20 lutego 2025
Życie jak w Madrycie
Ostatnimi czasy czuł się paskudnie, jak obrabowany, zdradzony, istny cioł i nieokrzesaniec, którego teleportowano z buszu prosto na światła rozpędzonej ulicy. Stał na niej sam, głupi i opuszczony, zagubiony pośród mętliku skrzyżowań, zaułków i wieżowców gwarnej metropolii, ogłuszony klaksonami, z włócznią w pozłotku, w plugawej sukni z walkmanem na Irokezie.
Nie znosił mieć się z pyszna, robić za wała na lipnej gwarancji, być branym za światowca z kurnej chaty: zżerała go zazdrość. Miał dosyć upokorzeń, za cholerę nie chciał być ubogim krewnym, stanowczo miał niewiele ochoty na odstawianie muskularnego chojraka, bo wiedział, że jest słabeuszem i nie wzdychał do tupania, wrzeszczenia, pouczania, jak się powinien miewać.
Obawiał się tylko, czy po męsku zniesie cios, gdy zrozumie, że nic mu nie jest, a nawet, że jest gorzej niż przypuszczał, bo na szczegółowych badaniach wylazło szydło z wora i okazało się, że to tylko przeziębienie, w zasadzie ma końskie zdrowie i na próżno usiłował cienko prząść.
Dręczyły go wątpliwości: zastanawiał się, czy ujedzie bez narzekania, czy choć z godzinę uda mu się wytrzymać bez zbolałej miny; jeszcze mu zostały w pamięci pokazowe strzykania, tiki, łupanie w stawach. Jeszcze pamiętał swoje artystyczne skrzywienia, nieśmiałe załamania rąk, wznoszenia i zamknięcia oczu.
W domu, gdzie mógł cierpieć bez przeszkód, gdzie był otoczony markotną troskliwością, gdzie byle łachudra nie utrudniał mu chlipania w mankiet i stale wybaczano mu nieznośne nastroje, gdzie, do woli i do przesady posługiwał się taranem swojej choroby i lubił patrzeć, podglądać, jak ich skręca, jak międlą w sobie obsceniczne wyrazy na jego temat, stwierdził naraz, że stracił wszelkie specjalne prawa i nikt mu nie schodzi z drogi, a przeciwnie, popychają go na niewinną szafę, trącają łokciem i dają sójkę w bok, że ludzie, którzy, gdy szedł, pryskają na boki, zaczynają przestawiać go po kątach i ośmielają się drwić z niego prosto w nos, ośmielają się komentować, wykpiwać i podważać każdy jego krok i każde posunięcie.
Z niego, co było niesłychane, nie do przyjęcia!
*
Ale dzisiaj wstaje wypoczęty i od razu gotowy do podjęcia kieratowej pracy. Żwawym truchtem podąża w stronę umiłowanej wygódki. Nie trapią go daremne rozważania. W życzliwej scenerii secesyjnych rur, nucąc ogryzki przebojów, doprowadza się do dziarskiej formy, zmywa nocne zacieki i goli chytrą mordkę śledziennika.
Nienawykły do żmudnej schludności, unicestwia natarczywy kudełek tkwiący nad miejscem przewidzianym na czoło. Konwaliowo rozpachniony, ubrany w czyściutką włosiennicę, udaje się do kuchni.
Spóźnionym duszkiem chłepcze lurę o bezkofeinowym smaku, chowa do teczki drugie śniadanko i zbiega ze swojego terrarium na parking. Tam warczy na niego i przestępuje z koła na koło - podstawiony pojazd. Punktualnie i bezszelestnie zawozi go pod bramę Zakładu.
Przed wejściem na teren wita go cierpka oferma nosząca ksywę SZEF, a na murze dozorcówki wisi tablica ogłoszeń. Jej słowa ostrzegają:
„z powodu braku nafty, a także ze względu na turbulencję problemów, tarapatów oraz pozostałych rozrywek, publiczne strzępienie ozora na temat indywidualnych trosk jest surowo wzbronione i wstrzymane do kolejnego odwołania.”
Czyta, że jeżeli już jakaś awanturnicza pierdoła nie może za siebie, nie umie powstrzymać się od głośnego wyrażania myśli, ma moralne wapory i ciśnie ją, by się z nimi podzielić, to siła wyższa, niech sobie warcholi do woli, lecz tylko i wyłącznie po godzinach wydajnej pracy, w miejscach rzadko uczęszczanych, zadaszonych i wyznaczonych przez Wysoką Komisję. Na koniec tablica informuje go, że manifestacyjne obnoszenie się z frustracją jest nawykiem szkodliwym.
Po zapoznaniu się z odezwą, stoi w umysłowym rozkroku. Nie wie, co robić, jak się zachować. Z emocji zapomina przystroić twarz we właściwy i pożądany grymas powagi. Zamiast niego wykwita mu na obliczu mimowolna, lecz ostentacyjna radość, co zmusza go do korekty wyglądu.
Szef jednak udaje, że nie dostrzega jego kwaśnej miny i na stronie, dyskretnie, zawiązuje but. Po okazaniu dowodu tożsamości, przechodzi przez strażniczą dziurę na drzwi i w ten oto sposób są w środku Zakładu. Szef prowadzi go do hali z taśmociągiem, skąd wypływa strumień haftek do balowych sukien.
Gdy stwierdza, że po latach bijatyki z losem, przyjdzie mu dorobić się uznania i być może dadzą mu pozażywać odrobiny szczęścia, roznosi go nagła i nieprzerwana duma.
Wydaje mu się, że chwycił Pana Boga za nogi, a haftki są jego skarbem, znalezioną, obrzmiałą skrzynką wymoszczoną perspektywami, alternatywami, złotem i bezlikiem wspaniałości.
Czuje, jak życie puszcza do niego zajączki i przestaje go nękać podpuchami. Obiecująca myśl o skarbie, stepuje mu po głowie, toteż bez ceregieli rozpoczyna ksiuty z fantazją.
Na wstępie postanawia, że choćby się waliło i paliło, nie będzie sobie kutwić na marzeniach i nie da się wpędzić w smutek. Solennie przyrzeka sobie, że od tej pory będą w nim istnieć bez ograniczeń powodujących wzdęcia, przy otwartej kurtynie, na pełen regulator.
Dostrzega namiętne stado wystrzałowych kobiet, zwiewną płeć z biustami sprężynującymi od silikonowych możliwości. Na myśl o tym, że wkrótce będą mu leżeć u wyniosłych stóp, z obleśnych ust na transmisyjny pas cieknie mu oskoma, a po plecach tupią miłosne ciary. Poczuł w sobie moc, a na twarzy pojawia mu się optymistyczna zgorzel.
Idzie za ciosem i rzuca się w stronę upojnych wizji: wyobraża sobie, że zamiast być tu i teraz, w świecie wybrakowanych dążeń, jest tam, gdzie nigdy nie był, a rozpędzona rzewność fabrykuje mu dalsze profity, te mianowicie, że niebawem ujrzy się w jeszcze ciekawszych otoczeniach i wkrótce zacznie lśnić od niespotykanego szacunku
*
Nieoczekiwanie, jak spod ziemi, na jego zwiędłe oblicze wyborykał się dawno nie używany i od nowa promienny uśmiech człowieka, który wprawdzie wie, co to obciach i plucha w głowie, ale że nie pozwolił się zabiadolić i zredukować do mało ważnego bycia w niebycie, może teraz, ze skarbem na dłoni, zamiast z ręką pod kościołem, być zadowolonym do ostatniej kropli krwi.
Oto nareszcie, jako finansowy ozdrowieniec, łaskawca gotowy do otrzymywania rzęsistych splendorów, stanie w rzędzie ludzi, którym się powiodło, odkuje się za wszystkie chude lata i ofiaruje swoim prześladowcom wdowi grosz niespodzianego majątku, będzie ich spróchniałą deską ratunku, zmieni im poharatany i ziewający byt w tarantelę karnawałowych podskoków.
*
Już widział się obryzganym atencjami i upaćkanym nagrodami oraz owacjami na stojąco; już dostrzegał siebie na wszelkich możebnych i niemożebnych piedestałach, i patrzył, jak się na nich rozpościera, wierci, nadyma, już zobaczył, że wataha domokrążnych poetów zmawia się, by ułożyć o nim szaszłykową piosenkę do wycia przy grillu, a on odbiera należne ordery, aplauzy i dostojeństwa, już zezowatym okiem imaginacji dostrzegał, że jest uhonorowany estymą i został nominowany na człowieka stulecia; już niemal tak było, gdy przyturlała się do niego nad wyraz upierdliwa myśl, że czego by nie dokonał, i tak nie doigra się uznania u Grażyny, potulny więc i rozgoryczony, do cna wyczerpany swoimi wizjami, zdezorientowany i przerażony, postanawia rzucić dotychczasowe sposoby na przetrwanie, spakować manatki i wypiąć się na sterczenie przy taśmie, wyjechać w nieznane, gdzie można być sobą, a na upartego, gdzie można być nikim, schodzi więc z obłoków, a kiedy wraca do domu, nie mówiąc za dużo, wkłada do kufra swoje zgrywne miny, łzy i cierpienia, nostalgie i rekwizyty, dekoracje i przyklejane wąsy. Bez żalu, zrównoważonym krokiem opuszcza rodzinny rezerwat, udaje się w stronę dworca, by najbliższym osobowym z przesiadką pojechać w nieznane.
21 lutego 2025
wolnyduch
21 lutego 2025
wolnyduch
21 lutego 2025
Atanazy Pernat
21 lutego 2025
Bezka
21 lutego 2025
ajw
21 lutego 2025
ajw
20 lutego 2025
absynt
20 lutego 2025
absynt
20 lutego 2025
absynt
20 lutego 2025
sam53