23 lutego 2017
Hejtpitafium (cz. V.- OSTATNIA)
Pierwsze, co rzuca się w oczy to obżarta do połowy tapeta w sieniach. O żesz... Znaczy- po chałupie buszowało stado szczurów, myszy, łasic, nornic, nutrii i czort wie jeszcze jakich gryzoni. Dalej, jak się spodziewam, może być tylko gorzej.
Wchodzę do kuchni. Pieczara przejrzałego, przeterminowanego powietrza, mój dawny dom.
Ciemno jak u Murzyna w ... kieszeni. Na piecu kaflowym stoi starutki czajnik, parę okopconych garnków. Pod oknem przykryty ruską ceratą w kwiaty stół, dwie brudne szklanki. W kredensie puste opakowania po kawie, mące, cukrze. Wszechobecne mysie bobki i papierowa sieczka. Na tapecie co rusz widać wyżarte rozety.
Wyblakła dziewczynka z kwiatkiem patrzy z obrazka takim samym smutnym wzrokiem, jak przed laty.
Chyba żaden szmok nie włamał się przez te wszystkie lata, nie zabrali płyty żeliwnej na złom. Ciekawe, co z telewizorem.
W pokoju najpierw dostrzegam kurtkę ojca na wieszaku, bliżej niezidentyfikowane buty (moje?) pod ścianą, potem- wersalkę przykrytą doszczętnie zjedzoną narzutą. Nieśmiertelny Jowisz stoi na meblościance. Ordynarnie paskudne, kupione od braci zza wschodniej granicy, gumowe zwierzaczki stoją w szeregu na półce. I takim syfilisem bawiłem się w dzieciństwie!
Niemiłosiernie zakurzona babcina lampka, przy której czytała wieczorami modlitewniki, Biblię i inne dewociarskie bzdury, jakieś pierdobibeloty, prostokątne radio diora w obudowie ze sklejki.
Ciekawe, czy magnetofon ,,żyje". Może, jak na prawdziwego ,,jamnika" przystało dostał nóg i poszedł sobie...
Gdzie go zostawiłem? Próbuję otworzyć okno, ale przeszkadza mi gałąź jabłoni. Drzewa wyciągnęły szponiaste łapy w kierunku domu, jakby chciały go rozszarpać. No! Po dłuższej chwili mocowania się z konarem udaje się go odepchnąć i nie wyszklić szyby.
Do izby wpada więcej światła. Mehr Licht!
Otwieram kolejne drzwiczki. Tylko bobki, bobki, bob...jest! Wyciągam ukochany niegdyś sprzęt, ziomala z dzieciństwa. Kurczę, myślałem, że jest mniej sfatygowany. Ale aż się cieplej na sercu zrobiło, jakbym zobaczył dawno niewidzianego przyjaciela, który na dodatek zmarł, ale okazało się, ze to nie prawda (cyrk jak w ,,Modzie na Sukces").
Stary, kochany sharp z kolorofonami świecącymi na mdło- zielono, mdło- niebiesko i mdło-czerwono, setkami suwaków-equalizerów do regulowania i tak beznadziejnej jakości dźwięku, z czterema głośnikami. Kochany, zdemolowany szarpulec z wyłamaną jedną kieszenią magnetofonu, porysowany, jakby sto kocurów ostrzyło o niego pazury... Szkoda, że w chacie nie ma prądu, włączyłoby się jakąś muzyczkę.
Zapadam się w mocno wysiedzianym na fotelu i biorę zmatowiałe lusterko. O ludu święty... facjata boksera - amatora po przegranej walce z zawodowcem.
Choć... co mi szkodzi mieć zdefasonowany pysk? Jestem bezprizorny, człowiek znikąd. Uciekłem z próżni i trafiłem w próżnię.
Nie zostawiłem dziewczyny, żony, gromadki dzieci. Samotny, stary pies, parszywy, zapchlony kundel z tasiemcami w kichach przywlókł się na dawne śmieci.
Nie nadaję się do niczego, do tańca ani do różańca. Nawet seksem się brzydzę, co jak na faceta jest nienormalne. Potrafię kochać tylko platonicznie, miłością rzepa, przylgi, kleszcza. Jestem wampirem energetycznym. Prawie całkiem oziębły. Seks ograniczałbym najchętniej tylko do pieszczot i lizanka. Ruchy frykcyjne, to całe ,,dyg, dyg, dyg", jak mawia sąsiad, ruszanie tyłkiem, grzebanie w drugiej osobie, w jej lepkiej kieszeni uważam za szczyt ohydy. Nie mieści się w głowie, że normalny człowiek może chcieć, ba- pragnąć tak obleśnych rzeczy! To czynność zwierzęca, knurza. Bydlęca. Nie jestem impotentem, moja jałowość zaczyna się i kończy w sferze psyche. Żebym wiedział, czym to jest spowodowane... Chyba wrodzoną nieśmiałością, brakiem otwartości na innych.
Terapia może i przyniosłaby efekt, ale przecież nie pójdę do lekarza i nie zacznę opowiadać o najintymniejszych szczegółach duszy! O tym wie tylko... ściśle tajny pamiętniczek. I wystarczy.
Kryptożycie, człowiek obrośnięty literami. NIE wytatuowane atramentem sympatycznym, pokrywające całą powierzchnię skóry. Istota składająca się z odmowy, negacji negacji, poczwórnego zaprzeczenia. O takich ja mówi się ,,ni do Boga, ni do ludzi".
Alkoholik, wyrzutek z cyklicznymi napadami agresji, safanduła, życiowa pierdoła, truteń. Nawet tak kochanej ex-Magdy nie chciałem przelecieć w czasach, gdy była jeszcze pełnowartościową, zdrową Magdą bez przyrośniętego syfu w postaci męża, bachorów, worka wspomnień, całej tony prozy życia.
Jestem prostą, bez początku i końca, biegnącą zawsze przez kąt zero stopni. Tyle wynosi temperatura mego ciała. Niczym stare, spróchniałe chałupy, posiadam jedynie wartość opałową. Mężczyznokształtny pień.
Wstaję. Sprężyny pod zadem odjękują z ulgą. Nikła szansa, że nie zakosili, ale co szkodzi sprawdzić...
Znów zmieniam się w deptacza. Parę drzewek przy kiblu wyrosło pod niebo. Podwórze zdziczało do reszty.
Brodząc po szyję w zielsku, którego nazwy zapomniałem (na szczęście nie jest to barszcz Sosnowskiego) docieram do półzawalonej szopy. Dach z papy zapadł się na środku. Nie wróży to dobrze. Kłódka wygląda na nieruszaną od dekad. No tak- kamień. Ani rusz.
Czym ja się do cholery przejmuję?
Zaciskając zęby odrywam zmurszałą deskę ze ,,ściany", choć to za dużo powiedziane. Drugą, trzecia, wreszcie włażę do środka.
Rośnie tam uroczy młodnik, lasek samosiejek. Półki ze skamieniałymi farbami, butle ze zwietrzałym rozpuszczalnikiem itp. runęły ze starości. A on? Jest, stoi obwieszony dętkami od sławetnej skody, która nie może przestać mi się śnić. No chodź, dziadku!
Głupio tak odgrzebywać coś, co wieki temu nonszalancko porzuciło się na pastwę złomiarzy, kurzu i rdzy. Ta ostatnia była bezlitosna, zadomowiła się na kierownicy, ramie, kołach... Nawet pompka jest! Jeśli ogumienie będzie zdatne do użytku, pójdę na pielgrzymkę do Częstochowy, czy innego Lichenia z rozbitą ładą na plecach.
Ale jaja, napompowałem!
Wyciągam na szczątki światła dziennego. Rower męski Ural, stan- barn find. Wart mniej niż zero. Pojazd świetnie komponujący się z moim wyglądem i stanem psychicznym: kompletna rozpierducha, granat wrzucony do sracza.
Mam głupie myśli. Chcę, by na moim pogrzebie odtworzono piosenkę dla przedszkolaków, najlepiej o misiach.
A potem by natarto zwłoki lodami waniliowymi. Ot, tak bez powodu. W obliczu powagi śmierci być jak clown, przełamać, zagryźć, zamordować patos. Lub jak GG Allin, (pochowany brudny i śmierdzący) któremu kumple flaszki wkładali do trumny, jak Graham Chapman, na którego pogrzebie padło słynne ,,fuck". Że o braku sutannowego pajaca nie wspomnę. Ktoś musi mnie (a raczej truposza) pomazać lodami, albo różową farbą, po czym sru- do krematorium. I żadnych nagrobasów. No, chyba, że jajcarski: ,,Tu leży grafoman Florian de Nath"-albo cuś w ten deseń.
Pochówek- jeśli dałoby się załatwić- na cmentarzu dla zwierząt. Moja dusza pośród podobnej do niej dusz Reksów, Burków i Azorów.
Nikt nie składałby kwiatów na zapomnianej mogiłce ,,psa". Każdej nocy wyłbym do księżyca, wpatrywał się w czarny lej nieba.
Ziemia to patchwork. Zmieniam się w robaka, rozpruwam szwy. Co znajdę na samym dnie? Kości wyśnionej dziewczyny, mitycznej postaci, półboginki, która tolerowałaby mnie takiego, jakim jestem, a którą mógłbym jedynie potrzymać za rękę?
Czy ktokolwiek płci żeńskiej nie brzydziłby się mentalnego kastrata- miłośnika wódki i pettingu?
Jak znam siebie- do takiej rozkminy potrzebna jest co najmniej krata browca i ze dwa winiacze.
VII.
Żebra nie mogą być złamane, skoro mogę pedałować po wertepach. Choć jedna dobra wiadomość. Co najwyżej mocno się potłukłem.
Zniszczone siodełko wbija się w regalia. Taka jazda grozi trwałym kalectwem. Jeszcze mi brakowało zgruchotania klejnotów.
Choć i tak nie były używane do czegoś sensownego. Prawiczków po trzydziestce powinni wyłapywać rakarze i wieszać na pokazowych egzekucjach. Dla mężczyzny chyba nie ma większej hańby, niż...to. Wstyd mi przed samym sobą. Dobrze, że choć kumpli nie mam, nie dawaliby żyć. Nie wyobrażam sobie obracać się w męskim środowisku, na przykład budowlańców, nierzadko wśród cwaniaków, chamów i znosić niekończące się szyderstwa, wręcz obelgi. Być poniżanym za siedzenie w klatce, w której całkiem mi dobrze.
Seks jest dla rozpłodowców. Dla zaradnych. Zażenowanie miesza się z kompletnym brakiem zainteresowania tym tematem, czasami, bardzo wstydzę się bycia panem-dziewicą, ale najczęściej mam to gdzieś, wręcz cieszę się, ze nie zrobiłem przypadkowo jakiegoś potworka. Mój skrajny pesymizm ubzdurał sobie, że jeśli miałbym dziecko, na sto procent urodziłoby się poważnie chore. Te wszystkie wodogłowia, kifozy, zespoły Downa, retinopatie wcześniacze nie zostały wymyślone przez braci Grimm, czy Andersena, tylko istnieją naprawdę i dotykają czyjeś maluchy.
W dzisiejszych czasach wyznacznikiem wyobcowania, aspołeczności jest brak komórki. W większych miastach nawet kloszardzi mają telefony, dzięki którym mogą się umawiać na libacje denaturatowe połączone z dysputami filozoficznymi.
Część z nich odżałowała kilka wyżebranych dych, reszta komóry po prostu ukradła.
Ja i pod tym względem jestem prawiczkiem. Komórko-virgin. Nigdy nie miałem do kogo dzwonić, więc po kiego grzyba miałem ładować kasę w rzecz potrzebną jak rybie wibrator? Na zasadzie mimikry? By nie czuć się zdehumanizowanym, ascetycznym przybyszem z XIX wieku? Wali mi to.
Nikt mnie nie zna, nie ocenia. Człowiek- nikt, przyistniejący gdzieś na obrzeżach życia, karaluch śpiący w kącie, poczciwy głupol, którego obecność nikomu pomaga ani nie szkodzi.
Biorę głęboki oddech. Szmelcowaty rower toczy się po wybojach, gdy prawie opuszczam ciało.
Rozwiewam się, jak tysiące mikroskopijnych, papierowych motyli, rozlatuję po świecie unoszony wiatrem. Kilka mnie spada na parapet dawnej Magdy. Poprzedniej własnej wersji, Magdy, która nigdy nie założyła rodziny, nie wyjechała z Hempalina.
Wszystkie te lata przestała w oknie, jak księżniczka zamknięta w wieży. Grudki soli w wypłakanych oczach.
Parę skrzydlatych paprochów unosi rozbitą ładę. Patrzcie! Moja stara chata wzbija się w powietrze. Nadlatuje rój czarnych motyli, całych z antymaterii. Dusze mojego synka, córeczki. Wżery na mapie, całe kontynenty nieistnienia. Pamięć to mysz wygryzająca dziury w normalności. Pamięć wypaczająca, zmieszana z wyobraźnią, z majakami. Udawane wspomnienia z nieistniejących czasów.
Pobożne życzenia, wariackie i nieziszaczlne plany. Abstynencja, seks z M., gromadka słodkich pociech bez rozszczepu wargi, upośledzenia. Słodkie, miłe życie bez chłodu, głodu i picia.
-Ciociosan poproszę. Dwa razy. Jakiś chleb, niedrogi. I eLeMy.
-Na długo przyjechałeś?- z mordy Kaliszewskiej nie złazi szyderczy uśmieszek. Schowałem honor do kieszeni i - chcąc nie chcąc- przyjechałem do jej sklepu, bo najbliżej.
-Zobaczy się- ucinam.
-Pani da jeszcze skrzynkę Perły. Przecież nie zachachmęcę. Oddam co do jednej butelki, za parę dni.
-Z kaucją, najwyżej.
Znów łapy mi opadają, gdy spotykam się z taką małostkowością.
-No dobra już, dobra. Jest podpałka do grilla?
-A co, imprezę robisz? Kiełbasy ile chcesz?
-Minus pięć kilo. Tylko podpałkę. To do nacierania sińców. Nie słyszała pani? Szybciej znikają od tego. Nie ma lepszego specyfiku, sam doktor Religa reklamował, jak żył...- bezczelnie lecę w kulki. Babsztyl jest tak tępy, że nie wyłapał ironii. Podaje mi może piętnastoletnią podpałkę. Z bladej etykiety ledwie mogę odczytać, co to jest. No racja, to nie miasto, tu nikt nie robi grilla, nie sprzedało się, więc zalega na półce. Mogłem kupić ,,dyktę", wyszłoby taniej, ale ta krowa pomyślałaby, że chcę ją wypić, stoczyłem się na samo dno i tankuję alkohol niespożywczy. Całe Armalnowice dudniłyby od plotek.
-Baterie R20 jeszcze poproszę, sześć sztuk. Tak, te najgrubsze paluszki (co za kretynka!).
Obładowany jak ciocia z Ameryki wracam na chatę. Piweńko radośnie dzwoni na bagażniku, winopodobne śmierdziuchy wystają z kieszeni spodni. Jeden nawet nieźle nadpity.
Wkładam baterie do radiomagnetofonu. Próba generalna, czy nie jest zawilgocony. ON. Szumi, działa!
Antena w połowie ułamana, ale dobre, stare szarpsko ,,łapie" program pierwszy.
,,Golden Brown", fajna nuta.
Co jest na strychu? Nie byłem tam wieki... Gramolę się po drabinie. Ciemność widzę, widzę ciemność.
Nagle tuż przy mojej twarzy wyrasta rozkładająca się padlina niedźwiedzia. Po chwilowym szoku zaczynam się śmiać. To tak zwane ,,straszne palto" mamy. Nazwałem je tak we wczesnej podstawówce.
Wciągam sharpa na górę i włączam światełka. Widać coś- niecoś. Generalnie: słoikoza. Wnętrze zapomnianej apteki. Dwa pokolenia myły każdy słoik po jedzeniu i chomikowały na strychu. Wszystkie puste, zakurzone, pełne mysich i szczurzych bobów.
Pogryziony worek, z którego wypełza kłąb pierza. Obrzydliwie brudne łachy, łachmany, wory szmat! Adapter ,,Lesio" (nie działał chyba od nowości), stosik ,,grających pocztówek": historyczna- z pierwszego Festiwalu w Opolu, Partita, Parpsita, inne zapomniane, zjedzone przez myszy zwłoki zespołów.
Gąsiory na wineczko. Ojciec miał kiedyś robić, ale na chęciach się skończyło.
Dopiwszy drugi ciociosan wynoszę na dwór worki z syfem. Szarp drze się ,,Jest taki samotny dom", jakby chciał opisać moją chałupinę.
Mam lekką alergię na kurz, więc już po paru minutach grzebania się w barachle swędzi mnie pobity pysk i dłonie. Na stercie lądują pogryzione słomianki, winylowe płyty, dętki od skody, nawet obrazek ze smutną dziewczynką. Fallicznokształtna figurka z wodą z Lourdes, niesprawny telewizor, ohydne, gumowe zabawki- sru!
Otwieram szafę. W twarz bucha zgnilizna, jakbym zajrzał do trumny. Po kożuszkach, chodnikach i czymś bliżej niezidentyfikowanym, co siedemset tysięcy lat wcześniej było chyba narzutą, pełzają mole, robaki, karaluchy i skorpiony. Piękny, włochaty ptasznik uwił gniazdo w kupie ścierek. Powstrzymując odruch wymiotny biorę wszystko na obrzemek. Polewam rozpałką stos śmieci, przytykam zapalniczkę.
Buchają płomienie, sznury gryzącego dymu oplatają chmury.
No to cześć, mamo, tato, dziadkowie. To mój wielki znicz dla was, czarne pożegnanie, wiązanka ognistych kwiatów, wulkaniczne pióra ze skrzydła czerwonego kura. Od dziś, aż do końca świata będziecie się zmieniać w popiół. Każdy dzień to zwęglanie, nowa data to gorący stempel na waszych wyblakłych zdjęciach.
Czuję się jak na pogrzebie, wiec wypadałoby zaśpiewać jakąś pieśń. Satanizm to też religia, wiec niech będzie ,,Celebration of Christ's fall", które drugi dzień jazgocze mi w głowie.
Pijąc trzecie piwo znajduję odpowiedź na odwieczne pytania ludzkości- ,,kim jesteśmy i dokąd zmierzamy?" Przecież to jasne- każdy z nas to rozbity i źle sklejony wazon, puzzle układane przez idiotę, który nie wie, że ma mu wyjść jakikolwiek obrazek i niepasujące elementy wciska na chama, dobija młotkiem i skleja super glue.
Po co żyjemy? Aby zmieszać się z ziemią, oczywiście. O, tak jak te dwa odlane z gumy, radzieckie kocury, którymi bawiłem się w dzieciństwie.
Tego w kapeluszu, co wyglądał jak Top Cat, nazwałem Torbut, diabli wiedzą dlaczego. Kotkę pomazałem długopisem, by była ,,wytatuowaną więźniarą". Nosiła imię ,,Punia Ję" (co też lęgnie się w głowie pięcio- sześciolatka, to raczej dobra ksywa dla dziwki, aktorki porno, z czego naturalnie nie zdawałem sobie sprawy).
Te dwie obrażające poczucie estetyki, paskudne zabawki za chwilę zmienią się w kałużę rozgrzanej gnojówki i wyparują.
Wszystkie koty idą do nieba, nawet te zdiełane przez kacapów.
To przecież laleczki voodoo uosabiające mnie i Magdę Ję, od wewnątrz pokrytą dziarami.
Ognisko to nasz związek kończący się gdzieś w innym wymiarze. Zestarzeliśmy się, akty urodzenia zżarły myszy. Może mamy po sto lat, może jedynie po dziewiętnaście, we wspólnym śnie znów chodzimy do klasy maturalnej?
Przeszłość jak kamienny, niepalny motyl. Trzepot jego skrzydeł wywołuje trzęsienie ziemi w Hempalinie Dolnym i Armalnowicach. Nasze byłe domy walą się.
Jesień wkrada się cicho, niepostrzeżenie. Kratery zostają przysypane liśćmi. Pada deszcz. Milczymy o sprawach najważniejszych, kłócimy się o błahostki. Odchodzę nad ranem, trzy minuty przed Nowym Rokiem.
Mam w pamięci rozety, dziury wyżarte przez srebrne, papierowe ćmy. Nie wiem, przed czym uciekam. Może w napadzie pijackiego zabiłem rodziców, dziadków, może tknięty szaleństwem powiesiłem się w garażu?
Amnezja to zbawienie, świetlisty krąg nad poobijaną głową. Za plecami mam wojnę, chaos. Przybiegłem tu, bezbronny i nagi. Na mapie pełnej dziwnych kontynentów wydrapuję nowy, Flormalnowicję. Dzika kraina, w której ziemia wrze i jednocześnie jest lodowata. Całkiem jak ja, skrępowany fobiami, neurotyczny i drżący ze strachu przed samym sobą. Gdyby jeszcze istniało ,,dziś", powiedziałbym, że nie od dziś wiadomo, iz nachlany jestem zdolny zabić. Ale upływ czasu to przeżytek, zabawa ślepców. Rodzice to rzeźby z najcieńszego szkła na moim przyszłym grobie. Na zwierzęcym cmentarzu zakopałem kuferek pełen zaschniętych motyli, butelek po wódce i własnych kości.
W lecące z szarpiska ,,Wszystko, czego dziś chcę" wdziera się dźwięk syreny policyjnej. Jadą mnie aresztować.
Tępym wzrokiem gapię się w wygasłe ognisko, kopiec śmierdzącego żużlu. Wszystkie piwa wypite. Mdłe światełka radiomagnetofonu ledwie się żarzą.
-Rozbiłem wszystkie łady świata, panowie władza, dziesiątki sarenek, łosie, żbiki, nawet oceloty upodobały sobie wybiegać mi przed maski. To przeze mnie w krajach byłej demokracji ludowej nastąpił deficyt samochodów produkcji radzieckiej i są teraz poszukiwanymi przez kolekcjonerów białymi krukami.
Po co przyjechałem? Porządki zrobić w domu po dziadkach. I na grób takiej jednej Magdy, koleżanki z liceum. Znicz zapalić, pomodlić się.
Przykra historia. Była moją dziewczyną. Wybuch gazu, nieszczelna butla propan butan. Po jej chałupie pozostał tylko krater. Podobno zbierali ją szufelkami i pochowali w dziecięcej trumience na cmentarzu dla psów, tak ludzie mówią. Nie dawałem wiary, więc przyjechałem sprawdzić.
Piłem? Skądże! Ja zwyczajowo lampkę szampana na Sylwestra i to nie całą. W zasadzie to tylko usta umoczę. Alkohol mnie brzydzi, podobnie jak zadawanie się z kobietami.
Nadszedł dzień, którego nie ma. widać go tylko w wyjątkowo ciemne, bezksiężycowe noce.
Dzień oklejony kryształami Swarovskiego, poemat schowany na strychu, pod lampą z pióropuszem kruszących się światłowodów.
Dwa cienie na spękanej ziemi. Uschnięte drzewko obrasta w tęcze. Każdy kruchy, rudy liść świeci innym blaskiem.
Łada- karawan wiezie mnie w ostatnią drogę. Lody waniliowe ściekają z pyska. W sierści zalęgły mi się mole.
Nadal brzydzę się ciała. Nadal boję się bliskości.
To nieuleczalne.
KONIEC
26 grudnia 2024
Augusta Luise pachnie miłościąsam53
26 grudnia 2024
*****sam53
26 grudnia 2024
MamidłoArsis
26 grudnia 2024
Królowa wiatru - z tomuBelamonte/Senograsta
26 grudnia 2024
Pod Twoją, Matczyną Obronę...Marek Gajowniczek
25 grudnia 2024
Powrót FeniksaBelamonte/Senograsta
25 grudnia 2024
przy tobieYaro
25 grudnia 2024
2512wiesiek
25 grudnia 2024
Tomasz Beksiński - 1958-1999Misiek
25 grudnia 2024
Święto to szabat - sobotadobrosław77