Arsis, 11 october 2024
Idą do mnie. Wyciągają się zewsząd czyjeś ręce. Jakieś uschnięte, spalone kikuty.
Wyrastają ze ścian, sufitu, pootwieranych szafek...
Ręce, nie-ręce. Jakieś skostnienia odległej przeszłości, która prosi o litość.
Gdzie ty jesteś? Powiedz. Mów, mimo milczenia,
mimo zatkanej śmiertelnym obrzękiem krtani.
Nasłuchuję.
W szumiącej, piskliwej ciszy wyławiam nikłe, pojedyncze tchnienia.
Bardziej fantomowe iluzje dźwięku, jakieś glissanda...
W pokoju obok, w którym jest biblioteczny regał,
szron pokrywa półki z pleśniejącymi słojami
przeszłego czasu, brzegi
zakurzonych książek.
Niknące w półmroku nocy widma
ze zjawami gestów, twarze dawno umarłych…
Cicho. Cicho. Ojciec jest jeszcze tutaj. Siada w swoim fotelu, na którym siedział tyle razy za życia.
Raz nawet usnął na nim pijany z tlącym się jeszcze papierosem, wypalając w oparciu dziurę.
Teraz okrąża ją palcem. Przypomina sobie. Przypomina, roztaczając wkoło błękitnawą poświatę
drżącego hologramu, prześwitującego rentgenowskiego zdjęcia...
Jest tu jeszcze.
Nachyla się nad stołem, na którym leżą pożółkłe roczniki, fotografie, czasopisma…
Gładzi to wszystko dłońmi, przypominając sobie raz jeszcze.
To i owo. I tamto, co się już zdążyło
rozsypać, stoczyć w otchłań przeszłości.
Czyta bez przekładania stronic, gdyż wszystko jest dla niego
czytelne i jasne,
nawet niezapisana kartka.
Skąd to jego nagłe przybycie? Nic mi ostatnio nie mówił we śnie. Nie uprzedzał.
Przyszedł z zaskoczenia. Jakoś tak sam z siebie.
Tak jak się odwiedza porzucone dawno miejsca.
Przyszedł z wieczności, ze snu śniącego na jawie przeze mnie. W rozstrojonych dźwiękach pianina.
Dotyka klawiszy. Przebiega dłonią.
Dźwięk wydobywa się, jakby nie stąd. I nie z teraz...
Ciscollo! Ciscollo!
Mawiał
wtedy.
Krzyczał…
Kiedy żył. Kiedy jeszcze oddychał.
Jest tu jeszcze.
Otwarte na oścież drzwi.
Opuszczone pracownie,
rzeźby, popiersia… Dłuta walające się wokół.
Drzwi otwarte.
Zatrzaśnięte
na wieczność…
Na podłodze okładki
gramofonowych płyt.
Patrzy się na mnie zalotnie Violetta Villas, odchylając głowę.
I odsłaniając w jakimś zmysłowym pragnieniu swoją smukłą szyję.
Czego ode mnie chcesz?
Powiedz.
Erotyzm wybija się
z każdej litery, każdego piksela…
Wiesz o mnie
wszystko
-- mówi do mnie.
Czy, aby na pewno?
Uśmiecham się do ciebie, nie widzisz? Albowiem uśmiechem miłość się zaczyna… Szepcze…
Ale to nie ta miłość. To miłość zupełnie inna. Do kogoś zupełnie innego.
Widzę, że nie czeka z odpowiedzią.
Rozpływa się w jakichś jarzeniach, szelestach…
W niebieskawym dymku z papierosa spoziera Hanka Ordonówna.
Posyła uśmiechy ze Sfinksa, ze sceny Qui Pro Quo.
Zdaje się, że mówi do mnie, szepcze:
nie bój się, już odchodzę na zawsze, już zaraz, bo kogo nasza miłość obchodzi?
To jakieś małe nic. Odejdę, tak po prostu, na pierwszy znak.
Na lekki ruch ramienia,
na nieśmiałe przechylenie głowy…
Jewgienijo, to ty? To znowu ty?
Skąd tu nagle ta zbłąkana dusza? Ta błądząca postać?
Nie. To tylko cień na ścianie.
Od mojej ręki, którą odgarniam z czoła kosmyk włosów (twoich?)
Albo od maleńkiego żagla piórka, w powietrzu, które wypadło z opuszczonego gniazda.
To nic. To już
zniknęło.
To tylko tak, na chwilę...
Aleksander Żabczyński, tak, to ten, co rzuca spojrzeniem spod kapelusza.
To ten, co przysiągł miłość.
Tak, to ten, to ten, co przysiągł, że.
To ten, co stwierdził, że:
Nie kochać w taką noc, to grzech.
Że można zamknąć serce
przed miłością. I uczynić najsilniejszą z twierdz.
Ale w taką noc, ktoś jednak,
jakby więzy rozciął.
I miłość sama wkrada się do serc.
Ech, miłośnik z tego Aleksandra.
Tola Mankiewiczówna, wśród jesiennych róż,
uśmiecha się wśród odrobiny szczęścia w miłości…
Eugeniusz Bodo
pozujący dumnie
ze swoim arlekinem.
Taki drań. Taki z niego zimny drań...
Słońce. Ogromne słońce nad akropolem. Nad Atenami. Nad resztkami kamiennego masywu
na wyobraźnię.
Paulos Raptis:
Akropolis Adieu.
I co ja mam z wami zrobić? Nikt was nie chce. Nie słucha.
Wszyscy, co was wielbili umarli. Zaprzepaścili się w potoku dziejów.
Zaciskam
powieki.
Otwieram.
Barwne światło przenika do wnętrza przez wysokie witraże. Sprawia wrażenie uduchowienia.
A powtarzające się we wnętrzu wertykalne linie i znaczna odległość do sklepienia
kierują wzrok ku górze.
Jakby sala władysławowska, bądź bryła katedry w Amiens. Czy udziwniony konstrukt
Sagrada Familia.
I ten pogłos. Echonośne struktury dźwięku wkraczające przezroczystym wymiarem, niemalże świętym, do nieba…
A w dole. Cóż. Swoiste to katabasis eis antron.
Popękane, porysowane koła, obręcze.
Jakieś sprężyny, tekturowe wycinanki...
Zwoje zleżałej taśmy od szpulowych magnetofonów, perforowane wstęgi od komputerów.
W potłuczonych resztkach kineskopów połamane stosy drewnianych obudów od telewizorów.
I dalej jeszcze, i wciąż, i w nieskończoność to ów, ów… ów...
Od czegoś
jeszcze.
Od czegoś...
Ciągnące się znikąd donikąd
rozgałęzienia. Korzenie…
Żeliwne rury pradawnego krwiobiegu.
W absolutnym milczeniu trwa powolny przepływ wirującego kurzu.
Zamykam oczy.
Na skroniach
osiada powiew
nikłego tchnienia.
*
Otwieram.
Obejmuje
mnie ramionami…
Nicość.
*
Ktoś mi umarł, wiesz? Umarł i już. Umarł tak jak się umiera, umierając raz jeszcze.
Umarł…
A zresztą ty o tym wiesz, prawda? Wiesz o umieraniu wszystko.
Ty i matka. Oboje…
Jeśli opowiadacie o przeszłości to tak,
jakbyście nigdy nie mieli umrzeć.
I istnieli od zawsze w tym poza-świecie.
*
Wiesz, śnił mi się żebrak, który trzymał się balustrady, poręczy kładki.
Czy czegoś tam jeszcze. Stał, trzymając się usilnie poręczy
ze zbielałymi kostkami dłoni. Tak jakby relingu oceanicznego statku, podczas sztormowej nawały.
Trzymał się tak, podczas gdy inni patrzyli na niego ze wstrętem,
wytykając mu podarte spodnie, łachmany…
Marynarkę miał poplamioną, to fakt.
Wirowała wokół jego głowy natrętna pszczoła upojenia.
Śledził ją, zezował nań.
Odganiał ręką.
Raz jedną, to drugą.
I śpiewał. Nucił jakąś chwytliwą pieśń znaną tylko sobie.
Ale cały czas trzymając się poręczy, aby nie upaść,
nie stoczyć się w nicość z całym tym łoskotem zwalającego się w przepaść wszechświata..
I ta pszczoła. Brzęcząca pszczoła. Nie.
Milcząca i niewidzialna dla innych.
Będąca jak nicość. Jak nic.
Kołująca wokół jego głowy.
I te ściany. Ceglane ściany, ceglane mury kamienic…
Kuta, żeliwna brama wydająca jękliwy zgrzyt w uderzeniach wiatru.
Histeryczny pisk zawiasów w podmuchach,
w tchnieniach zimnej nocy,
w której niesie się popromienny pył
przenikającej wszystko śmierci. Umarłych przed wiekami.
Ich sponiewierane resztki
osiadają na ścieżce usianej igliwiem.
Na asfalcie drogi.
Na żwirze
parkowej alei....
Na betonowych płytach chodnika tego miasta,
do którego idę, podążam, do którego nieustannie powracam na jawie, we śnie.
Do którego
jadę wciąż
i jadę do nikogo…
Na marmurowej posadzce
opuszczonego pałacu
czyjeś kroki, świetliste kręgi.
Słońce spadające z wysoka. Jaskrawe bryły...
*
Czy ty mnie kochasz? Powiedz szczerze. Mów!
Albowiem twoje milczenie. To twoje milczenie zza grobu...
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-10-10)
***
https://www.youtube.com/watch?v=0W5K3U9l7MU
Arsis, 22 september 2024
Widzisz? Popatrz. Jakoś mnie tak nawiedziło. Jakieś wizje nie wiadomo skąd. Jakieś niedowidzenia.
Twarz przy
twarzy.
Patrz!
Spójrz!
Upadam na lustro. Na tę szklaną powłokę.
Całym sobą. Nie-sobą.
Moje usta. Twoje usta.
Łączą się, spajają.
Niczyje. Śmiertelnie blade…
Co to jest? Co się tak kołysze? Kolebie za ścianą, w ścianie. We mnie?
Upadam ze szklanką, która rozpryskuje się na miliardy iskier
w potwornych rozbłyskach nuklearnych syntez.
I popatrz. Znowu te same sterty gazet. Pożółkłe.
Poplamione. Podeptane…
Znowu jakieś zgrzyty za ścianą. Stukania.
Nade mną…
Wszędzie coś się wciąż czegoś dopomina, doprasza…
Wystają zewsząd
czyjeś ręce.
Uschnięte patyki.
Spalone w śmiertelnej gorączce.
I oto stoję i wpatruję się w pełznące ku sufitowi żeliwne rury. Całe w pajęczynach i kurzu. W kącie
pokoju.
W mdławym blasku wiszącej lampy.
W te rozgałęzienia u szczytu grani.
Dotykam je. Muskam opuszkami palców.
Próbuję się na nie wspiąć, jakby na jakieś drzewo początku. Drzewo stworzenia.
Otula mnie otchłań nocy.
Omiata dalekim cmentarnym oddechem.
Ktoś idzie
Wspina się po stopniach schodowej klatki..
To powracająca zza grobu moja matka. Stąpa ciężko. Ściska kurczowo drewnianą poręcz.
Jestem tu sam na sam z tymi dziwnymi trzaskami, stuknięciami, zgrzytami.
Mimo że ledwie słyszalnymi. Mimo że prawie niesłyszalnymi.
Coś szepczę z samym sobą na zasadzie
cichego porozumienia,
gotów spojrzeć w oczodoły pełne czarnej ziemi.
I czuję na ramionach jak obłapują mnie czyjeś lodowate palce.
Rozglądam się na boki. Powoli odwracam. Przytula się do mnie pusta przestrzeń.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-09-22)
***
https://www.youtube.com/watch?v=KvFhV7qT3IE
Arsis, 31 august 2024
Noc mnie dopieszcza. Domaga się o więcej i więcej. Noc przytula się i płacze. Mimo że deszcz,
że deszcz jest taki odległy.
Powiedz mi, ach. Nie chcesz nic mówić. Wiem. Wszystko wiem…
Zatopiona w ciszy. W tej upojnej ciszy.
W milczeniu tym. W oddechu. W niczyich szeptach.
W oknie odblaski. Mnożą się i troją na szybach lśnienia.
Te wszystkie umizgi gwiazd. W liściach drzew migoty, drżenia.
W gałęziach...
Przyszła do mnie przeszłość.
Przyszła tak
jak zawsze.
Tak zwyczajnie.
Przyszła w udręce i w szacie do samej ziemi.
W powiewającej. W bezkresie pustki.
Czas przestał istnieć.
I cisza taka
spadła z wysoka.
Sfrunęła na skrzydłach czarnych.
W furkocie piór.
W muśnięciach, jakby czyjejś dłoni (twojej?)
Do płonącego gardła wlewa się ogień. W przezroczystości szkła widzę. Dostrzegam mnożące się
widma. Odbicia…
Kwiaty w wazonie.
A w kwiatach,
w tych uschniętych płatkach kurz i pajęczyny.
Pozostałość w wazonie pękniętym na wpół. Kwiaty dla nikogo.
Na stole talerz z okruchami czerstwego chleba. Przy stole odsunięte krzesło.
A więc
ktoś
tu był.
Albo nadal jest, tylko
niewidzialny.
A więc ktoś. Kto?
Za oknami księżyc
ostrzy się sierpem
w szczelinach chmur.
Za oknami noc. Noc…Noc…
To jest wszystko zniszczone. Zatarte pragnienie moje.
W pustej już szklance odbijają się nieśmiało resztki umykającego lata.
Niewyraźny zarys
czyjejś twarzy.
Szklanki, którą trzymam w dłoni.
I którą ściskam
aż do pęknięcia.
Do pierwszych kropli krwi.
Upuszczam na podłogę.
Spadają z chrzęstem kawałki rozbitego życia.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-31)
***
https://gertemmens.bandcamp.com/track/alone-in-a-city-full-of-strangers
Arsis, 31 august 2024
Czy ty mnie trochę… Czy ty mnie, choć trochę… Powiedz… Albowiem jakieś to wszystko
milczące. Utopione w piskliwej ciszy.
Czy ty mnie… -- już nic? Już niczego nie żądasz, nie pragniesz...
Jakie to wszystko chropowate.
Mosiężne klamki pokryte
zielonkawym nalotem.
Ściany pokryte kurzem, pyłem przeszłego czasu. Obrazy. Podłogowa klepka…
Świece dopalają się na lastrykowych parapetach. I drżą w nerwowych podmuchach nocy.
W echach pustych pokojów
W długiej amfiladzie wejść i wyjść. W przedpokojach…
Tak tutaj jakoś w tej nieustannej metamorfozie snów.
W tym kłębowisku oczekiwań i majaków.
Enigmatycznych symboli. W tych okrytych zasłonami gestach…
Ktoś tam stoi.
Albo coś.
Przyczajone…
W podmuchach wiatru jedynie czeluść nieujarzmiona. I nic. Jedynie nic. Albowiem nic…
Więc, co takiego przymila się do mnie poprzez skrzydlate cienie? I próbuje wskrzeszać ulotne
chwile?
Poprzez nawoływania w pustym domu...
Moje?
Nie
moje?
Niczyje…
Deszcz bije o szyby dużymi kroplami.
Rozpryskuje się na rozmazanej częściowo masce klauna, kiedy wystawiam do nieba
zatarte w połowie,
umalowane na czerwono usta.
Rozbawione do szczętu. Do tej błazeńskiej przesady. Ten uśmiech już przemijający, w który wiatr
napływa ciepły.
Skrzypią kasztany,
strzeliste topole.
Szeleszczą jak w gorączce trawy gładzone niecielesną dłonią…
Kiedy coś się przeinacza
w tym szmerze,
w gorącym oddechu.
W rozognionej
rzeczywistości
tętniącej ogniem kwiatów.
W sześcianach powietrza…
W nieskończonych wariacjach na ten sam temat.
*
Gdzieś idę nocą. Idę ulicą. Znowu idę. Wiecznie.
I wiecznie mi tęskno do ciebie.
W pełnej melancholii uciekam od siebie.
Zapuszczam się w szum samochodów,
goniąc nie wiadomo dokąd. W świetle latarni. W nocy dżdżystej.
Ciepłej,
bądź
księżycowej.
Trzymam ciebie w ramionach.
Poprzez próżnię
dotykam twojej twarzy.
Nie czuję jej,
lecz widzę,
ale tak jakby przez szybę.
W smugach mijających reflektorów.
W lśnieniach i błyskach.
I w jakiejś zdefragmentowanej formie.
W ułamkach umykającej wciąż całości.
W spływających kroplach padającego deszczu.
W zniknieniach i zjawach. W ciągłych powtórzeniach…
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-31)
***
https://www.youtube.com/watch?v=RuVCOVd13kg
Arsis, 20 august 2024
Idę. Stopy zagłębiają się w miękkim, wilgotnym piasku. Idę. Spójrz jak idę w tej przestrzeni
zamykanej coraz większym mrokiem nocy. Deszczu i wiatru.
Tym mrokiem coraz gęściej usianym drobinami kryształowych kropel.
Idę tutaj. A ty?
Spójrz.
Widzisz?
Idę w pochyleniu i w szumie. Czy ty idziesz ze mną?
Bo ja idę. Idę tak, jak gdybym nie szedł sam.
W dzień idę
jeszcze?
W nocy?
Pod niebem tym. Pod puchową kołdrą chmur… I w kroplach pobłyskujących w przelocie.
W ekranach spojrzeń. W dźwiękach
szumiącej ciszy,
co wypływa falą białej piany…
Co się unosi, a w nich
srebrzące płetwy ryb.
Srebrzyste łuski niknące w toni…
I ty.
Wyłaniasz się jak Afrodyta ze sztormowej nawały.
Pełna spojrzeń. Tęsknoty…
Wiesz? Mówię tak
do nikogo...
Wydaje się,
że chyba
od zawsze.
Albowiem mówiąc do ciebie
głos mój rozpływa się
w otchłani. W bezgranicy. W niczym.
A mimo to
mówię tak,
jakbyś
stała obok.
Przy
mnie.
Bądź…
… ja jestem...
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-20)
***
https://www.youtube.com/watch?v=Ph4yE_EY0Io
Arsis, 11 august 2024
(Cyklu: Określenia)
Wtedy. Tak, wtedy. Było lato. Czy początek czerwca, kiedy wsłuchiwałem się w ciszę szeleszczących
liści.
Za oknem deszcz. Mżące krople błyskały w przelocie. W lśnieniach słońca
spoza szarych chmur.
Rozpryskiwały się na parapetach
kryształy.
Kłujące w oczy odpryski.
Za sztachetami malw w pomarańczy drżące kule. Matka jeszcze żyła. Wtedy. Była w sąsiednim pokoju.
Przeżyłem ją.
Pamiętam, że byłem wpatrzony
w żywy klejnot jej spojrzenia.
Mówiła coś ze śmiechem, albo ze łzami w oczach.
Recytowała słowa zapamiętane z dzieciństwa.
Opowiadała. Wspomnienia lały się strumieniem…
W błysku okna.
W słońcu.
O poranku.
Tego, albo tamtego lata.
Przepraszam, ale muszę przerwać na chwilę.
Ponieważ kręci mi się w głowie, wiruje…
Piękny marynarz spogląda na mnie zalotnie.
Z etykiety:
Tom of Finland.
Gdzieś, spoza kryształowych kropli.
Wśród kropli, co lśnią i zamykają wewnątrz twoje oblicze.
Ech, znowu przesadziłem.
Do kogo to
mówię?
Do kogo?
Nie wiem.
Nie pamiętam…
Albowiem chyba do nikogo. Do samego siebie, jedynie.
Wiesz? W moim sercu zalęgły się motyle i łątki.
A w tym czystym nasłonecznieniu słoneczniki są raniącym oczy uderzeniem blasku.
Gdziekolwiek, na polu. Na łące. W zielsku traw przypadłych do ziemi płaczę.
I łapię chciwie hausty powietrza, majacząc o tobie w barłogu z krecich kopców.
W nikłych podmuchach owadzich skrzydeł,
co przelatują obok z cichym brzęczeniem.
W przybladłym od żaru
błękicie
kurz i pajęczyny.
Trzeszczenie sosny wyrosłej na piasku.
W czerwonych
malwach,
w anemonach...
Zaciskam mocno
powieki
oślepiony aureolą światła.
Pod powiekami pulsujący powidok skrzydlatych cieni…
Jakby ktoś szedł w gorących drżeniach powietrza, bądź płynął obłokiem nad piaszczystą drogą...
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-11)
*) Weltschmerz (niem. ) - Ból świata
***
https://www.youtube.com/watch?v=jaiAZPwHiag
Arsis, 4 august 2024
Przechodzę przez te uchylone drzwi. Przekraczam próg. Światło jarzy się niemrawo. Pod sufitem
plafony. Zakurzone płótna pajęczyn. Falują. Kołyszą się…
Zasłony w purpurze. W obskurnym świetle kinkietów.
W półmroku...
Zasłony ze zjawami gestów w kunsztownie zdobionym miękkim pluszu.
I w tej ciszy milczenie rzeczy. Jakieś odbite obrazy w przedmiotach, w szarych kineskopach
martwych telewizorów.
Za szklanymi ścianami gablot
nieruchome
wskaźniki.
Zegary. Pokrętła…
Unicestwione laboratorium. Skamieliny rzucające cienie
w prześwitach idących z ukosa. Od okien, księżyca.
Od nocy.
Rozsnuwa się w resztkach i kłębi
mżący szarością obłok płynącego kurzu ..
Wiesz, nie ma tu czasu. Albowiem nie ma. Jest tylko nic.
Takie --
szumiące
w uszach
-- piskliwe NIC.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-08-04)
***
https://www.youtube.com/watch?v=nf-Ep7yhU6A
Arsis, 14 july 2024
To było, gdzieś tu. Tak daleko mi do ciebie. To było, gdzieś… Nie wiem. Nie pamiętam już.
Jakieś reminiscencje przechodzą przede mną (przeze mnie?)
Jakieś widma o zatartych kształtach. O konturach miękkich jak wata.
To płynie i znika. Przepływa w swojej potędze bez trudu.
To dla nich żaden mozół,
kiedy unoszą się tak nad kamienną posadzką,
bądź dębową klepką ułożoną w jodłę,
po której stąpali za życia matka i ojciec.
A więc unoszą się w tym
pokoju pustym.
W tym przedpokoju
z drewnianym wieszakiem.
I wiszącą na nim papierową torbą, i szpicrutą po ojcu. Zakurzoną pozostałością dawnego
życia.
Lecą daleko,
ku największym ostępom samotności.
I będą tak
lecieć,
dopóki czas
będzie trwać u zarania.
I będą trwać w tych swoich halucynogennych majakach.
W tych przepływach na strunach powietrza,
co czynią wiatr i deszcz w westchnieniach zmierzchu.
W tym szumie płynącym z gwiazd od tysiącleci trwam.
I ty też trwasz, choć o tym nie wiesz. Trwasz w ciągłych powtórzeniach.
W kaskadach wirującego kurzu,
w mżących smugach
zachodzącego słońca.
Lecisz na skrzydłach wysoko.
Jak ptak, co się wspina
ku niebu
w powolnym prologu pędu.
Jesteś tam. I żyjesz.
Albowiem żyjesz
w jakiejś iluminacji
przedsennych podszeptów.
Głosów idących z otchłani czasu.
*
Matka przychodzi do mnie, stając przede mną
w jakieś takiej pozie strudzonego podróżnika.
Przynosi coś. Wykłada. Przestawia…
I mówi coś do mnie (nie do mnie?)
A więc ktoś z pewnością jeszcze tutaj jest.
Kto?
Nie wiem. Nie widzę nikogo poza mną.
Nie rozróżniam jej słów.
Nie wyodrębniam ich
z piskliwego szumu tła.
Ze szmeru umykającego czasu. Umykającego dla mnie. Nie dla niej.
A więc nie byłem świadom tych słów.
Albowiem nie byłem.
Ponieważ wędrowaliśmy w milczeniu przez jakiś park, podczas pewnego popołudnia gorącego lata.
Wędrowaliśmy alejkami pociętymi cieniami gałęzi i z kleksami
słonecznych prześwitów.
Lecz była to tylko wyrafinowana iluzja snu,
bo tak naprawdę staliśmy wciąż na wprost
siebie.
W tej jarzącej się aureoli skończonego dla matki czasu.
Stała tak nieruchomo, mimo pędu
szalejących wokół wirów.
Uderzających o skały fal.
Skąd tutaj nagle morze? Ocean cały?
Nie wiem.
Albowiem to tylko wytwór
błądzącej wyobraźni.
I ten błękit skurczył się do małego punktu i rozdwoił,
by stać się błękitem jej oczu.
Albo wiszącego nade mną nieba.
W każdym razie,
kiedy stałem tak przed nią,
oparłem się nagle o pustkę.
Która objęła mnie
ramionami
chłodnej przestrzeni.
I wiedziałem, że stała się nicość,
kiedy wpadłem do jej wnętrza,
gdyż zamiast szyi mojej matki
objąłem smukłą szyję szklanej butelki.
Taką lśniącą
w słońcu.
Mieniącą się łzami.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-07-14)
***
https://www.youtube.com/watch?v=Fnl28YLElaI
Arsis, 30 june 2024
Na soczystej trawie. Na trawie wilgotnej. Na tej oto zielonej trawie. Na pożółkłej trawie
nieskończonego stepu…
A więc na trawie. Między kępami martwych ostów.
Na piasku równiny
w jaskrawym słońcu. W deszczu…
A więc w słońcu
jaskrawszym niż
wniebowstąpienie.
W tej luminescencji spływającej z wysoka.
Tak olśniewającej, że aż ślepej…
W tym bezkresnym oddaleniu od wszystkiego, co żywe.
Wiatr szarpie za poły koszuli jak oddech goliata cwałującego ku srebrnemu księżycowi.
I oto wyrasta w poprzek wszystkiego
przeżarta rdzą ogrodzeniowa siatka.
Jakaś granica. Tu i tam. I gdzieś indziej.
Jak sięgnąć niedowidzącym okiem.
Pokrytym bielą
nuklearnej katarakty.…
Pyłki wirują.
Płyną
powietrzem
dostojnie i lekko.
Mżące w słońcu ziarenka piasku wzniecane milczącym krzykiem przerażenia.
Na betonowych słupach wyblakłe tabliczki.
Stukające rytmicznie kawałki wyrudziałej przez lata blachy z napisem:
„Danger. Radioactive material”
Czy ty mnie słuchasz?
Ja ciebie słucham.
Słucham twojego milczenia.
Twojej opowieści o ciszy w kawalkadzie sunących powoli obłoków.
Jest taka cisza. I wiatr tężejący w załomach pamięci.
Gdzieś za wzniesieniem zielone topole,
chwieją się w tym samotnym polu zapomnienia.
Zapadam się w sobie.
Zapętlam w czasie.
Schwytany w niewidzialne lassa urojeń.
Biorą nade mną górę schizofreniczne imaginacje maniakalnych przewidzeń na jawie, we śnie.
Jestem tuż obok siebie.
Jesteśmy razem.
Ty i ja. Ja i ja-on.
Mój umarły dawno ojciec czasami konwersował z samym sobą.
Dyskutował w kłębach papierosowego dymu
z siedzącym po drugiej stronie stołu
odbiciem swojej własnej wyobraźni.
Aby wznieść na końcu toast w roli mistrza ceremonii.
A więc idziemy jak te dwa cienie,
co się wydłużają pod wieczór, przerastając na skraju drzewo.
Idziemy przed siebie? Czy naprzeciw sobie?
Aby rozpaść się w wielkim zderzeniu, w anihilacji cząstek materii i antymaterii?
Nie wiem.
Albowiem przesłaniam dłońmi twarz
w tym nagłym zrywie pamięci,
odnajdując między palcami
jedynie skrawki,
małe fragmenty większej całości.
Których blask
tak bardzo oślepia.
(Włodzimierz Zastawniak, 2024-06-30)
***
https://www.youtube.com/watch?v=DACoYaO6t3g
Arsis, 20 june 2024
Uderzył!
Świsnęło obok ucha, jakby przeleciał pocisk wystrzelony z karabinu,
Z procy Goliata – cwałującego przez soczyste trawy
Ku srebrnemu księżycowi.
Widownia o przerażonych oczach
Stanęła na palcach z czułkami w niebie.
Uniosła się bez skrzydeł, by opaść, wypuszczając powietrze z płuc,
Powietrze przepełnione swądem płonących resztek
Tenisowej piłki.
Ktoś krzyknął: Championship Point!
W wirujących pyłkach nagich reflektorów
Czai się skarlały cień –
Wbity w ziemię,
Pod ziemię.
(Włodzimierz Zastawniak, 2013-10-10)
Terms of use | Privacy policy | Contact
Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.
18 december 2025
wiesiek
15 december 2025
Jaga
14 december 2025
wiesiek
14 december 2025
jeśli tylko
12 december 2025
wiesiek
12 december 2025
Eva T.
10 december 2025
Anthony DiMichele
10 december 2025
Anthony DiMichele
10 december 2025
Anthony DiMichele
10 december 2025
Anthony DiMichele