9 february 2025

Ewelina

Jego prywatny, domowy rynsztunek to habit, strój przywdziewany do przymusowej, regularnej, rzemieślniczej pracy, codzienny ubiór służący skupieniu nad tworzonym tekstem. Kiedy pojawia się wśród innych pisarzy, w oczach ma iskierki rozbawienia. Rozluźniony i oswobodzony z nadmiaru wrażeń, odpoczywa od poważnych myśli: gada byle co i byle jak.
Nie musi udawać wielkiego człowieka. Ma świadomość swojej wartości, może więc, podobnie jak bohater jednego z dzieł Komedii Ludzkiej, Jakub Collin, powiedzieć: (…) nie uważam się za wielkiego człowieka! JESTEM NIM! Natomiast gdy pozostaje sam, odizolowany od paplaniny, w nocy i ciszy, zanurzony w rękopisach, z dala od rejwachu przyjaciół, okiem wytęsknionej wyobraźni dostrzega bezkresne, równinne połacie zbóż: kolorowe stepy zagadkowej Ukrainy. Widzi i wspomina, że był tam osobistością szanowaną i podziwianą, kimś ważnym, otoczonym miłością. Tu dopada go refleksja: ważny, ale tylko dla siebie.
Dla ludzi, u których gościł, a więc dla hrabiego Hańskiego i jego żony, Eweliny, był ciekawostką. Rozrywką i urozmaiceniem ogórkowej egzystencji. Tak Hański, jak i Ewelina, odnoszą się do Honoriusza z dobrze zamaskowanym, dumnym lekceważeniem: mają go za ekstrawaganckie stworzonko o artystycznych nawykach.

Jest dla nich mglistym wyobrażeniem o pisarzu. Dziwadłem piszącym zajmujące powieści; ich opinie na temat twórczości Balzaka są naskórkowe, lecz zgodne z modą. Przyjmują go w swoich włościach, bo miło nosić popularny breloczek. Nie jest przecież dobrze urodzonym; wszak to tylko gryzipiórek z kałamarzem w herbie!
*
Odległy, lecz dobrze znany głos Eweliny Hańskiej, jest z nim blisko. On zaś, złakniony zakazanej, arystokratycznej miłości, wierzy mu lub nie. Ucieka w morderczą pracę nad swoimi tekstami. Szuka ukojenia i podniety zarazem — w kawie, gdyż czuje za dużo, by opisywać za mało; przeżycia to zadry, trwałe rany uwidocznione postępowaniem.

W samotniczej scenerii biurka, gęsiego pióra, inkaustu i wymiany korespondencji z Eweliną, wspomina chwile spędzone razem. Kochał nie tyle ją, co naiwne wyobrażenie na temat afektów, swoją namiastkę tęsknoty za uczuciem. Bywał stały w swoim wiarołomstwie; jego świat okraszony jest niezmożoną ilością miłosnych pomyłek.
*
Dla Balzaka Miłość Prawdziwa istnieje tylko między bajkami; za, przed i po Rewolucji, miłość była towarem niepotrzebnie pięknym, jak próchno udające kwiat. Często nie wzajemna, a częściej — jednostronna; zraniona, odepchnięta, wystawiona na pośmiewisko, staje się parodią upragnionej — zmienia się w jej odwrotność.

Miłość, w potocznym rozumieniu, to ślepa gra ślepych namiętności. Schodek do kariery: parostwa czy perfumerii. Przesiadka z trotuaru do powozu. Z jaskółki do loży. Korzystna zamiana obywatelskiej pozycji. Żadne uczucie, tylko transakcja. A także wątpliwy interes; rzut w niepewne, skok w złudzenia, brawurowa galopada żarliwości połączona z człapiącą agonią uczuć.

Czysta, gorąca, obustronna, występuje incydentalnie. Tak rzadko, że poniekąd wcale. To wyścig do majątku; z kotem w worku. Miłość, to kochanka w powozie i Rotszyld w liberii na koźle. Albo bezpardonowa walka na podstępy i wzajemne poszturchiwania.
*
Utwory jego nadal są aktualne, jak usposobienia kobiet. Listownie go uwielbiają, utwierdzają w przekonaniu, że je zna, a on, podekscytowany i zadowolony, wodzi zmęczonym wzrokiem za byle suknią.

W odwecie za ziemskie porażki, narzuca czytelnikom własne obrazy kobiet. Potworków wziętych z autopsji i awanturniczych dykteryjek. Przenosi je na papier, a pisząc o nich ze swadą, wtłacza w romanse. Są to zatem rozliczne ambasadorki mętnych spraw, jawnogrzesznice o gdaczącym rozumku, megiery paplające głodne kawałki, wyrzucające z siebie oficjalne biuletyny o swoich nastrojach.

Płodzi misterne, zniewalające, rozkoszne Drętwy (Blaski i nędze kurtyzany), które są poślubione śmierci; skazane na grzech, występek, zbrodnię, kochają za krótko, za żarliwie i za bezinteresownie, by być prawdziwymi. Tworzy pięknotki zdarzające się w snach. Wojownicze insekty przywleczone z najgorszych koszmarów. Chciwe na uwielbienie, cwane kręgosłupy swoich mężów, kochanków i absztyfikantów. Kobiety — anielice, kobiety — muszki, kobiety — gnidy i kobiety — klęczniki, które stroją przed audytorium kontrolowane fochy, mają niszczące kiesę wymagania, posługują się myślami pasującymi do koafiury.

Opisuje przechery, posępne matrony, żylaste szkapy kute na cztery nogi, przeżarte cynizmem, obrotne w gadce, pyskate, gderliwe babsztyle, udające ciotki Jakuba Collina, Azje i Europy (Po czemu miłość wypada starcom), których jedynym zajęciem jest sprawianie sobie przyjemności i które tolerują mężczyzn tak, jak znosi się cudze zwyrodnienia. Bawią się nimi, jak kot bawi się kłębkiem strachu z myszy; zawsze pod bronią, skoncentrowane na sobie, ostentacyjnie czułe i na pozór bezgrzeszne.

Mężczyzna nie ma u nich szans, jeżeli jest szpakami karmiony, ma niedochodowe przywary lub majątek w postaci ubogich krewnych. Staje się interesujący i powabny, kiedy można go zeszmacić, oskubać i wypchać, gdy za głośno nie narzeka na drański los jelenia.
*
Balzak, jako erotyczny turysta, amant od wielkiego dzwonu, cierpliwie dojeżdżający do chimerycznych wdzięków Eweliny, ma bezsporną zaletę: jest daleko.

Otrzymywanie od niego listów bawi ją, zaspokaja próżność. Jej altruizm podszyty jest egoistycznymi względami; przestrzeń dzieląca ją od pisarza jest ratunkiem przed opinią krewniaków troszczących się o niedeptanie Carowi po imperialnych odciskach.

Obawia się w nim inteligentnego szaleńca, rozrzutnego twórcy, po uszy zanurzonego w długach, nieobliczalnego geniusza wstrząsanego iluzją; pruderyjna sensatka i zrzędliwa syrena myśli o nim z ostrożną tkliwością rozkapryszonej skąpicy (listy Balzaka do Hańskiej).

Z wielkiego wszędzie i nigdzie, z domu wypełnionego dobrobytem, dokonuje mu strofujących ocen postępowania, zwodzi obietnicami rychłego małżeństwa. A zarazem trzyma go na smyczy dobrych rad i piłuje bezustannymi apelami o zachowanie rozsądku.

Bez większego uszczerbku mogłaby zlikwidować jego finansowe zobowiązania, lecz wie, że metoda skrócenia mu trosk, obróciłaby się przeciwko niej. Przyspieszyłaby chwilę zawarcia legalnego związku z niepoprawnym utracjuszem, no i urealniła moment, gdyby, jako mąż, zaczął puszczać się na swoje korzystne bankructwa.

Do tego zadaje sobie retoryczne pytanie: czy pisałby bez bata finansowej niepewności. Zwleka więc z podjęciem decyzji o małżeństwie. Do chwili, gdy upragniony mariaż staje się dla niego spóźnioną rekompensatą twórczej niemocy (na kilka miesięcy przed zgonem dochodzi do ślubu — Berdyczów, 1850 r.).
*
Kiedy Ewa nie odzywa się przez tygodnie, Honoriusz nie pisze. Wyfruwają z niego dobre pomysły. W mózgowej przechowalni nie ma odpowiednich słów, zapomina ich też co i rusz. Mało co mu się klei, a wszystko wydaje mu się nie takie — wydumane, dęte i pokraczne.

Cała ta sarabanda z oczekiwaniem niepokoi go, mąci mu resztki optymizmu, irytują te miłosne zgrzyty i korowody. Ale gdy na widnokręgu pojawia się lekarstwo, list, oficjalny znak pamięci, życie powraca do ustabilizowanych rytmów. Słońce świeci znowu, deszcz nie pada tak ciągle, a czarne morza świata zabarwiają się na niebiesko; nieustanna adoracja to silny narkotyk.

Kiedy słucha jej cierpkich pouczeń, gdy otrzymuje skwaszoną przesyłkę z Ukrainy, stwierdza, że kochanka jest nieznośną formalistką, ponieważ odpowiada na jego serenady stylem obrachunkowym, pełnym liczb, kwot i utyskiwań, stylem kaznodziejskim i odcedzonym z miłości. Dostrzega, że Ewelina przedstawia się na tle rodziny jako nieszczęśnica pogrążona w oceanie sprzeczek, napięć i animozji z pociotkami.

W takich mgnieniach wychodzi z niego literat — pocieszyciel, a w jego odpowiedziach pobrzmiewają uspokajające tony: wie, że powinien ujrzeć w niej biedną, uciśnioną, słabą i przez nikogo nierozumianą kobiecinę, prawie rezydentkę we własnym domu, wie, że powinien ją bezapelacyjnie zrozumieć, pisze więc do niej, roztacza przed nią upiększoną wizję wspólnej szczęśliwości. Buja, baja i wlewa jej do serca hektolitry otuchy mówiąc, że nie jest tak źle, bywało gorzej. Na razie nikt jej nie wypędza na tułaczkę, więc jakoś wyjdą z tarapatów, bo mają siebie, bo mogą na sobie polegać, bo drogę rozjaśnia im kochanie. No a czy perspektywa życia razem z nim to dla niej nic?

Jako mistrz pióra, święcie wierzy w kojącą moc swoich słów; jako podstarzały Adonis — nie za bardzo. Mimochodem nadmienia, że w imię tej umykającej, lecz niezmordowanej wizji, pracuje ponad ludzkie wyobrażenia. Już wkrótce przyjdą pieniężne efekty i sława stanie się podstawą jego bogactwa, a jej — dumy. Tłumaczy, że zbrodnią wobec własnych nadziei jest poprzestać na niej; nie robiąc nic, żyć w przeświadczeniu, że się je zaspokoiło. Uprawiać wegetację lalusia, wiodącego niebiański żywot fircyka przytulonego do boku złotodajnej kochanki.

Przekonuje, że nie potrafi skazać się na taką rolę w jej życiu. I wierzy w to, co skrobie; rozpływa się w swoim rozbuchanym kłusowaniu po imaginacjach, po korespondencyjnych całuskach na dobranoc.
*
Chciał być jej wilkiem; uznanym przez świat i zalegalizowanym przez Kościół; wilkiem — przywódcą stada. Watahy jeszcze dwuosobowej, ale już powiększonej o spodziewanego potomka, o nowiutkie wcielenie rodu Balzaków, o Wiktora Honoriusza, kontynuatora nieistniejącej tradycji literackich infantów.

Lecz głównie chciał być uważany za wilka oszczędnego, przezornego, rozważnego. Za władcę haremu, kierownika magazynu uciech — wypłacalnego i niezawodnego — jakim zresztą widział się w trakcie pisania.

Z tym oszczędnym zamiarem szykuje dla niej komfortową fabrykę beczek bez dna, reprezentacyjną norę godną kupionej komody Marii Medycejskiej. Po kosztach, za bezcen i życzeniach na niski procent kupuje pałac. W środku przepych, ruinę na wierzchu: obraz ten do złudzenia przypomina Balzaka po ślubie.
*
Na wieść, że za jego sprawą Ewelina znajduje się w odmiennym stanie, szaleje z dumy, czuje się odpowiedzialny za smarkaczowski los przyszłego dziedzica powieściopisarskich splendorów. Honoriusz Wiktor dodaje mu sił, rozpala gęstniejącą krew, pobudza wenę, uaktywnia mrzonki: Blaski i nędze życia kurtyzany pisze przez 9 lat (1838–1847), ale kolejne arcydzieło, Kuzynkę Bietkę (1846) — w dwa miesiące.
*
W roku 1847 nadzieje związane z dzieckiem rozpadają się razem z jego przedwczesnymi narodzinami: Ewelina zostaje matką wspomnień po szczęściu, a Balzak zagłusza ból syzyfową pracą.


number of comments: 2 | rating: 4 |  more 

Bezka,  

Bardzo interesująca proza, bardzo. Uwielbiam Balzaka. Pozdrawiam

report |

wolnyduch,  

Z pewnością gdyby nie miłość do Eweliny, Balzac nie napisałby tych powieści, tak sądzę, no i myśl o dziecku także dodawała mu skrzydeł. Jak zwykle bardzo dobra, obrazowa proza. Pozdrawiam serdecznie.

report |




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1