Arsis, 31 july 2025
Chodź. Wejdźmy tam. W las głęboki, w polany dzikich listowi
o korzennym aromacie wieczornych westchnień.
Wiesz, słońce jaśnieje w twoich włosach
koroną,
kiedy je rozczesujesz dłonią, jakby w zadumie.
Idziemy serpentyną wijącą się, zagubioną w przestrzeni gorącego lata, wśród stłoczonych lękliwie
czerwonych samosiewów, wiotkich winorośli…
W krzaku jaśminu, co lśni kroplami rosy, jawi się
pajęczyna drżąca. I w tym drżeniu, w tej przedwieczornej zorzy, my.
Chodź. Weź mnie za rękę. Chcesz, wiem,
choć kroczysz w panteonie niedomówień
i jakichś takich,
jakby pobocznych spojrzeń,
które w tobie kiełkują z nasion niepewności.
Idziemy w cichym kołysaniu wierzb, w powiewach wiatru kładących się na pniach,
na przydrożnym płocie drewnianym, na sztachetach,
między którymi słońce
przepuszcza w migotach swoje cienkie nitki jaskrawego blasku,
na kładce przerzuconej nad perlistym nurtem strumienia, wśród feerii mżących kryształów.
Na naszych ustach i dłoniach, na skroniach…
Chodź. Wejdźmy w te szepty rozochoconych brzóz.
W ramiona kasztanów ze skrzydlatych cieni.
Niech nas oplotą, abyśmy mogli
wzbić się na nich ku słońcu lekko.
Z cichym krzykiem zamarłym na ustach.
Idziesz z tyłu ścieżką, bądź kilka kroków przede mną.
Dokądś wciąż wchodzisz.
Skądś wychodzisz.
Z jakichś zakamarków pełnych anemonów,
z leśnych ostępów
i w kwiecistym pióropuszu na głowie.
Bogini natchniona śródpolnym wiatrem łagodnym. Uśmiechnięta.
Chodź. Idziesz. Znowu idziemy. Ty, przede mną. To znowu odrobinę za mną. Obok.
Przechodzisz. Przemykasz lekko.
Zatrzymujesz się, rozmyślając nad czymś.
To znowu zrywasz się truchtem,
wybiegając o parę kroków wprzód.
Idę za
tobą
w ślad.
Kiedy wyprzedzam cię, oglądam się za siebie. Podaję ci rękę.
Nikniesz w cieniu na chwil parę, jakby celowo, naumyślnie.
Na moment albo może i na całą wieczność.
Nie wiem tego na pewno, ponieważ olśniewa mnie przebłysk spadający z nieba, co się wywija
z korony wielkiego dębu.
Wiesz, to wszystko jest
takie ciche i ciepłe.
miękkie od poduszek z mchu i paproci.
Szepczę, układam słowa, kiedy ty, wyłaniasz się bezszelestnie z cienia (nagle!)
i cała w pozłocie.
Od migotów
blasku. Od drżeń.
Tuż za mną. Jesteś. I jesteś tak blisko przede mną,
jedynie na grubość kartki papieru tego wiersza,
który właśnie piszę (dla ciebie)
albo źdźbła trawy,
którym muskasz niewinnie moje spragnione usta.
Wychodzisz wprost na mnie,
przybliżasz się, jakby w przeczuciu nieuniknionego zderzenia
Wyjdź jeszcze bardziej. Proszę.
A proszę cię tak, że już bardziej się nie da. Wiesz o tym. Więc wyjdź… Wyjdź za mnie.
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-07-31)
***
https://www.youtube.com/watch?v=VO31fVIixZU&t=46s
Arsis, 11 july 2025
Chmura. I znowu słońce na twarzy.
Wiatr idący po liściach.
W ciepłych szelestach,
w szeptach, w domysłach…
Znad jakich pól pachnących nadlatują te ptaki?
Te szybujące stada?
W aptecznej woni zleżałych kwiatów,
łąk zwilgotniałych po niedawnym deszczu…
*
Kołyszą się nagie drzewa.
Ich gałęzie drżące,
rozczapierzone palce.
Zimne.
W tym zimnie idącym
od pustych przestrzeni.
W gwiżdżącej pożodze wichru.
Zamykam oczy i widzę.
Ciebie.
Idącą samotnie ulicą.
W zacinającym deszczu.
W kryształkach kropel
rozpryskujących się na twarzy…
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-07-11)
***
https://www.youtube.com/watch?v=ux5JXbzv5us
Arsis, 3 july 2025
Noc. Ta noc obskurna. Noc, w której ja… W pokoju. W tym właśnie pokoju,
w płomieniach świec ustawionych na stole, na krzesłach, na podłodze.
W tych drżących blaskach wielokrotnych spojrzeń skrzydlate cienie wokół.
I wszędzie…
Cisza szumiąca w uszach. Piskliwa cisza i szmer jakiś daleki,
jakby ukrytego strumienia płynącej w żyłach krwi.
Na stole. Na blacie stołu. Na stole zastawionym świecami.
Krople wosku spływają powoli.
Nawarstwiają się w zaschnięte strupy.
Na stole, na krzesłach. Na dłoniach… Muskam palcami ściany.
Opukuję je lekko.
Tępe odgłosy mieszają się z rezonującą pustką między cegłami. A za nimi. Za białym tynkiem.
Nie. To nie tak.
W migoczącym półcieniu, między fotelem a zasłoną.
Tutaj. Tu w kącie.
W samym złączeniu ścian. W rogu…
Idę. Spójrz, jak idę! A idę wolno, stawiając kroki,
jakby w wielkiej zadumie. W wielkiej hipnozie zagubionego czasu.
Świeca... Jej płomień migocze, jakby z większą werwą.
Coś go omiotło, bądź omiata tchnieniem przeszłości.
Po mnie. Po mnie idącym. Przechodzącym obok.
Podążającym. I rozsuwającym na boki sześciany powietrza.
Ramionami. Ramionami rozwartymi szeroko, jakby na powitanie…
I jej płomień…
Jej płomień kołacze się, próbując się wyrwać, odłączyć od reszty pełnej martwego życia.
Przede mną kąt.
Sam
róg
pokoju.
Płomienie kładą się i prostują
w milczeniu niczym trawy w nagłym powiewie.
Dotykam dłońmi ściany.
Jednej, drugiej,
unosząc wysoko głowę.
I moje spojrzenie
ulatuje w przestwór.
W sam punkt całkowitego skupienia.
Nade mną. Tam wysoko.
Sufit zbiega się ze ścianami w maleńką osobliwość.
Chciałbym jej dotknąć, lecz nie mogę dosięgnąć,
mimo że ręce wyciągają się ku niej, wyciągają tak bardzo…
Wiesz…
Nie.
Nic nie wiesz
W całkowitym uspokojeniu... Dosięgam językiem tego rowka w złączeniu ścian. Całuję i liżę. Namiętnie.
W tej chłodnej strukturze cementu
wyraźnie czuć napięte ciało
od powierzchniowego czuwania.
Ciało wchodzące w unisono od wspólnego oddechu.
Jakby mnie tak mógł teraz
ktoś zobaczyć nagiego,
podczas osobliwego tańca
bez grama pruderii w tej ciszy.
I bez naruszania żywota płonących istnień.
Spójrz. No,
popatrz
na mnie!
Nie odwracaj tej obojętnej bieli martwych od dawna oczu, choć widzących wciąż we śnie.
Tego zimnego
spojrzenia
marmurowego posągu.
Tu jest wyjście z tego bunkra ziemskiej egzystencji.
Jak go znalazłem? Och, pytanie.
Nie wiem. Ale wiem, że
na szczęście jest już daleko za mną.
Masz. Czytaj.
Zostawiam za sobą przerwane w pół słowa rozsypane myśli.
Wiatr kartkuje je strona po stronie. Przebiega po nich niewidzialnym wzrokiem.
Ja jestem już pomiędzy.
W nocy. W ciszy
utkanej z westchnień.
Podczas gdy za oknem
księżyc wywija się gwiazdą
z drzewa topoli. Ze smukłej strzelistości nieba.
Ale już beze mnie.
Ponieważ w tej właśnie chwili,
w tym momencie,
w tej ekstazie przepływam
między cegłami jaskrawym potokiem archaicznego blasku.
Albowiem pomiędzy nimi historyczna przestrzeń, dawna dziura po pocisku.
Dalej. Dalej!
Póki jest jeszcze możliwość przejścia. Stąd -- dotąd. Albo donikąd… Póki jeszcze można...
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-07-03)
***
https://www.youtube.com/watch?v=-qyNKFVYTlI
Arsis, 24 june 2025
(Ojcu)
Wiesz, stoję tutaj. W tej trawie wysokiej.
W słońcu.
W tym rozkwieceniu bujnym
i tęsknym.
W tej melancholii rozległej jak czas. W tym ogromie cichym sen głęboki otwiera powieki.
I śnię tym snem potrójnym zamknięty. Tą duszną godziną upalnego lata.
Chwieją się wiotkie gałęzie. Łodygi. Źdźbła łaskoczące łydki.
I wszystko to szumi, gęstnieje. Oddycha niebem rozległym. Kobaltowym odcieniem
przeciętym smugą po odrzutowcu
i z białą gdzieniegdzie chmurą, obłokiem skłębionym …
W powietrzu kreślę tajemne symbole, znaki.
Lgnę ustami do kory drzewa.
Całuję. Namiętnie. Jak usta kochanki niewidzialne, drzewne. Liściastą boginię miłości.
Wnikam w te rowki słodkawe
i lepkie od soku,
czując na końcu języka tężejące grudki.
Układam zdania zapadnięte do środka, zamknięte a jednocześnie
przeogromnie rozległe jak wszechświat. Jak unicestwienie.
Zaciskam powieki. Otwieram…
Mrugam w jakimś porywie pamięci.
Widzę idącego ojca, poprzez odczuwanie w nim tej powolności elegijnej (taką jaką się odczuwa
we śnie)
Idzie powoli w wysokiej trawie.
W łanach rozkołysanego morza
z dłońmi złączonymi mocno i pewnie.
I rozłącza je nagle w mozaice szeptów, rozsuwając w tym złotym rozkłoszeniu zbożność i wiatr.
I znowu w słońcu, i w cieniu. Za tym dębem, za kasztanem.
Za samotną w polu topolą.
Chwiejną i smukłą.
jak palec na ustach Boga.
Idzie powoli, odchodząc. I pojawia się na chwilę,
by zniknąć znowu za jakimś krzewem, co mu zachodzi znienacka drogę.
I znowu, ale w coraz większym oddaleniu.
Za kępą pachnącą, za tym drżącym ukołysaniem maleńkich kwiatków,
które mu spadają na głowę białym deszczem. Za jaśminem, który tak kochał za życia.
Twarz przesłaniam dłonią, szczypiące oczy,
bowiem uderza mnie oślepiający promień słońca. Znienacka.
Otrząsa się w prześwicie z szeleszczących liści w powiewie.
Lecz po chwili robi się duszno i cicho.
Jakoś tak tkliwie. Ojciec zniknął, zapadł się.
Rozpłynął, gdzieś w rozkojarzeniu sennej melancholii.
Na piaszczystej ścieżce pociętej cieniami gałęzi. A jednak był tu kiedyś i żył jeszcze. I żyje...
Jestem jedynym świadkiem tej manifestacji.
Tego przemknięcia niematerialnego zrywu zakamuflowanego przed światem.
I mimo że jestem bez miejsca i przeznaczenia, notuję każdy błahy kształt.
Każdy nawet zarys, który jest w czyimś zamyśle jedynie nic nieznaczącym szkicem.
W chmurze spopielałej.
W nadciągającym snopie deszczu.
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-06-24)
***
https://www.youtube.com/watch?v=1Z9D1W0_jbs
Arsis, 13 may 2025
Albowiem dotykając…
Wiesz, piszę w świetle idącym od gwiazd. W drżących rozpryskach iskier.
W powietrzu piszę słowa spokojne jak niebo, jak noc. W zapachu jaśminów. W woni słodkawej
i tkliwej.
W przestworzu ogromnej melancholii.
W tej otchłannej zmysłowości,
co mnie okrywa szalem utkanym na drutach matki będącej w niebie.
Jakby to był jej prezydent i błogosławieństwo na pierwszy krok naszej wspólnej drogi.
To od księżyca. To wszystko płynące od niego.
Albowiem omiata srebrnymi brwiami
pustkę ogrodu, ścieżki niknące w dali.
I przemyka chyłkiem, rozsuwając gałęzie cichym szmerem wiatru.
To od księżyca.
To od niego
miłość się niesie jak echo.
Wszystko zbyt długo dławiłem w gardle, nie mogąc z siebie wykrztusić słowa.
I szedłem od drzewa do drzewa. Od krzewu jaśminu do róż nabiegłych krwią, czerwonych
jak spragnione usta.
Twoje?
Moje?
… nasze…
… choć na razie w tej samotni niczyje…
I widzę twoje włosy.
Rozfalowane.
I czuję na skroniach twoje dłonie…
Na jawie?
We śnie?
Nie wiem.
Ale wiem, że tęsknię, kochanie.
Omiatasz mnie w noc każdą tym spojrzeniem, wzrokiem zastygłych oczu.
I omiatasz mnie podwójnie, potrójnie snem skrzydlatym jak nigdy dotąd.
I bardziej. I jeszcze..
I kiedy ulatujemy w przestwór, złączeni, mijamy wierzby kulejące, co się podpierają na zgrubiałych
sękach.
I topole strzeliste, i dęby, kasztany…
Dużo tego.
Tak bardzo wiele…
I pamiętam, że w dłoń moją weszłaś ciepło jak lato.
To było
wtedy.
A teraz?
Zamykam cię w sobie tak jak zamyka się kwiat drżący w powiewie. I byłaś we mnie.
I jesteś...
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-05-13)
***
https://www.youtube.com/watch?v=tUmuy3x6tjI
Arsis, 8 april 2025
Czekam. Stoję w smudze słońca. Na podłodze. Na lśniącej podłodze.
Na dębowej klepce pościeranej od tysięcy kroków
w tę i z powrotem.
Od kroków szurających, ulotnych. Od kroków.
Moich? Od kroków dawno przeszłych.
Zaprzepaszczonych
w odmętach minionych epok i lat.
Całych dekad…
To tutaj. Albo i tam. Coś skrzypnęło.
Zatrzeszczało w drewnie szafy,
stojącego trema…
To tutaj albo nigdzie… To musi być, gdzieś tutaj…
Nasłuchuję. Węszę jak pies, starając się wyłuskać w płynącym powoli kurzu najmniejszą cząsteczkę twojego zapachu.
Stoisz razem ze mną. Niema.
Stoisz obok, zwrócona do mnie profilem swojej jasnej, niemalże białej twarzy. Albo trochę z tyłu.
I mimo że czasami jesteś blisko, bądź dalej, bądź jeszcze w różnych ode mnie oddaleniach,
zdajesz się istnieć wyłącznie w takich jakichś przeskokach nieruchomej figury,
co się przemieszcza zrywami po szachownicy.
I zawsze jesteś do mnie zwrócona bokiem. Nigdy przodem. Widzę tylko twój bok. Policzek. Ucho.
Nos...
I jesteś zimna jak posąg martwy,
jak rzeźba wykuta z marmuru.
Jesteś w sukience. Chyba w sukience. Może to coś innego. Nie wiem.
Albo w spodniach i w powyciąganym wełnianym swetrze.
Takim zwykłym. Zwyczajnym.
Kiedy zamykam oczy, widzę ciebie. Otwieram -- widzę…
Jesteś wciąż obok.
Jak ten cień co przerasta mnie pod wieczór.
Jesteś tu w ciszy. W szumie.
W piskliwym szumie idącym od okna. Od drzew….
Stoję rzem z tobą. Stoimy… -- w milczeniu.
W tym okrutnym milczeniu rzeczy. W tym pustym domu martwym jak omszony głaz.
W pulsującym szumie płynącej w żyłach krwi, który rozsadza uszy
jednostajnym, rwącym wodospadem postępującej entropii.
Spójrz na mnie! Choć raz! Spójrz! Proszę…
Twoja nieruchomość przytłacza mnie
niczym górski, szary masyw.
Milczenie odbija się od ścian,
kiedy wpatruję się w połysk
padający od okna.
Bez ruchu. Bez najmniejszego poruszenia.
Naśladując ciebie, zapadam w letarg.
W jakieś katatoniczne otępienie. Będąc na jawie? We śnie?
Od słońca. To idzie od słońca
w tej całej rześkiej jaskrawości. Od słońca chylącego się powoli za koniuszki drzew.
Za chwiejące się nerwowo gałęzie, gałązki. Za dęby. Klony. Za strzeliste topole. Za nagie korony.
To wszystko od słońca chylącego się ku śmierci.
Ku lodowatej otchłani nocy.
W porywach wiatru. W zimnych porywach…
-- obłoki – prące, gdzieś do przodu, niczym poszarpane łachmany.
Podążające bez celu. Bez niczego
W pokoju. W przedpokoju.
Na szafce
leżące w nieładzie stare przedmioty matki.
Jakieś korale, łańcuszki…
Na szafce broszka, guziki, jedna spinka do mankietu koszuli ojca…
Zdają się jarzyć jakimś wewnętrznym blaskiem, mżyć tymi szarymi pikselami białego szumu...
Na tym drewnie
połyskuje
słoneczna plama.
Pada pod kątem.
Migocze. Przesuwa się.
Nieruchomieje na profilu twojej twarzy.
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-04-08)
***
https://www.youtube.com/watch?v=73u4zAku6RU
Arsis, 30 march 2025
Spójrz! To wszystko z księżyca. To się mieni. Srebrne brylanty wirują wokół, w rozpryskach
niezliczonych iskier.
To wszystko od księżyca. Ta cisza. Taka cisza.
Prostokąt kładzie się na podłodze. Świetlisty. Srebrny.. Nie jeden. Wiele...
To już tak późno? Kiedy ten czas przeminął?
Od okna cień idzie strzelisty.
Drzewa. Gałęzi…
Przechodzi przeze mnie
podmuchem lekkim. Powiewem. Jakby tchnieniem obojętnego ducha ze srebrnymi rzęsami.
To od okna. Od okna rozwartego na oścież. To musi być od okna…
Od okna idzie szelest ulicy, liści topoli… A więc to już lato. Albo wczesna jesień…
Kładę się na lastrykowym parapecie,
wdychając zapach
ogrodowych zakwitnień.
Gdzieś tutaj i tam kwiaty w donicach. W grzędach.
W wilgotnych grudach ziemi,
w których moja umarła matka. Mój ojciec...
Na wyciągniecie ręki gałązka.
Wiotka. Ruchliwa.
Sięgam jej koniuszkiem palca.
Muska mnie. Odwzajemnia dotyk wrażliwy.
Czy ty mnie…
Wiesz…
Nic nie wiesz. Ale ja wiem…
Choć przecież musisz wiedzieć, mimo że idziemy w tej ciszy niemi.
Idziemy we śnie. Bo tylko we śnie jeszcze iść możemy.
I każdy szczegół widzę przeraźliwie jasno
pod tym księżycem wielkim,
co ma zadumane lico. Zasmucone.
Czy ty mnie jeszcze…
Piskliwy szum rozsadza czaszkę.
Zaciskam szczypiące powieki. Otwieram…
Wstrząsa mną dreszcz gorączki, gdy słyszę słowiki. Ptaki inne.
I inne jeszcze…
Cień gałęzi porusza się. Chwieje. Jakby cień czyjejś dłoni wyciągniętej w przestwór zapomnienia.
W tym półmroku nocy.
W tej esencji sennej wszystko zdaje się coś mówić, szeptać.
Nie wiadomo czy to ptaki mówią czy kwiaty… Cienie otaczają mnie. Nikną.
W oknie szeroko otwartym twarz się odsłania spod woalki obłoku. Księżyca? Nie wiem.
Twarz podobna do ciebie.
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-03-30)
***
https://www.youtube.com/watch?v=NblzFFUqFnI
Arsis, 28 march 2025
Pójdźmy tam albo gdzie indziej. Idziemy wciąż. Albo nie idziemy. Może to tylko fala światła
mijająca. Nas. Albo nie nas. Idziemy w milczeniu. I w milczeniu tym niemi.
Chodź, pójdźmy tam, bądź nigdzie.
Idziemy w noc.
Wiesz, tutaj jest tak cicho.
I cicho jest jeszcze bardziej, kiedy krok za krokiem podążamy w dal.
Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Wiem, że nie słuchasz. Więc słucham sam siebie.
I mówię wciąż.
Do siebie mówię tak, jak tylko szept może płynąć tęsknotą. Wiesz, cicho tutaj jest i sennie.
Albowiem jest…
Idziemy. Idę ścieżką. Ulicą, która lśni po niedawnym deszczu. I w której odbijają się
neony miasta.
Reflektory samotnych latarni.
W oknach czai się mrok.
Poza nami nikt.
Kapiące z rynien krople. Na twarz umalowaną. Na błazeńską twarz.
Rozpryskujące się krople. Rozmazane usta. Pod dolną powieką łza…
Idę powoli, licząc po drodze kocie łby.
Choć liczę je jakoś tak nie po kolei.
Albo i po kolei. Lecz jakie to ma teraz znaczenie.
Scalam się z cieniami w zaułkach. W bocznych alejkach donikąd...
Czy ty mnie w ogóle…
Już nic. Nie ważne. Było. Minęło… Choć to: „minęło”, jakoś tak odchodzi z ociąganiem i…
odejść nie może.
I tak jakby przeczy mijaniu.
Obraz twojej twarzy się zagęszcza.
Tak sam w sobie. I dla siebie tylko.
W ziarnach kroplistych. W smugach.
W kryształowych odbiciach rozbitych na miliardy iskier…
Przede mną wyrasta drzewo
pocięte w koronie pomarańczowym niebem. Takim niebem płonącym ciszą…
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-03-28)
***
https://www.youtube.com/watch?v=21ZQKzMBOWw
Arsis, 29 december 2024
Nie ma. Nie ma. Tu ma nic nie być. Nie jest. I nie będzie…
Albowiem nie ma, tak jak nie ma NIC
w próżni wszechświata.
Choć może coś tam jest.
Ponoć w próżni występują jakieś wiry i oddziaływania. Niewidzialne. Niejasne. Enigmatyczne.
Ale są. Tu, natomiast, nie ma NIC. NICZEGO…
Przychodzi do mnie w deszczu. Przychodzą…
W deszczu, we mgle… A więc jednak coś… Nie. To tylko zmory pełne wybrzuszeń
falujących w powiewie zasłon.
Przychodzą i nikną. Omiatają chłodem. Westchnieniem nicości.
Mój dom. Ja z moim domem oddycham, będąc z nim zrośnięty korzeniami, plątaniną żeliwnych rur.
Jak jakaś elektrohydrauliczna hybryda.
Oddychają ściany.
Okna zasłonięte bielmem firan.
Okna. Oczy.
Moje oczy widzące na przestrzał.
Przez całą amfiladę pokoi.
W półmroku. W półświetle. W nocy.
W ogłuszającej wszystko sennej imaginacji.
W niesłyszalnych dźwiękach głosy. W infradźwiękach. W ultradźwiękach...
Czyje? Kogo?
Kto wciąż tu przychodzi, nie przychodząc przez wieczność całą?
W ogromnym przeciągu drzwi trzaskają bez klucza.
Wspinają się po ornamentach tapet czyjeś westchnienia...
Dzwoniący telefon. Jeszcze taki stary, ebonitowy.
Z tarczą. Dzwoni, mimo że oderwany od ściany kabel zwisa żałośnie.
Zwisa bez wtyczki. Wypatroszony na końcu. Nastroszony dziesiątkami miedzianych drucików.
Zakurzony eksponat wyrwany ze szponów przeszłego czasu.
To się kłębi. To się wciąż kłębi i przeinacza.
Tuż nad podłogą. Na jawie. We śnie.
Nad dębową klepką o słojach rozmaitych i gęstych. Ciemnymi plamami pleśni.
Kiedy przechodzi, palą mnie oczy. Pulsują boleśnie skronie.
Kiedy przechodzi krokiem milczącym i wolnym.
Takim wolnym. Spowolnionym z powodu braku przyciągania ziemi.
I wtedy, w tym blasku wiszącej lampy.
W nocy bezkresnej i cichej. I wtedy…
Za oknami deszcz stuka o parapety. O blaszane kominy…
Patrzę. Rozglądam się… Na dłoniach, na rzęsach… Resztki nie startego pyłu…
Pył wiruje wokół.
Kurz mieni się
w powolnym przepływie.
Na blacie stołu ślady odciśniętych w nim dłoni, przywartych ust.
I w tej…
Na okładce książki, na jednej z serii, na kilku. Na całej stercie, znak nieskończoności.
O człowieku, o myśli współczesnej…
Migoczą całe w gwiazdach
dzieci wszechświata.
Z włosami rozwłóczonymi.
Z włosami wplecionymi w galaktyczne wiry.
I mówią, i szepczą z wodorowych ostępów początku.
Hoimar von Ditfurth…
Karl Jaspers. O źródle i celu historii.
Erich Fromm.
Mieć i być.
Dalej
– nieczytelne...
Zamazane. Pomazane. Pokreślone.
Pogryzmolone dziecinnymi szlaczkami, słoneczkami z uśmiechniętymi buźkami.
Świadectwo do następnej klasy z zachowaniem poprawnym.
Z matematyki: dostateczny.
Z polskiego…
Podpis dyrektora zamazany.
Zamiast niego: karykatura przyrodzenia.
Pocztówki. Czarno-białe zdjęcia. Pocztowe znaczki. Gwiazdki, wycinanki…
Wysypuje się to wszystko razem ze świeczkami i papierośnicą ojca…Z odrobiną tytoniu na dłoni.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-12-29)
***
https://www.youtube.com/watch?v=vfidEeWF-AI
Arsis, 7 december 2024
To było tutaj. Gdzieś tutaj. Albowiem…
Na jawie albo we śnie.
Choć bardziej we śnie,
ponieważ dostrzegam to, co po kryjomu wprawia w ruch uskrzydlone złudzenia.
Idę. Szukam. I widzę w ciemności…
Widzę dawne miejsca, co ukrywają się wśród traw,
gałęzi szumiących o poranku. W mroku i chłodzie jesieni. Albowiem…
Byłaś tu?
Jesteś?
Ja jestem.
Przestrzeliną na wskroś szeroką
świt sączy się nieśmiało.
Blady poblask wstający u zarania drogi. Albo końca. Albo…
Wiesz, ja tu jestem. I jakoś doskwiera mi chłód.
I krople szemrzą. W mgielnym snopie deszczu całą flotyllą rozmyte płyną zjawy
W sennym widoku. W niedośnionej do końca historii niezauważalne niosą się rzeczy.
Ujrzane nagle w szparach niedomkniętych powiek. Bez ostrzeżenia. I w jakiejś bezokolicznikowej
formie.
Próbowałem, próbując raz jeszcze,
przywłaszczyć sobie
tę cząstkę bytu.
Zważyć w dłoni ten ciężar pozbawiony ciężaru.
Jaki tylko może się wyobrazić w szarości sennego widzenia.
Tam, w dole, kiedy stoję
na moście,
półmrok zdradliwy,
ale kuszący głębią bliższego poznania.
Woła mnie.
Szepcze do ucha...
Drzewne bożki
poruszają liściowymi wargami.
W milczącej mimice zatartych twarzy, w niedokończonym zarysie konturów.
W piskliwej w uszach ciszy. Szumią i szeleszczą.
Konwersują ze sobą na migi.
Poprzez gesty,
które stają się
nieomal westchnieniem.
W melancholijnej ekstazie sfruwającego z wysoka wiatru.
W opuszczonym
przez kogoś miejscu. Albowiem…
Jestem tu
jeszcze.
Ale, czy ty jesteś?
Ja jestem. I tęsknię, wrastając w czas mijających obłoków. W rozchwianą gęstwinę gałązek. Drgającą…
Po drugiej stronie nić pajęcza
sperlona rosą.
Błyszczy i migocze strzała z brylantu.
Mienią się kryształami sześciany powietrza. Pełno tu tego.
W tej otchłani.
W pustce.
Bez ciebie.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-12-07)
***
https://www.youtube.com/watch?v=0W5K3U9l7MU
Terms of use | Privacy policy | Contact
Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.
31 july 2025
absynt
31 july 2025
absynt
30 july 2025
absynt
29 july 2025
wiesiek
28 july 2025
Jaga
28 july 2025
absynt
27 july 2025
wiesiek
26 july 2025
wiesiek
21 july 2025
ajw
21 july 2025
wiesiek