14 february 2025
Zmęczenie
Wspinałem się gnany koszmarem, a strach pętał mi każdy następny krok Za plecami słyszałem złowrogi chrzęst żwiru i gałęzie zagajnika trzaskające pod naciskiem pośpiechu. Ominąłem polanę i ukryłem się za głazem. Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię ich zgubić, spojrzałem w dół.
Tam, skąd uciekałem, panował mrok i dochodziły histeryczne krzyki. Tam, dokąd biegłem, mogłem spodziewać się bezpieczeństwa, wyzwolenia, odnalezienia ciszy i słońca. Strażnicy podążali moim tropem. Zdawali się być tuż za mną, doganiali, niemal deptali po moich śladach i miałem wrażenie, jakby wyprzedzali mnie ze wszystkich stron równocześnie.
Rozróżniałem ich schylone sylwetki, cyniczne gęby niewinnych oprawców, a w dłoniach dostrzegałem rozbiegane latarki wyrzucające snopy świateł penetrujących las. Poznawałem stalowe, zsiniałe z oburzenia, katońskie oczy, zezłoszczone, nienawistne, skupione, przyklejone do ziemi. I widziałem wąskie, zacięte usta miotające przekleństwa pod moim adresem, watowane karki, kwadratowe ramiona przesuwające się blisko mojej kryjówki.
Zobaczyłem ich z taką wyrazistością, jak gdybym siedział wśród nich, pogrążony w przyjaznej rozmowie z nimi, pochłonięty wymianą uwag nie zobowiązujących do niczego. Wyobraziłem sobie, że moi tropiciele pokonali górę i wdarli się na jej szczyt, gdzie był mój kres, skąd rozciągał się widok na brak nadziei. Wydawało mi się przez moment, że są coraz bliżej, osaczają mnie, zacieśniają krąg, a na ich czele maszeruje mój profos. I to, jak jest wściekły, bo zmusiłem go do latania po wertepach, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno.
Najwyraźniej dyrygował owym pandemonium, bo wydobywał z siebie dosyć sprzeczne i wojownicze komendy, chaotyczne nakazy, których albo nie słyszano, albo nie traktowano z należytą atencją. Opiekunowie spierali się, nie byli pewni, gdzie mnie poniosło, gdzie się przyczaiłem, dokąd zmierzam. A przecież prawie nadeptywali mnie w ciemnościach! Niemal rozróżniałem ich sylwetki; wokół, w akompaniamencie jadowitych rechotów, czułem szpitalny odór.
Zmęczony, jeszcze raz spojrzałem w dół i doznałem dziwacznego wrażenia: nic się nie działo, żaden ruch nie zakłócał nocy, nie było rejwachu; blednące światła wieżyczek niemrawo muskały dach, podczas gdy za oknem rodził się następny dzień. Zaczynał bieg od wzmożonego ruchu na korytarzach, następowały wnikliwe rozmowy o niczym, mamroczące uwagi pozbawione sensu i dzikie podskoki na wieść o bliskim śniadaniu.
20 february 2025
wiesiek
20 february 2025
marka
20 february 2025
marka
20 february 2025
marka
20 february 2025
marka
20 february 2025
marka
20 february 2025
ajw
20 february 2025
ajw
19 february 2025
absynt
19 february 2025
jeśli tylko