martaraczynska, 31 march 2017
W zgliszczach czasu istnieją sprawy,
o których nie ośmielam się nawet śnić:
24 września 1836
Wrzesień Roku Pańskiego 1836 jest wietrzny i dżdżysty,
w zabłoconej drodze niebo odbija się różową poświatą,
po czym wpada do okien. Dziecko płacze, zostań – ktoś prosi,
więc zostaję, pilnując duchów zamkniętych w pudełku;
leżą na miękkiej chusteczce jak w pieluszkach albo całunie.
A kiedy o zmierzchu przepoczwarzają się w płomień świecy,
zaczynam myśleć, że gdzieś już widziałam ich twarze.
7 lutego 1873
Jasno; powietrze tak mleczne i łagodne jak pierś karmiąca.
Ludzie biegną, rychło w czas! – wołają. Ku wiośnie idzie,
ku lepszemu, zaraz rozkwitną prymulki i krokusy.
Wybierzemy się na spacer – za tory, kamień, krzyż.
A moje ciało zmęczone połogiem
wygrzewać się będzie w słońcu niby dziki kot; stanę się opowieścią,
która nigdy nie stygnie i nie przestaje rodzić.
31 października 1930
Tyle ciszy, a tyle gwaru; tyle światła, a tyle ciemności.
Siadamy na skraju łóżka, obserwując łebki iskier uderzające o kafle
i żeliwo. Mały ma oczy niebieskie, głębokie – historie piszące się szybko
w kołysce, za oknami, za miastem. Oto matka i syn
pochylają głowy nad krajem pełnym cieni, wróżb i znaków.
Milczą nad grobami – stertą fotografii, kiedy nastaje pora zimowa,
a knot łapczywiej spija oliwę i Jezus marznie przy rozstajach.
W zgliszczach czasu kolej na mnie,
o czym nie ośmielam się nawet śnić.
martaraczynska, 17 march 2017
Kreacja to proces złożony. Odbywa się w środowisku
chaosu, tajemnicy i wyblakłego inkaustu – słów wyrzucanych na brzeg
jak bursztyn i po przypływach zbieranych do kieszeni naprędce;
imion układanych w retrospekcje, przypuszczenia i cienie,
kiedy zwołujemy opiekuńcze duchy, ich nosy
o profilu tak znajomym, zmęczone ręce i obrączki,
które sami wsunęliśmy na palce.
Kreacja nie ma końca: na ten obraz lub podobieństwo
przeistaczam się w ciała kolejnych domostw, ulic, cmentarzy,
które tętnią moją krwią, nanosząc nowe blizny i zadrapania;
a wtedy oni jeden po drugim odpadają z moich ścian
i cofam się do dnia, w którym wszystko było białe i świeże jak
krochmal na pościeli,
koronka w kołysce.
martaraczynska, 13 january 2016
Kiedy wróciłam, a było to raptem u schyłku zimy,
myłaś już okna, obrazy, talerz z widokiem na Tiergarten
i zegar po ciotce (w soboty zawsze budził mnie zapach
szarego mydła, ruch w sieni i skrzypienie drzwi).
Tamtego dnia, na klepisku pełnym pierza i negatywów
kurzych łap, stanął kredens – stary, ciut pokraczny, przyciężki.
Nadchodziło ocieplenie i płowieć zaczęły fotografie,
listy pisane kredką, duchy i koty prężące się do słońca
nieco jeszcze ospale, łagodnie i z rozrzewnieniem;
w ogrodzie zaś kopczyki liści wyznaczały te miejsca,
nad którymi wiosna pochyli się jak matka nad dzieckiem
by dotknąć rozpalonego w chorobie czoła.
Nazajutrz spomiędzy ptasich kostek, żeber pieskich
i sarnich (ta sarenka chodziła przy nodze niby pies)
wykiełkowały cicho pamięci: pęknięty kafel, karafka,
dwa fenigi, guzik. Nie było odwrotu, deszcz padał
przez tydzień, bez przerwy, na kolana, ręce i powieki,
kiedy po raz pierwszy stawałam przed kimś zupełnie naga.
Czas zatoczył koło; przystroiłaś więc ganek i pokoje,
skąd na kolejne ćwierć wieku, jeden po drugim
wymknęli się stróże – postaci z zaśniedziałych luster.
martaraczynska, 27 december 2015
O brzasku ulegamy atrofii. Zrazu ubywa połączeń
między dźwiękiem a obrazem; ubywa też snów,
dryftem pokonujących polskie niże, wody rzeczne,
podziemne, płodowe. Ponownie uczymy się istnieć;
bez punktów odniesienia, głośniej wkraczamy w czas postny,
a ciszej w świąteczny, tłumiąc przy tym echa rozmów
rozsypanych jak śnieg po płaskowyżu ciała
(w strachu, że niebo spadnie nam na głowy, a półmrok
przeistoczy się w smętną, bezbarwną materię miasta).
Miasto zaś krzewi się wzwyż: przy cmentarzach topole
kiełkują z białego puchu i niepamięci, a domostwa zalegają zbyt płytko.
Tam, głęboko pod ziemią, istnieje cała plątanina przejść
prowadzących do kamiennych nadproży i piersi matek,
wilgoci drew i ognia gromnicznego. Wzniecam go i dławię
co noc, która zawsze jest rześka, majowa, skończona.
martaraczynska, 21 august 2015
Oto widmo środka świata: przenieśliśmy się do miejsca,
które dawno przestało oddychać. Ostatni trop widniał na mapie
niczym plama na skórze; budzący złe przeczucia, brunatny,
o niewyraźnych konturach. Teraz należy przywrócić pamięci:
moją i twoją, wody i powietrza, gliny i szkła. Kiedy zaś poruszą się cienie,
wszystek popiół spłynie ku miastu, a noc uleci parą z ust –
wtedy oznajmię: koniec sezonu. Słońce malować będzie szron
fioletem i seledynem. Zdążymy coś odbudować, nakreślić kolejne mapy;
dynie – urosną pękate niby garnki. A garnki – pękną jak słowa.
martaraczynska, 7 august 2015
Cecylia o świcie przekracza rzekę; rychło utraci wzrok
dołączywszy do grona ślepców, chromych i żebraków.
Przerosła ją historia, przeto czyni wróżby oraz znaki:
odcisk bosych stóp, pęknięcie struny, echo.
Cecylia cierpi, bośmy ją ku temu przysposobili.
Na tyle jest prawdziwa, na ile można z niej spijać zdrowie
bądź dobry los; swoje cienie porzuca na miedzach,
nadprożach izb i trzeszczących kręgosłupach staruszek.
Cecylia została świętą, bo uczy nas patrzeć;
wydobywać na jaw całą nieprawdę tego świata,
jak gdyby ta nieprawda była bijącym źródłem,
a dochowanym dziewictwem – zmysły.
Pochylamy się nisko; z tej perspektywy ulica
jest dla nas beznogą, sunącą w spiekocie jaszczurką.
martaraczynska, 4 august 2015
Cienie kładą się na dachach jak koty. Przy Largo di Torre Argentina
wprawione w ruch powietrze gęste jest od zdrad i mimozy.
Nim zdążyliśmy uwić gniazdo, kolejna wiosna obrosła w mewi puch
i kurze łapki pod oczami – nieco z beztroski, ciut z niedospania.
I tak staliśmy się pęknięciem w czasie. Napięciem między wielością a pełnią,
w której słowa – co głośniej wypowiadane – rozmazują sylwety kopuł.
Kiedy mówimy do siebie: spójrz – wtedy pocięte na warstwy miasto
z wolna stapia się w brzemienne, ciepłe ciało. To w nim zapisane są echa
wszystkich zbrodni, miękkość piersi i podbrzuszy, jednia oraz przypadkowość.
To geometria dziejów: misterne konstrukcje więźb, oprawy blejtramów
i siła dłuta wymierzonego w kamień niczym rostra w stronę zatoki.
Idzie noc. Wraz z nocą zjawiają się duchy. Marmur jest biały,
a my całkiem nadzy: dwa wilcze oseski
z mlekiem matki na pyszczkach.
martaraczynska, 1 august 2015
W każdej grudce ziemi mieści się dialektyka umierania
i narodzin. Rozsypane u kolan znaki utworzyły milczące konstelacje,
mieszając się z gliną, potem i rosą. Ożywiłaś je tylko na moment,
spójrz, już zaczynają wysychać – mówisz, a ja dodaję:
jak gdyby chciały od nowa wedrzeć się w głąb tej wsi,
tego globu, czasu, może wieczności.
I naraz wybija południe. Wyczekujemy kolejnych tropów,
celebrując pocałunek ładu z chaosem; które to już z kolei
spotkanie Italii z Barbaricum? Suche zagony powiły rumianek,
na miedzach topole sterczą jak szpalery cyprysów.
Tak oto staje się świat, proszę was, droga publiczności.
Przed nami jak klatki filmu przewijane od końca do początku
potwierdzają się zamierzchłe przestrzenie oraz czasy.
I nic nam do tego; imitatio Dei, powtórzenie, retrospekcja.
Płyniemy falami, wznosząc się i opadając
w lustrzane odbicia historii.
martaraczynska, 7 september 2013
Tyle nam zostało: rosa, krajobraz i światło.
Gdzie jest Rzym? albo: którędy do Wisły?
Ziemia garnki rodzi, nie słowa – może dlatego
od tylu wieków próbujemy się zrozumieć
wodząc palcem po wypustkach jak piersiach.
Sierpień osnuty dymem – mógłby w końcu stać się kobietą,
otworzyć i spopielić naszych dziadów, ojców
lub nas – tak, byśmy już nigdy nie wyszli z siebie
i nie odfrunęli do dziwnych krajów.
Na tyle jesteś prawdziwy, na ile gładkie są
wody Nidy, gdy się nad nimi pochylasz.
martaraczynska, 15 march 2013
Są miejsca, do których wracam jedynie zimą.
Pod warstwą śniegu nie widać ich kalectwa; dziurawych
dachów, gruzu. Droga przypomina lustro. Wchodzę
w nie, a ono wchodzi we mnie. Odbijamy się w sobie,
noc po nocy. Granica biegnie rzeką.
Odkąd wróciłam, więcej sypiam, choć nie potrafię
wyśnić nikogo, kto posiada rysy łagodniejsze od twoich.
Raz młynarz się spił, powiadają, i to było jak brzask.
Diabli wzięli wiatrak, ale nawet on nie śni się. Nic nie jest
rzeczywiste. Śnieg wybielił błędy i występki;
odtaje powoli.
martaraczynska, 11 march 2013
Ubywa nas, Alutko, więc zamknij drzwi.
Tyle marców schodziłyśmy w tym domu na pamięć,
aż kołyski powyrastały w progach. Zaokrągliły się
brzegi, kąciki i skraje – już nigdy nie krzykniesz,
uderzając łokciem o stół. Wyschniemy lada dzień,
niech tylko skóra przylgnie do kości, a języki do podniebień.
Podniebnych pościeli. Jak ścieli się ciało pośród rosy –
opowiesz mi, jak zmysły traci spięte klamerką;
czy tak właśnie spięte jesteśmy, przyklejone
do okien w noc, gdy cała okolica gaśnie niby świeczka?
A gdy za obraz wtykasz wierzbinę? Gdy biją pioruny,
stapiają łańcuch, leczą? Ubywa nas, Alutko,
lecz chyba już nic nie możemy zrobić. Ze wstydu i żalu
zapadamy się w ziemię, dachówka po dachówce.
Niedoczekane jak pokolenia, których nie stworzysz,
a które ja rozsieję we mchu i okruchach cementu,
by uwierzyły własnym oczom. Koniuszkiem palca
dotknę chorego miejsca na mapie, oznaczę rozstajne
drogi, mosty. Kuchenne światła tlące się w kałuży.
martaraczynska, 19 february 2013
Wypełniamy coroczny rytuał odchodzenia. Tej nocy
zaorane pola będą gorączkować po blady świt.
Całując mnie w czółko, przywołasz po raz enty te same historie.
O dziedzicu, niemieckich sklepikarzach albo styczniu 1945, kiedy zrośnięci jęzorami wód
nie mogliście pójść na żywioł, a polodowcowy kraj
jak obraz dokonywał się czystym cięciem w rozrzedzonym powietrzu.
Opowiesz mi o grodach sterczących w strefie przyboju:
pełnych praśmieci i śmierci. Bezimiennych, nieopisanych. Dzikich
kaczek. Opowiesz mi, a ja taka rozespana i drżąca
wyczekiwać będę narodzin swojej matki –
zupełnie jakby to było zależne ode mnie.
Kreacja poza wszelką dialektyką. Rozpruwanie ziemi
uwikłanej w następujące po sobie wyże i niże baryczne.
Zgrzyt i zatrzask. Zębów, drzwi albo okien,
które wypuściły kolejnych domowników, znacząc odległość
stąd do nieba, rozbłysku supernowej, zgruchotanych kości.
martaraczynska, 18 february 2013
Może nie zdajemy sobie sprawy, może
nie zdążyliśmy zagrzać wszystkich barowych
stołków w zachodnim kwartale miasta, lecz
bieg rzeczy jest zmienny. Coś pęka, topnieje
na czołach starców rysując bruzdy i zakola.
Wiślane bulwary. Marzec wydmuchiwany
naprędce jak dym podczas przerw, między
pierwszym a czwartym piwem, przez sen albo
ucho igielne. Mnożą się perspektywy,
które nanosisz na papier i nie ma w tym nic
dziwnego, że wiosna przychodzi do Krakowa
spóźniona, kładąc się na schodach
cuchnących kocim moczem. Marcuje
się, kwietniem wrasta do ust. O tyle jesteśmy
nadzwyczajni, że potrafimy obudzić się
na właściwym przystanku. Bierzesz mnie
na język, smakujesz, by zaraz wypluć jak
pestkę i sprawdzić, skąd tym razem powiał
maj. A ja kicham na wszystko.
martaraczynska, 11 february 2013
Tamtego dnia byłam bardzo blisko. Na skraju łóżka zwinięta
w ślimaczą skorupę. Widziałaś mnie nagą, zapadającą się w próchno
i zapach parafiny, w gładki pokost naskórka. Stanowiłyśmy
niepodzielną całość, a może zlepek figur, kształtów wklęsłych
i wypukłych, układających się wzdłuż poziomic; kartografię pełną
szaleńczych urwisk i łagodnych, jasnych przejść między obrazami.
Przez tyle lat odnajdywałam nas i gubiłam, odtwarzając
słoneczne układy linii papilarnych, zmarszczek okalających jedną
jedyną myśl; którą dzisiaj wdycham razem z pyłem, z lipową
drzazgą wbijam pod paznokieć, zdrapuję ze ścian. Trwamy
w bezruchu, do spokojnego snu szykując się w łonie ziemi łupionej
przez barbarzyńców. Rzym upadł. Zawierzając niedorzeczności
nigdy już nie odkryję, nie wypowiem twoich imion, dziwactw
i chorób, których nie dostąpisz.
* łac. Wierzę, ponieważ to absurdalne
martaraczynska, 2 february 2013
Plamka na płótnie, przecinek w oddali. Słowa kurczą się
z pokolenia na pokolenie, pustą przestrzeń wypełniają portrety,
przyciężkie noce, kości lub mokre drewno trumienne.
Pięćdziesiąt lat z górą. Pójdziesz ze mną za wszelką cenę;
na chorobę, na wojnę, na przemiał. Oto jałowość. Ciepłe słone
jezioro, plusk, dryfujące włosy. Biały przecinek, na płótnie
plamka, co rozkwita, kiedy podchodzisz; pełna pozorów,
zwiewna i jasna, puch topolowy, okwiat wełnianki.
Przypomina ci matkę, więc sączysz jej sól jak mleko,
nie zamierzając wcale dorastać. I wiesz, że mógłbyś
być najtęższym konarem głównej linii rodu, wspierać się na ramionach,
w koronie kwiatu przekazywać życiodajne soki. Tymczasem
z trudem unosisz się na powierzchni, każdego roku
płodzisz jeden wiersz, ścierając pył z kamiennych kręgów.
martaraczynska, 29 january 2013
Szóstego dnia dotarłem do jaskini. Ruch powietrza
we mchu, chłodny strumień na policzku otwierały drogę do
miejsca narodzin, spełnienia i kaźni. Podążyłem za stadem,
zupełnie zbity z tropu. Gdzieś pośród zawalisk
mijając się z własnym odbiciem; oddany kłom i pazurom
pod misterną konstrukcją żeber, w czeluści, do której
nie docierał żaden dzienny promyk ani głos, w pierścieniu
korytarza zaciśniętym wokół cieni tak mocno,
że zdawały się zlewać w jedno. Siódmego dnia określiłem
położenie względem Zuzanny i pozostałych ciał niebieskich.
Światło z wolna sączyło się przez skórę, biel pleców
pojawiających się i znikających sprzed moich oczu.
Jak kwarcyt rozkwitało na jej włosach; lwiej sierści,
szorstkiej, pełnej przebarwień. A potem w jednej chwili
obrazy nałożyły się na siebie i zgasły. Zrozumiałem, że
Zuzanna również utraci całą swoją głębię, kontur.
Jak spod kalki wyrośnie ze mnie, przemierzającego
wilgotne usta doliny Ardèche.
martaraczynska, 24 january 2013
Tkwiłem w tobie po uszy; nie będąc wcale pewnym,
czy zdążyłaś pojąć cokolwiek, zapytać: skąd przybywasz
i dlaczego klęczysz nade mną? ze zdziwienia to?
ze strachu? Gdy tak milczałaś, moja Zuzanno, przez wiele lat
wydobywałem na światło wszystkie drobinki ciebie,
najdelikatniejsze organy opasłego cielska ziemi.
Niejeden kręcił nosem, a ja wpadałem jak w kleszcze,
zapamiętale, składając kości, paliczki rozsypane
nieśmiało na wysokości bioder. A teraz każesz myśleć, że
wszystko spełzło na niczym, że koniec albo kamień w wodę,
Zuzanno, kiedy mi rąbek sukni odejmujesz od ust;
wieczór nasunięty na koniuszek języka, gdzie jedno
jedyne słowo: przepadło. I nikt nie wątpi, że na zawsze,
choć nie przestanę wwiercać się w grudy, odkrywać
wypustek, zimnych, powleczonych patyną wybrzuszeń.
Pamiętam: pełna i nieustanna, jak wstyd wynurzona
z pierwocin, jasnego zielnego matecznika; śniłaś.
Zlizano z twoich łydek ślady zarzewia, tuż przede mną
obrócono w proch ostatnie jędrne słowo: miłość.
martaraczynska, 10 january 2013
A nie mówiłam? Dnie powtarzane zawzięcie
przeobraziły się w brunatne plamy na skórze.
Wszystko, co tutaj widzisz, jest nowe. Nowy
twór. Coś stwarza się, lęgnie po kątach albo
przyłazi nie wiadomo skąd; takie nieugłaskane
wygłodniałe kocię. Dzikie ptactwo, które obsiadło
wezgłowie łóżka. To wszystko, co tutaj widzisz,
mieszka z nami od zeszłej wiosny. Moja wina:
okno zostawiłam otwarte i wpadło, całą chmarą
opuszczając młode, wilgotne ciała murszowisk.
Jeszcze dziś zbierze się do powrotu; uleci prosto
z chorej wątroby - zgryzoty naszej. Zaczekam
nie pytając, czemu cię tak nieznośnie ubywa.
Zagnieżdżę się w tobie, wyzbierawszy wszystkie
okruchy: płochliwe, niedokończone żywota.
martaraczynska, 8 january 2013
Zresztą to nie był finał, to była uwertura. *
Słońce zlizało zimę z dachów. Nic więcej.
Mieliśmy parę gwoździ i drewno kruche niczym
czerstwy chleb. Tak mało nas było, choć każdy wieczór
zbierał czyjeś cienie z poszycia. Nie uwierzysz, tatku,
mijał rok, a modlitwy wciąż niosły zapach krochmalu.
O świcie sen-jaszczurka wpełzał pod kamienie;
ciążył na skroniach, niedośniony jeszcze.
Kiedy nadszedł maj, koła wrzynały się w błoto,
w żywą ranę. Dwie mile, droga u stóp miasta, twierdzy.
To w maju przyjechał stryj. Prosto z Davos. Wiecznie
z papierosem w ustach. Całował piersi Maliny i moje
włosy. Trzeciego dnia zwieźli fortepian, czarny jak śmierć,
mogiła matki po roztopach. Brzezina pęczniała w deszczu.
Nie wiem, co dalej. Baby mówią, że pogoda.
Mamy dwa krzyże i okno otwarte na oścież; powiało
od wschodu i mówią, wyschnie – gościniec, ściana,
grób. Jeszcze sny nie te. Ale kiedyś zelżeją.
* J. Iwaszkiewicz, Brzezina
martaraczynska, 4 january 2013
Chcieliśmy nauczyć się anatomii nieba, z czarnych
trzewi wyjąć poranek. Cienie tuliły się do zmurszałego
drewna, wszeptując noc do bram. Obsiadaliśmy
wszystkie zbocza na wzór dzikim jabłoniom; za karę
ramiona wyrosły nam wokół głów, wypuściły liście
lepkie jak spocona skóra. Stare drzewa oddychały
w ciemności. Czuliśmy zapach iskier, które zatrzymały się
w tańcu, by zlizać mannę z naszych kolan.
Kiedy zasypiały, zbieraliśmy się do powrotu
rozprostowując nogi i kręgosłupy. Potem już tylko gruz
kruszał pod butami, skrzypiały belki stropowe. Błękitna
ściana stała bez podpory jak niemy świadek.
Dwieście lat temu ojciec strugał koziołki ze świerka,
matka czesała len. Przed śmiercią wetknęli pod dachówkę
sieci rybackie; tak, żeby nikt nie znalazł i nie zabrał
do innego domu. Teraz garną się do rąk bezpańskie
w oczekiwaniu na kolejny przypływ.
martaraczynska, 4 january 2013
Łydki ma chude jak szczapy. Noc wygięła się nad nią w pałąk
i wsiąka w chropowatość papieru. Spójrz, panienka z bagien jest
całkiem naga. Jej lico przybiera rumieniec jabłka, a rude kosmyki
opadają na rozdeptane drogi, omszałe płoty i resztki chałup.
Jesteście smukłe jak osiki, wy polskie zmory. Oplata was lepiech
i rumianek, zielne sukno snuje się między palcami jak mgła.
A niech no się który skusi, to różańce zaczną szemrać na rozstajach
niczym wisielec na przednówku. Skóra będzie sina i nabrzmiała,
zaś woda zdrowa i przeklęta. Niech się święci woda, dobra woda,
powała i próg. Gdzie w kuchni zapiecek, a w pokoju trumna.
martaraczynska, 4 january 2013
Wychodzimy z lata. Zagnieżdżeni w sierpniach
ciepłych i jasnych. W myślach niosących zapach siana,
mokrego drewna. Kiedy dotykasz, nawet najdziksze
ścieżki prowadzą do domu. Gdzie moje ciało. Moje
ciało składające się z ziemi przyprawionej wilgocią.
Mój język rodzący słowa śliskie i nieuchwytne. Moje
usta żyjące barwą odbitą.
I nie ma drzew, które wrastałyby mocniej w ramiona.
Nie ma miast wrysowanych delikatniej w linie naszych
brwi. Jeśli jesteśmy naprawdę, to powiedz, gdzie zaczyna się
obłęd: czy w opuszkach palców czy na ścianie
poruszonej światłami nocnych lamp.
Jeśli jesteśmy, to przypomnij, gdzie skończył się siwy
Beskid, nasze cienie i krótkie sny. Odbierzmy sobie wzrok,
by znów stać się powietrzem. Wodą. Przydrożną
czeremchą. Lisim futrem.
martaraczynska, 4 january 2013
Niobe, po twoim podbrzuszu ślizgają się noce – śnięte
ryby, oczy zasklepione ropą. Stygnij jak trup, w pościeli
gdzie odklepane pacierze i piąstki zakleszczone na amen,
na pociechę, na głód, ranne ablucje, przywidzenia.
Zbierałaś owoce – paznokcie i rzęsy, niezagojone rany.
Na przednówku rzeki opuszczały koryta, by rozmywać
sny, muskać piersi nabrzmiałe i tłuste. Pamiętasz strupy,
zapach trzewi, cichy podskórny dryf – nosiłaś to samo
imię i ten sam niemy krzyk na ustach. Drżenie podbrzusza,
z którego wyszły dnie zimne, wilgotne, potem modlitwy
za piąstki zakleszczone na amen, na pomstę, na trwogę.
Po jędrność łydek, bolesnych ud – gdzieś między prawdą
a umieraniem. Pozwól kropli drążyć skałę; niech wprawi
cię w ruch, rozrzuci kości od ciała – oderwane.
martaraczynska, 4 january 2013
Pierwsze wyjście na ląd. Oblepieni łuską, śluzem
nie potrafimy zamykać oczu. Piasek do złudzenia
przypomina ikrę (sami sobie gotujemy ten los);
głowy dwoją się i troją, języki przysychają do podniebień
szukając nowego słowa, myśli niewyrażonej i nie-
zapisanej. Sklepienie niebieskie. Czy nauka latania
nie przychodzi zbyt łatwo? Pierwszy rzut kamieniem,
który upada szybciej niż ziarno, zasuszony w rogu
okna motyl-niepylak. To pewne, zestrzelą nas
o świcie, kiedy rozespani wyruszymy na zwiady.
Nie zdążymy nakarmić młodych, wyskubać błota
spod piór; zastygli w ciemnym, dzikim mięsie
z całą pewnością przekroczymy granice dobrego
smaku. Składając skrzydła pełne naderwanych ścięgien
i zsiniałych mięśni, połkniemy noc. Pierwszy kęs: wiersz
jak kość stojącą w gardle. Nasze szczątki spływające
do jednego morza.
martaraczynska, 1 january 2013
Schodzę coraz głębiej. Warstwy popiołów i gliny
powlekają brzusiec naczynia; palec boży na wysokości
ucha (perkoziej główki). Pępek. Pępowina. Następna
poszlaka w poszukiwaniu wykładni czasu: kto wspomni
Boscha, rozjątrzy diabła w dzbanku? Powiedz albo
powiedź mnie na pokuszenie; będę rozcinać wszystkie
chore miejsca, z których powoli wysączy się symbol.
Pełen zakrzepów – zastygnie, nim odnajdę
dno, pierwsze wyciosane ostrze.
martaraczynska, 31 december 2012
Obdarzeni miłością, konturem – miękką kreską
pytamy: którędy na drugi brzeg? Tam ciała blakną
wolniej i wysuszone odpadają jak płaty farby.
Runęły mosty. Zastygając w jednym pokoju
okrywamy pledem nogi (przypominają dwa patyki
podbite pożółkłą podeszwą – pamiętasz? ta piszczel
wciąż straszy: zza stołu, psiej budy, wychodka).
Zetrzyjmy pot ze skroni, śmierć stanie się znośniejszą;
jej szorstkie futro pozostawi na rękach zapach łoju.
I znów przyjdzie wietrzny, brudny marzec,
a mężczyźni zasiądą na progach, patrosząc jagnięta;
ze strachu cuchnące mięso. Drogą spłyną mydliny
i krew; wartkie strumienie pomyj, z których
powstawać będziemy od nowa i układać się do snu
na poboczach, miękkich poduszkach mleczy.
Cicho, ciii. Podwórza zaniosły się kaszlem
popiołu. Oderwanie duszy od ciała nastąpiło zbyt
szybko; resztki materii przylgnęły do płotu,
by nie ugiąć się pod ciężarem własnych głów.
martaraczynska, 28 december 2012
Budzisz się nad ranem z myślą – wykolejam się.
Tonę. Zaledwie cienki pas lądu dzieli nas od zupełnej ciszy.
Hortyca. Zabory, porohy. Echo, echa rozkołysane,
głębokie, aż chce się zanurzyć dłonie i czekać.
Step. Cały skwierczy; farba łuszczy się z nadproży i ramion
krucyfiksu. Płowieją bukwy, wstążki, włosy – wystarczy odchylić
głowę. A ty co czujesz – wolność, pustkę? Wdrażamy się
w siebie. Cietrzewie tokują o świcie, coś pęka, syczy
i cyka. Cykady. Wypełniamy się, spełniamy – lekko.
Lżej? Nie jestem pewna, czy jeszcze wzrok mnie prowadzi do ciebie,
czy już oślepłam, a ty przybrałeś barwę traw. Błądząc językiem
zlizuję pot. Nektar. Oddechy, echo, echa – nic więcej.
martaraczynska, 26 december 2012
Leżę tu całkiem naga, nie z żebra stworzona
lecz zwierzęcych skór. Mówią: jesteś tak krucha
i lekka, że ziemia będzie cię trawić do kolejnej
wiosny i ani dnia dłużej. Ten grzech, to przecież
nic, bez przyczyny się z nieba nie spada.
Jeszcze garniecie się do piersi, skowycząc.
Kapryśni, wciąż głodni. Co byście zrobili beze mnie,
gładkiej jak śmierć, pochylonej nad grobem,
żłobkiem, kocim futrem lub miską pełną jagód?
Ja was wszystkich nakarmię, będę wodzić
na pokuszenie i na tęsknotę. Aż w końcu piekło
otworzy się pełne zębów i kości; ugrzęznę w nim
zielonooka i smukła, niby bezmleczna stara wilczyca
o sierści zmierzwionej od ciągłego ssania.
Przyjdziecie do mnie kalecy, o zaropiałych oczach,
żebym mogła zlizywać krew z waszych kolan, iskać
wszy, wygryzać strupy. Mam ciepły szorstki język;
ukołyszę was nim rozpadniecie się w proch, nim
zacznę przysychać do pościeli, martwa, cuchnąca.
A kiedy mój bóg zawoła: stań się! – powstanę.
I szybko spęcznieję, spełnię się, spękam. Nie z żebra
ulepiona, lecz spomiędzy kłów i gadzich łusek wyrosła,
uklęknę raz jeszcze: naga, karmiąca, odległa.
martaraczynska, 16 december 2012
Moja twarz stała się pobrużdżona i szorstka – marzyłam,
by zrzucić korę, przybrać ciało ciepłe jak wybrzeża Paphos.
Płód kiełkował ospale; w szczelinie, pod sęczkiem.
Razem z wiosną odeszły pierwsze soki, a wkrótce pokarm
szalenie wonny, żywiczny. Tylko patrzyłam na ciebie;
ukruszonego z lędźwi, mojego grzechu i wszystkich snów,
których nie potrafiłam wyśnić do końca. Zasypiałeś na obcych
rękach. Ja – w połogu, z nabrzmiałymi pąkami sutków,
ramiona zaplótłszy w dziecięcą kołyskę, czekałam
z dnia na dzień stając się coraz smuklejsza, nieodporna
na chłód i gibka. A wtedy powróciłeś z rozdartym udem,
cały kwitnący i zapytałeś – myślisz, że teraz łatwiej
będzie mi wschodzić do niej? Korzonki wpuściłem
głęboko - nie wyrwą przecież, nie zabiorą mnie stąd.
Wzeszedłeś nazajutrz, z samego rana. Więdliśmy cierpliwie:
jedno ze zgryzoty, drugie na boskich ustach.
martaraczynska, 12 december 2012
A kiedy urodzę syna, będzie miał po nas dłonie i usta –
szeptała, ulatując wysoko ponad dachy, ryneczki utkane
z pierza i potu. Maj rozrastał się biedą po ulicach,
zasłaniał nagie kości, łodyżki zeszłorocznych traw.
Przycupnąwszy pod płotem, rozwarł ramiona. Rozpaliły się
sny na świeczniku, powietrze wezbrało brzemienne w dźwięki.
Kochankowie patrzyli jak smyczek łechce struny, anielskie
kędziory, opływa gładkość ud – w gęstwinie wilgotnej
ze wstydu, gdzie dotyk splata się z wonią kaliny i włosów.
Wodziły zmysły, gorąco biło po skroniach, gdy tak milczeli
zdjęci prosto z nieba, zatrzymani w pół kroku – pod miastem
ziemia była miękka i tak lekka, że aż strach.
I poczęli rozsypywać się cicho, na pamięć, każde w swoim
smutku. Teraz śpią. W zgniłych deszczułkach, pestkach,
płatkach. A najczęściej w kozim futrze, za lewym uchem –
urodziłam syna, spójrz, wyprawił nam piękny pogrzeb.
Terms of use | Privacy policy | Contact
Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.
5 may 2024
0505wiesiek
5 may 2024
N2absynt
5 may 2024
Poetic JusticeSatish Verma
4 may 2024
N1absynt
4 may 2024
Izerska rzekakalik
4 may 2024
0405wiesiek
4 may 2024
Suffering Was RightSatish Verma
3 may 2024
M1absynt
3 may 2024
0305wiesiek
3 may 2024
I Was LostSatish Verma