12 february 2025

Sanatorium

Ostatnio dokuczał mi ucisk w głowie – ciągłe, powolne rozsadzanie czaszki, które promieniowało na całą lewą stronę skroni, i sprawiało, że nie mogłem się na niczym skupić przez dłuższą chwilę. Przenikały mnie wspomnienia, w których zdawałem się tkwić niby w rzeczywistym świecie. Zamroczony swoją świadomą nieświadomością, przebywałem w nich chętniej i częściej, aniżeli dotąd.

Potrafiłem orientować się w gąszczach swoich napadowych olśnień. Uważałem, że moje wizje i lęki są autentyczne i naturalne, można do nich przywyknąć, nie są sprzeczne ze sobą, a przeciwnie, uzupełniają mi szarą rzeczywistość. Miałem nadzieję, że to im właśnie zawdzięczam lepsze życie: teraz i w przyszłości, której nie zamierzałem zmieniać.

Rozróżniałem je, klasyfikowałem, traktowałem z jednakową pieczołowitością. Nawet wykluczające się, rażąco odmienne, istniały we mnie na równych prawach. Przerzucałem się od jednego skojarzenia do drugiego, swobodnie przechodziłem pomiędzy urojeniami, omamami, iluzjami, jakby między nimi rozpościerał się jednokierunkowy pomost, kładka, której nikt, oprócz mnie, już nie mógł zobaczyć.

Twierdziłem, że wszystkie wspomnienia są bezwarunkowo konieczne, bo każde, rozbierane z osobna, stanowiło początek następnego, było zalążkiem nowego łańcucha pragnienia zawartego pomiędzy tym, co widoczne, a tym, co nierealne.

Urojenia, omamy i iluzje – to była rzeczywistość, którą ceniłem i akceptowałem. Stanowiły rezultat znanego świata, w którym mogłem poruszać się bez ruchu, nie opuszczając łóżka, pokoju, wózka. Starczyło zamknąć oczy, wyciągnąć się w wannie lub na materacu, włączyć radio z organową muzyką wywołującą we mnie dreszcze, aby przenieść się w inne rejony, by żyć bez barier i wykrętów, bez szukania zapomnień i usprawiedliwień, jakimi w przeszłości zlepiałem, sztukowałem i łatałem swój żałosny los.

Dowodziłem, że nie tylko materia nie znosi próżni. Utrzymywałem, iż pustki nie tolerują również przeżycia. Jedne zastępują drugie: wymieniają się niezbędnością. Zdarzenia, których nikt poza mną nie pojmował, zachodziły na siebie, występowały razem, równolegle i równocześnie. Przeszłość i przyszłość stawały się teraźniejszością, monolitem. Białe nie różniło się od czarnego, miłość od nienawiści, piękno od brzydoty, choroba od zdrowia.

Nie było rozziewu między tym, kim jestem, ani przez jaki okres. Ludzie, zwierzęta, przedmioty, ulegały transformacjom, więc zdawałem sobie sprawę, że nie ma się czym przejmować i o co zabiegać, bo niezależnie od usiłowań, życie i tak wytnie jakiś żarcik.

Wypadki nie miały historii, bo wszystko się łączyło i nakładało na siebie, przebiegało w zawrotnym tempie, było czasem przeszłym chwilowym, działo się w przyspieszeniu, co wyglądało, jakby wahania, uskoki z wytyczonego kierunku, uczucia i wrażenia, stanęły nieruchomo, w jednym rozedrganym i martwym punkcie, a całość mojej egzystencji zaczynała być dwuznaczna, ambiwalentna, zdarzała się w jednym czasie, lecz w różnych miejscach: dotyczyła tylko mnie, moich spraw.

Wydawało mi się, że każde zdanie ma swój nieodnaleziony sens i zmierza do wyjaśnienia, znajduje się na właściwym miejscu, potwierdza istnienie ukrytego przede mną, indywidualnego celu życia. Poprzednie przeszkody, hamujące i zawracające z drogi, przestały mnie prześladować, zarzucać swoimi stereotypami. Świat był mi podporządkowany, kręcił się zgodnie z moim nastrojem; szybko, gdy byłem wesoły, ociężale i po równi pochyłej, gdy byłem nie w sosie, uważny i nieufny.

Czułem, że nie ma dla mnie barier, wątpliwości, zastojów i sideł. Wypadki, których przedtem nie mogłem wyjaśnić, układały się teraz w jednolity system sprzężeń, przybierały prostą, zwartą i oczywistą formę; zbudowane były z jasnych i zrozumiałych zdań, lecz zdania te w innych budziły paniczny lęk, napięcie, podczas gdy ja, na zewnątrz, prezentowałem wygładzoną z bólu twarz.

Przestraszony, zgłosiłem się na okresowe badania. Wyrok był druzgocący, zresztą nie spodziewałem się innego. Poradzono mi, bym rzucił w diabły dotychczasowy tryb życia, oderwał się od bezpłciowych rozmyślań i zawitał do miejsca, które niegdyś cieszyło się wątpliwą sławą, a teraz stawiane było za wzór. Zapewniano, że tylko tam odnajdę nadszarpnięte zdrowie. Więc pojechałem do tego sanatorium dla przegranych
*
Dwa skrzydła ramion sanatoryjnej twierdzy nazywanej Domem Opieki, połączone były przeszklonym korytarzem. Po jego jednej stronie jaśniały w dzień, a granatowiały w noc, duże tafle mlecznych szyb. Już z taksówki przykucniętej za krzakiem, budynek ten przerażał ogromem. Przypominał mi lata śniadań łykanych w pospiechu, zbliżający się, upragniony czas dzwonków na duże przerwy wypełnione krzykiem.

Wyłuskany z pamięci obraz, przedestylowany i skroplony w nowej formie, oświetlony z innego miejsca, po latach bezowocnej wędrówki, u jej kresu, tuż przed wejściem do Domu, sprawił, że znalazłem się w znajomej scenerii. Przez ułamek sekundy żywiłem nadzieję, że niektórzy z moich dotychczasowych znajomych, widzą tylko to, co dane im było ujrzeć: szarzyznę identycznych dni. Jeśli obojętnie przechodzą nad cudzym życiem, a w mijanym krajobrazie nie dostrzegają żadnych powiązań, skoro w murach omijanych ruin nie żyje dla nich wczorajszy harmider, lecz strupieszałe cegły, osoby takie czeka wieczna mordęga codzienności. Są nieczuli na zapach przypalonego mleka, a z wnętrza mieszkania nie dobiegają do nich melancholijne dźwięki rozczłapanych i zaspanych kroków. Dostrzegają zaledwie to, co się im przylepia do oka. Nie mają najmniejszego pojęcia o tym, że za podstarzałymi krokami w przydeptanych kapciach, za wonią mlecznej spalenizny, kryją się wzruszenia związane z wiosennymi porządkami, wypastowaną podłogą i kochaną osobą.

Wrażenia te potężniały we mnie, ponieważ wydawało mi się, że dokąd bym nie spojrzał i czym nie zachwycił, otacza mnie rój nawarstwiających się wspomnień. I podobnie jak widok tutejszego pomieszczenia z ludźmi skazanymi na służbowe współczucie, tak wizerunek schodów prowadzących do jego wnętrza, stawał się dla mnie czymś więcej, niż był w swojej prozaicznej wymowie. Stawał się ich stopem, konglomeratem pamięci. Przekształcał się ze schodów dzieciństwa we wszystkie znane później. Lecz że nie było to skojarzenie przykre, a odwrotnie, wzbudzało pogodne emocje, te, po których wstępowałem, wzmacniały we mnie odwagę.

Stwierdziłem, że już nie wstępuję po schodach, ale wciągam się po nich. Że nie idę ich środkiem, lecz przy poręczy. Pocieszałem się wtedy, że byt nie określa mojej świadomości, ale ją modyfikuje. Mogłem więc powiedzieć, że choć reszta świata stała w miejscu, to postępy mojej choroby, choć płytkie i nieznaczne z początku, zaczęły się nasilać. To, co jeszcze parę nocy temu zdawało się istnieć bez konieczności tłumaczenia „dlaczego”, raptem, w ślad za pojawieniem się nowego objawu, wkraczało razem ze mną.

Nagle rzeczy dotąd bagatelne, przybierały postać istotnych. Stwierdziłem, że mój wzrok mętnieje, a przedmioty ruszają się, zaś gdy chcę się podnieść, schylić czy obrócić, muszę wykonać całą serię przygotowawczych ruchów. Uklęknąć, ale tak, by być w pobliżu czegoś do uchwycenia, pozwalającego mi na zachowanie równowagi ciała. A kiedy chciałem zmienić rytm i kierunek marszruty, nie potrafiłem iść płynnie. Dzięki czemu chód był przerywany częstymi przystankami.

Gdy już byłem przekonany, że osiągnąłem dno i gorzej być nie może, zaczynały się następne fazy. Do boju wyruszały nowe, „wypoczęte” sensacje związane ze sztywnieniem karku. Kończyła się uwertura, a zaczynał koncert. Rozpoczynało się nieustanne zwracanie uwagi na drobiazgi. Upatrzony cel drogi musiał być dla mnie od razu osiągalny, od razu skuteczny, sensowny i bez zarzutu, ponieważ brakło mi sił na naprawianie swoich błędów. Na dokonywanie ponownych obliczeń i forsownych kalkulacji. Jeżeli z własnej winy nie dopatrzyłem czegoś, źle oszacowałem i sknociłem, zmuszony byłem oglądać to przez cały następny czas, więc żyło mi się z tym coraz gorzej i coraz bardziej męczyłem się ze sobą.


number of comments: 2 | rating: 3 |  more 

Belamonte/Senograsta,  

Mnie przypomina prozę Schulza. Poruszający tekst o chorobie, normalności, rzeczywistości, nie normalności, nierzeczywistości. Myślę że wszyscy żyjemy trochę we wspomnieniach, marzeniach trochę w przyszłości, trochę gdzie indziej. Ale też w teraźniejszości. W realności. Dla mnie jednak to, że autor miał marzenia, ma jest objawem dobrym, a nie chorobowym. Tzn. równowaga potrzebna. Pozdrawiam

report |

Marek Jastrząb,  

Belamonte/Senograsta Dziękuję

report |




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1