloną prawdę
o zamkniętych w ramie codziennościach.
Pejzaż mojego dnia jest doskonały na tyle,
na ile może być doskonałą rzeczywistość,
która nie ma alternatywy.
Wymyślone tanecznie gesty dłoni, rozstania i powroty,
których nie można skopiować,
słowa obrastające w rzeczy i pojęcia,
matczyny kosmos jeleniego rykowiska
i nieskończoność mlecznej miłości.
Wszystko we właściwych proporcjach,
porozkładane delikatnie na płótnie,
zasłonie nierzeczywistości.
I tylko ten ciemny element w rogu,
poza horyzontem codziennych zdarzeń.
Jak moja sygnatura albo signum temporis
tamtej strony.
Andrzej Talarek, 7 june 2011
stoję przed tobą bez wstydu nagości
Adam bez żebra na raju rozstajach
nie wiem czy nagość przystoi starości
na ziemi jabłko bez oznak młodości
dawno umarłe wspomnienie o majach
zabrało z sobą tamten wstyd nagości
tulisz się do mnie w oddaniu miłości
Ewa jesienna na czasu rozstajach
wiem że twa nagość przystoi starości
w pięknie dojrzałym ciągle eros gości
jakbyś z faunami biegała po gajach
więc stoisz cicha bez wstydu nagości
i prosisz wzrokiem o dawne czułości
te obopólne w naszych miękkich rajach
bo wiesz że nagość przystoi starości
gładzisz me ciało z przeczuciem męskości
lęki i stresy łagodnie wygajasz
bym stać mógł dumny bez wstydu nagości
choć lustra szepcą o ludzkiej marności
szeptu nie słucham tobą się upajam
stoję przed tobą bez wstydu nagości
bo wiem że nagość przystoi starości
Andrzej Talarek, 2 march 2013
Kamienie pustyni kaleczą stopy.
Kamienie pustyni przypominają o żywych,
którzy kiedyś przechodzili śladem wyschłej rzeki.
Odeszli, zostawiając zapisane na zawsze w pamięci
dobro. Kwiaty pustyni są dla żywych, których tak mało
na tej ziemi spalonej słońcem. Pamięć obleka się
w ciała i przemyka cieniem po wzgórzach.
Podobno piaski płaczą wiatrem do milczących kamieni.
Jak dzieci nad wspomnieniem matek.
Głos dziecka jest tu motywem dominującym.
Dziecka, które nie przychodzi lub które odeszło.
Jego płacz jest przejmujący jak cierpienie
w oczach białego oryska.
Przy drodze wpisana w kamień miłość,
Pamiętana i zapomniana w przesłaniu.
Otoczona murem nienawiści. Cierpi.
Z jednej strony małe dziewczynki,
kobiety proszące szczęśliwego rozwiązania.
Z drugiej ludzie z kamieniami w dłoniach.
Wielkie graffiti palestyńskiej bojowniczki
Kamienie. Kaleczą i pamiętają.
Powoli zamieniają się w bezpłodny piasek,
Płacz pustyni.
Żadna owieczka nie wykarmi się na tej ziemi.
Hotel Paradise. Cierpliwość. Efrata. Benjamin.
Bethlehem. Jagnię ofiarne..
Andrzej Talarek, 28 january 2014
Nie mogłem przed Tobą ukryć
pożyczanych od bądź kogo poglądów,
które zakwitały trującym kwiatem, bogów,
jaskrawych jak kłamstwo, przynoszonych
w zbyt obszernych kieszeniach i w głowie,
rozpalonej młodością. Parzyły w dłonie
jak kradzione jabłka, wykwitały rumieńcem
zawstydzenia na twarzy.
Byłaś strażą przednią Boga Jedynego,
przy której jego niepokój o mnie był mały,
jak moje błędy.
Łagodna niby ofiarne jagnię, nie użyłaś nigdy słowa
przeciwko ludziom. Jakżeby mógł ktoś pomyśleć,
że imię Pana swego weźmiesz w innym celu,
jak święty. Pozostał po Tobie jedwab słów,
który wisi nade mną jak błogosławieństwo.
Kalendarz miał trzysta sześćdziesiąt pięć
kartek. Co dzień wyrywałaś jedną z przepisem
na obiad i na zostanie świętą. Święciłaś
każdą minutę, każde rozpoczęcie pracy
i zakończenie, każdy kęs od Boga.
Nie trzeba było pamiętać,
by dzień święty święcić.
Moja Matko święta.
Mój Ojcze godny świętego szacunku.
I ty, moje życie długie na ziemi, którą już dostałem.
Czy już się wypełniło, skoro mam?
I cóż to jest długie życie, skoro nadal żyjesz
w mojej miłości, choć za wcześnie umarłaś,
a ja w Tobie kocham świat, który był
i nadzieję, która nie umiera.
Życie było dla Ciebie najświętsze.
Nawet zwierzęce było wyzwaniem,
kiedy nóż w dłoni przed świątecznym obiadem
nad kurą, jak ofiarą z najbliższej istoty.
Każda kropla krwi, mgła zasłaniająca oczy.
Ofiara za kogoś albo dla kogoś.
I Brat, który za późno się narodził
i jest
Dłonie miałem mieć czyste,
i myśli. Cudzołóstwo było
kradzieżą. Kradzieżą uczuć.
Nie znałaś fałszywego słowa,
uśmiechu, gestu, świadectwa
przeciw bliźniemu swemu.
Wystarczało Ci to, co miałaś.
Mało rzeczy, mało pożądań.
Ogromna wiara.
Dopiero dziś, kiedy moje pożądanie
domu bliźniego mego,
pragnienie żony jego i
sługi, służebnicy, wołu, i osła,
i każdej rzeczy, która jego jest,
potrafię okiełznać, zabić w sobie,
myślę o Tobie od nowa,
i o tym, jaką musiałem przejść drogę,
aby Cię wpisać w kamienne tablice
przykazań miłości.
Terms of use | Privacy policy | Contact
Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.
1 may 2024
DogmaticallySatish Verma
30 april 2024
Justice PureSatish Verma
29 april 2024
AmnesiaSatish Verma
28 april 2024
Pan pokląskwa w ostatnichJaga
28 april 2024
CompromisedSatish Verma
27 april 2024
Uśmiech z trawkąJaga
27 april 2024
By KissesSatish Verma
26 april 2024
The EntitySatish Verma
25 april 2024
QuartzSatish Verma
24 april 2024
The End StartsSatish Verma