30 października 2023
Parasomnia III: Atak
Byłaś tam. Byliśmy razem. W blasku gorejącego nieba drżały cienie na popękanej ścianie pustego domu. Zaciskałem powieki, zaciskam nadal. Pod powiekami trzepotanie skrzydlatego blasku całego w czerwieni. Zagłębiamy się w morzu piskliwego szumu, w oceanie eksplodującej z rykiem gorączki, która spopiela labirynty mózgu z wielkim trzaskiem rozpadającego się dachu. A więc znowu bomba. Na języku metaliczny posmak, orgazm nuklearnego rozszczepienia. Wpatrujemy się w płonącą zagadkę, w świetlistą tajemnicę czasu, w tajemnicę olśniewającego światła, które kładzie się blaskiem na drewnianej, wytartej przez dekady podłodze, blacie stołu, krzesłach, książkach… I pełznie, i łasi się do nas, przymila w swojej potędze śmierci. I rozpełza się aż do oślepienia…
Chodź i weź mnie za rękę, albowiem błądzimy, gdzieś w czeluściach ciszy. W którymś deszczowym dniu, na stepie. Pośród drapiącej nasze gołe łydki wysokiej trawy. Jesteśmy tutaj. Byliśmy. W pustym domu mokre, popękane ściany. Ściekają z nich smugi wilgoci. Brunatne zacieki… W szarym półmroku wpadającym przez okno otwartym na pochmurny step. W obskurnym świetle wiszącej na kablu żarówki jawi się wykrzywiona twarz umarłego dawno ojca. Coś mówi, szepcze. Jest. Nie ma. I znowu jest, ale w innym miejscu i czasie. Pomyliły mu się sny. Chciał wejść do innego. Wszedł nie tymi drzwiami.
Gdzie ty jesteś? Gdzie? Nie widzę ciebie, albowiem płyniesz dostojnie powietrzem, płyniesz w chmurze pełnej deszczu i męki cierpienia. Poruszasz obrzękłymi ustami, coś do mnie mówisz. Nie słyszę. Niedosłyszę, ponieważ zagłusza cię z niesłychanej oddali pożoga rozpędzonego czasu. Wicher unicestwienia rozszarpuje kształty, podarte łachmany wlokące się znikąd, donikąd. Z jednego odmętu do drugiego, z jednego koszmaru w drugi…
Gdzie ty jesteś? Szukam, macam w ciemności, ale słyszę nieustanny szmer i szelest dobiegający z kątów pustego domu. W którymś dniu jesieni, na stepie… Nie. Nie… A więc w pustym domu (albo laboratorium?) w odorze chemikaliów, walających się wszędzie medykamentów…
Skąd to się nagle tu wzięło? Nie wiem, nie mam pojęcia. To tak jak w rozgorączkowanym śnie, gdzie zjawy przechodzą jedna po drugiej. Gdzie przekształcają się i giną w otwartych szeroko ustach umierających, umarłych, konających w męczarniach, skonanych, sztywnych, sinych od opadowych plam… To się wciąż tworzy i tworzy na nowo. To się przemienia i nie przemienia zarazem. To jest tutaj całą wieczność i nie jest… Albo i jest… A więc w pustym domu…
Znowu wracam do początku, do źródła… Przede mną zatrzaśnięte drzwi z mosiężną, porysowaną i zaśniedziałą tabliczką: „Return to the Origin”… A więc to tutaj. To stąd wydobywa się szmer rozpędzonego źródła, który buzuje w moich pulsujących uszach każdego dnia i każdej nocy, podczas każdej chwili samotności trwającej wiecznie i wiecznie, podczas gdy trwa wiecznie…
Słychać jakieś skrobania za drzwiami, za szafą z odpadłym na froncie fornirem, za popękaną, pełnej zacieków ścianą… Kto tu jest? Czy jest tu, kto? Zatem, kto? Bądź, raczej, co? Nikt. Nic. To tylko nic. To cisza i pisk w moich uszach. To piskliwe szmery w radiowym głośniku ustawionym między kanałami. Wysypują się z niego niczym drobinki piasku na bębenki moich uszu. A w nich prawdziwa otchłań samotności i pustki. A więc w pustym domu… W półmroku pochmurnego zmierzchu przysuwam się do drgającej membrany głośnika, aby utonąć w tym deszczu z kosmosu z ręką na potencjometrze jakiejś przemyślnej aparatury badawczej o zmiennej wartości rezystancji… Trwałe to i niezniszczalne, prawie wieczne… Zaiste, automatyka przemysłowa wymaga trwałości urządzeń. A więc z ręką na pokrętle do płynnej regulacji falownika… Jakiś zakład przemysłowy, badawczy? Pełno tu porzuconego żelastwa, pozwijanych kabli, walających się transformatorów, tranzystorów, pomieszczeń pełnych przerdzewiałych nastawni, rozdzielni ze zwisającymi przewodami… Tablice, schematy instalacji elektrycznych, wykresy, matematyczno-fizyczne wzory, liczby stąd do nieskończoności…
Pełno tu wszędzie. Pod stopami opiłki żelaza, cuchnące smarami tokarki, stojące pod ścianami frezarki z opuszczonymi głowami… Pełno tu wszędzie… W powietrzu odór potu, chłodziwa, krwi… I wszędzie jakieś gzymsy, uginające się od porzuconego złomu półki, blaszane rynny, kominy, jakiś olbrzymi kompleks nadawczo-odbiorczy… Wielkie talerze skorodowanych anten, obracających się niegdyś na szynach radioteleskopów, teraz żałosnych, groteskowych karykatur samych siebie…
Ktoś dzwoni. Telefon niemiłosiernie brzęczy. Czarna słuchawka, czarny ebonitowy aparat z przezroczystą ponumerowaną tarczą i otworami na palec. Ktoś bez wątpienia dzwoni, ale, kto? A więc znowu powrót do dzieciństwa. Podnoszę słuchawkę. W słuchawce jedynie piskliwy szmer i ktoś nadający z wielkiej odległości na falach eteru, lecz zbyt zawile, abym zrozumiał ów specyficzny przekaz.
Odkładam słuchawkę z cichym stęknięciem widełek. Lecz sznur jest odłączony. Gruby elektryczny sznur zwisa ze stolika i wije się po podłodze niczym czarny wąż… Znowu krótkie brzęknięcie telefonu. Cisza… I znowu… Jakieś takie zrywy połączenia, krótkotrwałe (nieustanne) próby połączenia, kogoś lub czegoś niematerialnego, co próbuje wpłynąć na materią widzialną, wejść w jakąś swoistą koegzystencję nie wiadomo po co.
Zagłębiony w wielkim fotelu siedzę i dumam. Wyrwany ze snu przez nieustanne nawoływania i szepty. Wpatruję się w podłogę, w ten odbity blask pełni księżyca, co się wsącza przez otwarte szeroko okno. Za oknem noc i szum strzelistej topoli, dębów, kasztanów… I znowu nie ma tu logiki, choć w śnie mało kiedy jest potrzebna logika. A więc w pustym domu słychać gong stojącego zegara, północ, pierwsza w nocy, trzecia… Przechodzą zjawy i nikną, paradują w jakimś nieokreślonym tańcu. Jakieś fanaberie, półsenne dziwadła… Rozmaite gesty, symbole i znaki… I przechodzą powoli, jak ustępujący atak choroby. Przechodzą powoli te wszystkie niedowidzenia, niedosłyszenia i piski…
Siedzę ociekający potem, chłodziwem, krwią… Poraniony opiłkami żelaza, chrzęszczącym pod stopami rozbitym szkłem… Wsłuchany w szemrzący wykwit bakterii w kątach ciemnego, pustego domu, w oddalające się kroki nie wiadomo kogo… W czyjś gorący oddech, w rozkoszny jęk mięsożercy zagłębiającego się zębami w soczystą, świeżą ranę… A więc jestem. Znowu jestem…
Mówię, mówię przez sen, bełkoczę w półśnie, na jawie… Jestem… Jesteś? Czy jesteś? Wiesz, ja jestem, albowiem jestem i czekam, czekając na nikogo.
Rozglądam się ni to przez sen, ni to na jawie… Szukam, macam wokół jak umarły ślepiec, gdzieś pomiędzy cieniami, co powrócił znowu do żywych, co zmartwychwstał w mękach powtórnych narodzin. Jak ktoś, kto próbuje z wielkim zdziwieniem rozszyfrować zagadkę światła odbitego na źrenicy oka. I próbuje się wsłuchać w jakieś nawoływania (swoje? nie swoje?) W dobiegające z ukrycia… Gdzieś z wielkich odmętów pustego domu… Między gongami stojącego zegara…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-10-30)
***
https://raisondetre.bandcamp.com/track/destin
https://www.youtube.com/watch?v=r2oO6LrliJg
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta
20 grudnia 2024
Na świętavioletta
20 grudnia 2024
Zamiast ibupromudoremi
20 grudnia 2024
jeszcze jeszczesam53
20 grudnia 2024
2012wiesiek
20 grudnia 2024
Pastorałka trochę kulawajeśli tylko