9 january 2025

Wieczór autorski

Po­zwól­cie moi mili, że ko­lej­ne spra­woz­da­nie z tra­ge­dii za­cznę od słów nie­cen­zu­ral­nych. Ale też po­zwól­cie, że wy­po­wiem je po cichu. Zre­zy­gnu­ję z gło­śne­go prze­kli­na­nia, bo jako człek ze wszech miar tak­tow­ny i w za­sa­dzie ob­ry­ty w do­brym wy­cho­wa­niu, po­tra­fię za­mknąć dziób we wła­ści­wym mo­men­cie.

Po ni­niej­szym wy­ja­śnie­niu przy­stę­pu­ję do wła­ści­wej re­la­cji. Otóż po­nie­waż do­sta­łem pro­po­zy­cję od­by­cia wie­czo­ru au­tor­skie­go w mie­ście Lon­dyn, opa­no­wa­ło mnie dawno nie do­świad­cza­ne wzru­sze­nie. W te­le­fo­nicz­nej roz­mo­wie po­in­for­mo­wa­no mnie, że tego a tego dnia zor­ga­ni­zo­wa­no na moją cześć im­pre­zę i wszy­scy moi fani będą się czuć za­szczy­ce­ni, za­chwy­ce­ni, ucie­sze­ni etc. mogąc mnie go­ścić u sie­bie.

Zda­rzy­ło mi się to pierw­szy raz w życiu: chcia­no mnie wi­dzieć i słu­chać nie byle gdzie, tylko ZA GRA­NI­CĄ! Na­to­miast w ro­dzi­mym kraju, gdzie biło mi li­te­rac­kie serce, dla któ­re­go byłem gotów na wszel­kie po­świę­ce­nia, nikt nie do­ce­niał moich wy­sił­ków, prze­ciw­nie, gdy tylko co­kol­wiek na­pi­sa­łem, zaraz po­ja­wia­ła się horda fał­szy­wych apo­lo­ge­tów i dawaj mi wy­ka­zy­wać, żem kiep, gra­fo­man, po­mył­ka, sztucz­na kon­struk­cja!

Po­ni­ża­no mnie, ob­ra­ża­no, se­ko­wa­no gdzie się da, nie zra­ża­łem się tym jed­nak i nadal ro­bi­łem swoje, a jak wy­rzu­ca­no mnie oknem, to wła­zi­łem przez komin. I tak sobie ist­nia­łem, znany i nie­zna­ny jed­no­cze­śnie.

Zde­gu­sto­wa­ny kur­su­ją­cy­mi o mnie fa­ma­mi, za­ło­ży­łem bloga i wkle­py­wa­łem mu w be­bech różne qu­odli­be­ty, a dla unik­nię­cia wred­nych ko­men­ta­rzy, wy­łą­czy­łem je. To mi da­wa­ło swo­bo­dę w nie­skrę­po­wa­nym wy­ra­ża­niu myśli, da­le­ko idący kom­fort pi­sa­nia bez ogra­ni­czeń i po­lo­dow­co­wych norm.

Aż na­stał czas, kiedy wcho­dzi­ło mi na tek­sty dosyć sporo wi­zy­ta­to­rów i po licz­ni­ku zo­rien­to­wa­łem się, że mnie ma­so­wo czy­ta­ją. Za­chę­co­ny nie­spo­dzie­wa­nym uzna­niem po­sta­no­wi­łem ze­brać je w jakąś nie­ab­sur­dal­ną ca­łość i tak zgro­ma­dzo­ne prze­sła­łem do wy­daw­nic­twa chlu­bią­ce­go się po­waż­ną re­no­mą.

W li­ście do wzmian­ko­wa­nej ofi­cy­ny po­pro­si­łem o ocenę mo­je­go pro­duk­tu, ale choć z po­ko­rą de­biu­tan­ta cze­ka­łem ład­nych parę mie­się­cy, żaden kutas nie od­po­wie­dział. Do­pie­ro gdy za­czą­łem ko­re­spon­do­wać z an­giel­ski­mi po­lo­nu­sa­mi, za­czął się ruch w in­te­re­sie, po­czę­to moje tek­sty pu­bli­ko­wać, a to po emi­gra­cyj­nych ga­zet­kach, a to po fo­rach po­le­ca­no, pro­mo­wa­no, do­piesz­cza­no mnie kom­ple­men­ta­mi.

I z tych wła­śnie po­wo­dów, kiedy za­dzwo­ni­li do mnie stam­tąd, mile cmok­nię­ty w ego po­wie­dzia­łem, że ow­szem, po­ja­dę, wy­gło­szę i uświet­nię. Wszak kul­tu­ra, to moja ży­wio­ła i nic, co jej do­ty­czy, by­naj­mniej mi nie zwisa, do­da­łem dla pod­kre­śle­nia, żem luzak i na bon mo­tach się znam.

Tu zwie­rzę się (w hi­ste­rycz­nym za­ufa­niu), że ostat­ni­mi czasy bywam nie­przy­zwo­icie rzad­ko poza domem i trze­ba mnie końmi z niego wy­cią­gać; na­wy­kłem do wy­go­dy i nic na to nie po­ra­dzę. No ale sy­tu­acja wy­jąt­ko­wa, więc nie ma to tamto: czego nie robi się dla idei!

Toteż ubraw­szy się w naj­now­szej ge­ne­ra­cji tu­żu­rek, na­tar­łem włosy ma­sel­ni­cą i wziąw­szy pod pachę kilka eg­zem­pla­rzy swo­jej książ­ki, po­czła­pa­łem na lot­ni­sko prze­zna­czo­ne do eko­no­micz­ne­go trans­por­tu zgre­dów. Z okrop­nym fur­ko­tem nad­ła­ma­nych skrzy­deł, nie­omal z pręd­ko­ścią zga­szo­ne­go świa­tła po­mkną­łem do bi­le­to­wych kas i za­ku­piw­szy go wsia­dłem do pod­nieb­nej brycz­ki, czyli do luku ba­ga­żo­we­go i jako wy­peł­niacz kufra pew­ne­go dzia­ne­go biz­nes­me­na do­je­cha­łem do Lon­dy­nu. A tam to już droga pro­sta jak w pysk strze­lił; zgod­nie z pro­ce­du­rą wsia­dłem na kark bar­czy­ste­go tak­sów­ka­rza i ka­za­łem się za­nieść pod wska­za­ny adres.

W trak­cie ko­le­ba­nia się na jego grzbie­cie la­ta­ły mi po gło­wie różne złote myśli, cy­ta­ty i zgrab­ne afo­ry­zmy, wła­sne i cudze, któ­ry­mi po­sta­no­wi­łem ura­czyć en­tu­zja­stów mojej twór­czo­ści na go­rą­ce przy­wi­ta­nie.

Jużem się wi­dział, jak po jed­nej z moich wy­po­wie­dzi zrywa się burza okla­sków, a ja stoję po­śród aplau­zów, wi­wa­tów i na­wo­ły­wań o bis, jak nie­zna­ny, a za­ska­ku­ją­co licz­ny tłum moich wiel­bi­cie­li wy­cią­ga ręce po moje książ­ki i ko­ne­se­rzy sztu­ki pro­szą mnie o au­to­graf, a po chwi­li, gdy emo­cje opad­ną, jak dys­ku­tu­je­my, wy­mie­nia­my się po­glą­da­mi, szcze­ry­mi ana­li­za­mi, syn­te­ty­zu­je­my, dy­wa­gu­je­my i at­mos­fe­ra robi się swoj­ska, bo nagle zro­zu­mie­li­śmy, że łączy nas jakaś me­ta­fi­zy­ka, magia, kon­sen­sus lub sym­bio­za dusz…

Lecz wszyst­kie te moje an­ty­cy­pa­cje urwa­ły się nagle i prze­isto­czy­ły w pro­za­icz­ny sen wa­ria­ta, bo gdy na­resz­cie do­tar­łem na miej­sce i uprzej­my tak­sów­karz po­sta­wił mnie na ziemi, nikt nie przy­wi­tał mnie z otwar­ty­mi ra­mio­ny. Chle­ba i soli też nie do­strze­głem, a po sali, w któ­rej mia­łem za­bły­snąć, hu­la­ła cisza i ze wszyst­kich jej kątów ziało nie­opi­sa­ną pust­ką.




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1