8 january 2019

Zadanie


Kiedy jeszcze pracowałem w realu, kolej nie stanowiła problemu. Gdy trzeba było jechać na urlop, razem z innymi profanami przygodowych rajz uciekałem w coraz bardziej smrodliwą dal: po słońce, ozon i jod. Odpocząć, nałykać się wytchnienia, zażyć spokoju po grdykę. Kto mieszkał nad morzem, brał kijki do nart i tak wyekwipowany, pędził w stronę gór wielgachnych na metr. Kto zaś był z okolic górzystych, wsiadał do byle jakiego pociągu truchtającego na Hel i w miejscowości uchodzącej za uzdrowisko, wynajmował pokój z widokiem na szosę.
Na drogę z niestrzeżonym parkingiem, na korek, spaliny i dziką radość, że to nie on w nich stoi, że to nie jemu podskakują wszystkie nerwy.


Niektórzy przyjeżdżali celem szpanowania; samochodami formuły bajeranckiej. W krzykliwie modnych ciuchach od Versace z Korei i Diora z Chin. Zatrzymywali się w najdroższych hotelach i prywatnych sanatoriach, by po kilka razy co dzień przedefilować przed promenadowym tłumem turystów okupujących ławki; wtedy, gdy siedziało na nich najwięcej ludzi, których warto znać.
Wydawali całymi garściami, bez opamiętania, szemrania i zastanowienia, bowiem wśród nowobogackich przyjęło się, że w złym tonie jest krzywić się na wygórowane ceny, lub dyskutować z kelnerem o kosztach ryby mrożonej w kasie fiskalnej...
 
Szpaner, to ciężko pracujący osobnik. W cywilu cichy, znaczący przymało, ot, szara mysz z trudnym dzieciństwem. Mało zarabia, nie dojada, pomiatany, przesuwany, dymany na każdym kroku, wiecznie przygnębiony i uraźliwy, bez przerwy walczy ze swoimi niefartami; zaciska pasa, marudzi na wredny los i podatkowe muldy, kutwi na wszystkim po to, by w czasie urlopu, podczas gościnnych występów, choć raz do roku być rozrzutnym na pełen gaz, mieć szeroki gest i pokazać się na molo; a kiedy już zaspokoi naderwaną próżność i odbębni swoją zblazowaną rolę, wraca z czapką pod kościół, by z nowym urlopem podjąć się trudu zadawania szyku.

Czułem się więc tak, jakbym nigdzie nie wyjeżdżał i dalej był w mieście, z którego zwiałem, jak gdybym stale był w znajomym mrowisku, na kupie, czółko w czółko, patelnia w patelnię; przytulony do kibla z tancbudą, a na plaży - kocyk w kocyk, bo im więcej ludzi przypadało na metr kwadratowy powierzchni odpoczynkowej, tym podobno fajniej...Byłem więc rozczarowany i obiecałem sobie, że nigdy tu nie przyjadę w sezonie, bo przecież chciałem się schować przed sparciałymi przyzwyczajeniami, oderwać się od stada, spojrzeć na bezludne morze, góry i las, zanurzyć wzrok w zachwycie, by starczyło go do następnego urlopu, by coś zobaczyć, poznać, zrozumieć z tego świata więcej, niż historię swojego pępka; pragnąłem naostrzyć kontemplację, tymczasem zauważyłem że jestem w turystycznej trąbie powietrznej i robię za drugą.
*
Minęły lata i nastał nowy wiek. Rozmamłany czas pogonił marzenia na drzewo i rozwodnił pozostałe nadzieje w mętnych obietnicach. A razem z nowymi, nadpsutymi czasy, odwołał ze mnie stare życie i przemienił w - oczekiwanie. Żyłem teraz na kredyt, pomalutku, namiastkowo i minimalnie, jak gdyby ukradkiem, dbając, by nie dostać po mordzie z niewłaściwej strony i nie wylecieć z pracy. Lecz po pracy miałem żarłoczną ochotę na luz; pragnąłem odprężyć się, dosubtelnić, poobcować z przyrodą i obetrzeć pysk z chamstwa. W tym celu jeździłem z Adasiem do różnych miejsc, zazwyczaj do znajomych lub przyjaciół nad jakimś jeziorem, czy inną kałużą z okolicznościami.
*
Dzień był ok. i nam było ok. i wydawało się, że nikomu nie może być inaczej; kobiety poszły do pobliskiego sklepu po coś na ząb, my patrzyliśmy w dal: na morze, przystań, znajomą wędzarnię i kutry w niewielkim porcie, łajby kołysane falą i rozprażone słońcem, na żółty piaseczek wąskiej plaży i mewy, a obok nas, w cieniu, na stojącą puszkę piwa marki Żubr.
Nie wiem, jak Adasiowi, ale mnie od razu pojawiły się obrazy jutrzejszej wyprawy. Jeździmy tu co roku, konsekwentnie po, lub przed sezonem i wynajmujemy ten sam domek. Zauważyłem, że im częściej tu bywamy, tym większą mamy ochotę na jeszcze. Przyjeżdżamy samochodem Adasia, bo w moim przypadku odpada jazda koleją, a jesteśmy tu ze względu na zadanie. No i widoki, że nie wypowiedzieć.
 
Spokojnie, leniwie, jak gdyby mając pewność, że nic nie zniknie, ani jeden szczegół, morze, piasek, nawet Żubra nie gwizdnie nam żadna menda - bo o tej porze nikt tędy nie chodzi, a wszyscy szukają chłodu, kryją się po matecznikach nazywanych pokojami do wynajęcia, milczeliśmy tak sobie, on i ja, szczęśliwi, że nic już nie musimy, gdyż wreszcie jesteśmy na swoim miejscu i na dodatek po robocie, i że nic na nas nie czeka: oburzony dzwonek do drzwi, komornik czy inkasent, jakiś przeraźliwie głośny telefon w środku nocy z informacją, że to sorry, pomyłka.
Zamykaliśmy wtedy przemęczone oczy dając się uwodzić jednostajnościom szmeru pobliskiego lasu, a kiedy ogarniała nas ciemność, wyobrażaliśmy sobie to i owo, przeważnie jutrzejszy spacer, jak jedziemy pustą promenadą, czymś na kształt bulwaru o gładkiej i nietrzęsącej powierzchni, a za nami zostają całe te złogi powszednich utrapień przytarganych ze środka Polski. Albo jak rankiem wybieramy się na targ z warzywami, a po drodze zahaczamy o pawilon z chlebem, jajkami i spirytusem do ukradkowego użytku. Jak obładowani wiktuałami wjeżdżamy w strefę ciszy i bezpieczeństwa, czyli do domu, w którym jeszcze śpią nasze wybranki.
Budzimy je szczękaniem śniadaniowych talerzy, perfidnie kusimy zapachem smażonej jajecznicy, bo po jedzeniu zamiarujemy pojechać w nieznane na dłużej, odwiedzić stare kąty, zobaczyć, gdzieśmy jeszcze nie dotarli i co się zmieniło przez ten rok, porozmawiać z ludźmi i zaplanować, którędy jeszcze pojedziemy bez lęku o wywrotkę.


Ale głównym powodem naszej wycieczki będzie zadanie. Mianowicie, gdy już namówimy żony, by poszły do nowo otwartej cukierni w porcie i gdy upewnimy się, że nie nakryją nas na przestępstwie, pojedziemy wieczorem na drugą stronę miasta pod pretekstem oglądania zachodu słońca, bym tam, gdzie jesteśmy nieznani, mógł zsiąść z wózka, a Adaś, by zajął moje miejsce i, jak to już mamy od lat w zwyczaju, spróbuję go popchać.

Ostrożnie, roztrzęsiony strachem, gdyż balem się przesadzić z pobudzaniem mięśni nóg, powoli, kurczowo trzymając się rączek wózka, wstawałem, co dla zaskoczonych przechodniów nabierało happeningowego posmaku i było czymś w rodzaju drwiny z kalectwa, gdyż faktycznie: facet podnoszący się z przegranej pozycji jest podejrzany; nie wzbudza zaufania, bo można przypuszczać, że udaje paralityka. Więc ogarniał nas śmiech, bo wyobrażaliśmy sobie, iż są zaniepokojeni, nie wiedzą, jak powinni zareagować, współczuciem lub zgorszeniem i by jeszcze dać im nowy powód do oburzenia, Adaś wyciągał z torby butelkę z napisem WINO i podczas gdy ja wiozłem go człapiąc i dysząc niczym parowóz odchodzący na emeryturę, on, rozparty jak basza, wywijał flaszką i pokrzykiwał, bym ze stępa przeszedł w kłus, bo mu się spieszy.




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1