12 stycznia 2018
Cudowron
Ból stawał się coraz bardziej dokuczliwy.
Do wczoraj były to jedynie gryzące mrówki, podskórny kopiec drżących od prądu, świetlistych, fluorescencyjnych owadów, które darły mięśnie, szatkowały je szczękoczułkami.
Żuwaczki pełne krwi. Koszmar przeradzający się w jeszcze większą zgrozę.
Dziś Andrzej, nieszczęsny nosiciel bólu, postanowił:
- Idę do lekarza. Ręki nie mogę, kuźwa, wyprostować. Wczoraj - cała dłoń, dziś aż po łokieć napierdziela tak, że idzie ściany gryźć. No masakra, zaczęło się od małego palca, a skończy chyba na amputacji przedramienia.
- Nic nie widzę... - brodaty lekarz pokręcił głową.
- Nie obrzęknięte nie ma nawet zaczerwienienia. Podejrzewałbym zastrzał, albo zanokcicę, ale tak bezobjawowo... Brał pan ostatnio narkotyki?
- C...co?
- Środki odurzające, dopalacze?
- Nie, z piętnaście lat. W liceum paliłem trawkę. Dawno i nieprawda, a co?
- Czy leczył się pan psychiatrycznie?
- No wie pan? Nie!
- Bo mi to wygląda na ból fantomowy, urojeniozę charakterystyczną dla tzw kompulsji Cotreya, najczęściej spowodowaną wieloletnim nadużywaniem substancji psychoaktywnych. Tak właśnie, dość przykro się zaczyna - od czucia wymyślonego bólu. Potem po pacjencie chodzą blaszane igły, żuczki, żołnierzyki... I człowiek je strzepuje z ubrania. Potem - zdziera skórę do mięsa. I głębiej, do kości. Jeden, w Danii, to się nawet oskalpował - widziałem zdjęcia w Wiadomościach medycznych. A pijesz pan?
- Jak każdy. Średnio. Proszę od razu wykluczyć delirkę.
- Nie, to nie to. Zespół Folleya - Angertona. Sypia pan dobrze?
- Tak.
- Jakieś dolegliwości żołądkowo - jelitowe?
- Nie.
- Ech, to już nie wiem. Pląsawica Rifbjerga, jeśli w przeciągu tygodnia zaczną panu wypadać włosy, psuć się wzrok - jesteśmy w domu, to to.
-...konował pierdzielony - nie potrafi postawić prostej diagnozy, tylko spytuje z rozumu, doszukuje się chorób tropikalnych - rzucił Andrzej przez ramię walcząc z kurtką. Cholerny rękaw! Ramię całkiem zdrętwiało. Jak tak będzie jeszcze jutro - trzeba będzie iść na SOR!
- Co mówił?
- Paraliż drgawczy na szczęście wykluczył, więc może jeszcze trochę pożyję, he, he.
- Zwolnienie - na ile ci dał?
- W ogóle. Konował podejrzewa, że nie chce mi się robić, symuluję. Chciałem się kłócić, wreszcie, z tej bezsilności - nawet błagać, ale widzę, że nic nie wskóram. Kompletnie nieprzejednany, skubaniec.
- To jak ty będziesz... Co on - zwariował? Było się postawić!
- Nie wiem, postaram się jakoś wytrzymać. Albo wydzwoni się karetkę - niech przyjadą, zabierają. Przecież nawet łyżki nie podniosę! Jak ma się schrzanić, to w najmniej oczekiwanym momencie. Zobacz - środek remontu, pół ściany niedomalowane... - mężczyzna wskazał stojącą pod oknem drabinę.
I nagle - łup! Ze środka brzucha, z trzewi! Niczym kopniak z półobrotu! Jakby w bebechach siedział mały Chuck Norris, tyci Bruce Lee i z całych sił napierniczał ciosami karate, taek won - do, jakby w klatce piersiowej jakiś młotkowy z młotkiem szalał.
- Heeeh! - jęknął facet padając na dywan. I wtedy poczuł. POCZUŁ. One tam są - w nim, wewnątrz. ISTOTY. Ptaki, kosmici, cywilizacja inteligentnych pasożytów- ONI, pisani wielkimi literami, groźni, godni najwyższego szacunku, domagający się okazywania czci, najpokorniejszej czołobitności, głodni hołdów, bliżej niezidentyfikowani ONI.
Rój tam, mrowisko, baza wypadowa, kolonia karna, gdzie zsyłane są najbardziej zdemoralizowane, brutalne jednostki.
Jednocześnie - mały raj, edenik, endoelizjum. Wśród drzew obsypanych kwieciem białym, a niewinnie czystym, pośród złotolistych jarzębin, przechadzają się we flakach pana Andrzeja boginki czystości, kapłanki poświęcone Apollinowi. Woń fiołków miesza się z fetorem siarki, diabli wystawiają różki z pieczar.
- Głeeeghhheh! - wycharczał człowiek - naczynie, gramoląc się na łóżko.
Żona zaczęła biadolić. Że co to będzie, jej ślubny się kończy, że Jezu, że Chryste, że wszyscy święci i błogosławieni!
- Oni ... są... - wychrypiało się naszemu panu od mitologii. I zasnął. Tak od razu, w jednej chwili - pstryk! - i chrapał.
Śniły mu się ptactwa rajskie, tęczowoskrzydłe dudki stroszące irokezy, indyki noszące pod dziobami sople z drogich kamieni, szafiry, rubiny i ametysty pobłyskujące na pazurach wron. Nawet sępy wyglądały sosyć przyjaźnie, łyse, skinowskie łby okalały pióropusze z aksamitu.
Feeria barw kotłowała się nad głową naszego bohatera, z chaosu wylatywało cudnej urody ptaszysko, to znów się chowało w buzującym, jasnym gejzerze.
Uwierzcie mi - jeśli Niebo istnieje - pan Andrzej go właśnie doświadczył, złapał za nogi archanioła - abstrakcjonistę, najlepszego malarza w zaświatach.
Ten - plunął mu w oczy farbą. W powietrzu zrobiło się sinoczerwono, różowoametystowoczarno.
Nazajutrz- ból ustąpił. Tak sam z siebie. Cudowne uzdrowienie - ręka prosto z fabryki, nówka sztuka, świeżo rozpakowana kończyna.
Przeszczęśliwy faciu, zapominając o ognistym kurniku, świetlnej wolierze, jaka śniła się przez bite piętnaście godzin- jakby nigdy nic poszedł do pracy.
Na budowie - jak wiadomo - nie ma lekko. Trudno o bardziej przyziemną czynność, jak murowanie. A naszemu bohaterowi - nagle pustaki zaczęły obrastać świetlistym listowiem.
Iluminacja - w szarej brei, zaprawie pływały litery, ba - całe wiersze!
Zwrotka za zwrotką, dało się odczytać z kielni - Miłosz, Broniewski, Stachura.
Błogostan, wszechogarniające poczucie znalezienia się w samym sercu sztuki, grocie Muz.
Nad powstającymi ścianami Centrum Kultury Romskiej rozbłysła aureola. Nimby, trzy, jeden nakładający się na drugi. Ręka pisząca na blachodachówce nowy Dekalog, przykazania miłości. Haj, odurzenie, kolorowy orgazm.
Apollin, Hefajstos i sam Zeus robiący za drag queens, kroczyli po niebie w kusych sukienczynach. Pieśń nad pieśniami leciała z głośników przejeżdżającego obok trabanta de luxe.
Driady, hippisi, nimfy, punki, tytani, rastafarianie - kilkaset głów wystawało przez szyby. I każda się błogo uśmiechała.
Co raz któryś krzyknął, nie wiadomo na co.
- Chodź, Andrzejku - odpowiadało echo słodkim głosikiem.
I szedł. Prosto przed siebie. Z pierwszego piętra - w objęcia upierzonych hurys.
I połamałby kulasy, może nawet kręgosłup, gdyby tak fiknął na stos żelaziwa.
Otrzeźwienie przyszło w ostatniej chwili, klucz brokatowych żurawi odleciał na moment przed katastrofą.
Przez resztę dnia Andrzej chodził jak struty.
,,Wariuję!" - myślał. ,,Tracę rozum! Skończę pewnie w domu bez klamek, w kaftanie, półprzytomny, albo w ogóle - po lobotomii. Boże - za co? Czymże ci zawinił? Toż ja ani nie kradł, ani nikogo nie zabił... co będzie z Basią, z dziećmi? Mieć ojca - wariata - taki wstyd..."
Przez parę następnych dni, tydzień, może półtora - nie działo się nic niepokojącego. Żadnych wizji, proroctw, halucynacji.
Pan Andrzej nie poszedł na umówioną wizytę do Leońskiego - swoją drogą - wyjątkowo tępego konowała, lekarza z bożej łaski.
Ściany zostały pomalowane, kasetony w zygzakowate wzorki - przyklejone.
I gdy wydawało się już, że dziwna choroba była jedynie chwilową niedyspozycją, zapewne objawem przemęczenia, przedźwigania się pustakami (,,Mówiłam ci - nie udawaj stachanowca. Jak za komuny, jakbyś plan sześcioletni chciał wykonać przed czasem, pięćset procent normy - i masz, aż ci organizm odmówił posłuszeństwa" - utyskiwała żona), ptactwo znów się zleciało.
Zza pięćdziesięciu gór, rzek, spod żeber.
Był środek nocy. Andrzej drzemał za stołem przy niedopitym, ósmym piwie. A co - piątek, wiec można sobie pozwolić, co nie?
W telewizji kończył się ,,Grzech żywych trupów" - niskobudżetowa parodia horrorów, amerykańskie filmidło klasy Ż.
Nagle, na meblościance pojawił się feniks. Polska odmiana - wyjątkowo mało poetycka z wyglądu.
Ognista kaczka. I śmieszno i straszno patrzeć, jak takie cuś siedzi w pokoju - a co, jeśli jest prawdziwe, albo zaraz takie się stanie?Skopci chałupę jak nic.
Dałby Bóg, aby te płomyki były zimne...
Tak - sztuczne ognie, kaczor o skrzydłach jak gorący, suchy lód... refleksy, co nie są w stanie zaprószyć... - myślał zaspany murarz nie wiedząc, po której stronie się znajduje. To sen, czy jawa?
Zwierz przypatrywał mu się uważnie, przekrzywiając pstrokaty łebek.
- Wooon - wyszeptał Andrzej. Cicho, by nie urazić mary. Bo wiadomo, co takiemu na myśl przyjdzie, jak on nierealny? I zabić może, rzuci się do gardła z gorącymi pazurami, przegryzie tętnice tym swoim dziobiskiem - i fru! - po człowieku. A on sobie odleci w najlepsze. W mit.
- Wooon - powtórzył mężczyzna.
- Sio, idź sobie!
Pterozwid zrobił krok do przodu. Drugi, trzeci.
Kojarzycie, jak w szmirach o zombie, w slasherach ZŁE zbliża się do głównego bohatera, albo kilku? Gra muzyczka mająca potęgować napięcie, tum - tum tum, a faciu w gumowej masce, z gumowym toporem, albo nożem z plastiku, idzie. Pewnym krokiem. Jest przy tym metaforą śmierci, raka, nieuleczalnej choroby. Przecina nitkę, na której wisi miecz Damoklesa.
Nieuchronność, wręcz paraliżująca; rozpaczliwa pewność, że nie wyjdziesz żywy z opresji; że to tylko kwestia czasu i porwie cię, pochwyci - nieumarły, seryjny zbrodniarz, morderca świeżo wypełzły z mogiły, ciężka i bolesna starość, zdychanie w pieluchomajtkach w w domu, hospicjum, kanale ciepłowniczym.
Drżysz w kącie, bądź walczysz, uciekasz ile sił w nogach przez las, chowasz się za kanapą.
Dobrze wiesz, że to na nic. On i tak cię, prędzej czy później, dopadnie. Całe filmidło zostało z góry obmyślone, akcja toczy się zgodnie ze scenariuszem.
I choć twoje życie nie ma szans na Oscara, ani nawet na Złotą Malinę, choć pies z kulawą łapą nie przykuśtykałby do kina, nawet, gdyby w nagrodę za obejrzenie choćby jednej klatki dawano michę soczystej kiełbachy; że istniejesz kompletnie po nic, że miotasz się na planie erotycznej telenoweli brazylijskiej (każdy odcinek reżyseruje inny pacjent psychuszki), masz cichą nadzieję, że uda ci się wyjść cało. Że istnieje cokolwiek po słowie STOP.
Życie prawdziwe, drugie, poza kamerami; los, na który nie patrzysz przez szybkę, ale jesteś w nim, masz wpływ na przebieg wydarzeń.
Do pana Andrzeja zbliżało się coś nie mniej zabawnego od śmierci - równie komiczny samiec kaczki. Zwid gorejący.
Człap, człap, nibynóżka za nibynóżką.
Strach i śmiech, potwór narysowany przez sześcioletniego projektanta kostiumów. Dziecko - reżyser. Brzdąc za kamerą. Scenariusz autorstwa pijanego gówniarza.
Komedia grożąca śmiercią. Przerażenie, nie można się ruszyć, cisnąć flachą w widziadło. I już, znikło, poszło w noc, równie prędko, jak się pojawiło. Nie ma, wessało się w czerń.
- O ja pier... - mruknął pan Andrzej wkładając głowę pod kran. No delira, jak nic! Pierwsze w jego kilkudziesięcioletnim życiu delirium tremens.
I to po czym? Po tych paru - nawet nie mocnych - piwkach? Zdawałoby się - niemożliwe, takie sytuacje spotykają ludzi w wielodniowych ciągach, nałogowych alkoholików! A on przecież (chyba) jeszcze nie upadł tak nisko, daleko mu do kompletnego dna - ma żonę, dzieci, pracuje, w tygodniu - trzeźwy jak świnia...
Więc skąd to? Jezu Chryste, płonący dziób... spać, spać!
Tej nocy - flauta. Kompletna cisza po drugiej stronie. Wręcz pustka. Ani jednego snu. Błękitna toń bez najmniejszej nawet fali. Błogostan, którego nie zakłócały dziwnokruki, gołębiozwidy, ni inne jastrzębiopodobne majaki.
Ta wizja zmieniła Andrzeja. Posmutniał, zapadł się w sobie. Bo i z czego się cieszyć, gdy człowieka bierze obłęd?
Jednocześnie - świat wydał mu się banalny. Przeszły, jakby oglądał go w albumie z dzieciństwa.
Wszystko, na co patrzył było niczym zdjęcie sprzed wielu lat, niekiedy czarno - białe, nieostre, zrobione przez fotografa - amatora.
Obrazy nieumiejętne, budynki spóźniające się o kwartał, ludzie znoszeni, sprzed roku, odtwarzający w kółko te same gesty i kwestie. Nawet powietrze - pełne dwutlenku węgla z czyichś nozdrzy, czas wydychany, wciągnięty do środka i strawiony
Wszystko już było, a właściwy obraz spłonął. Zjadły go ptaki. Rzeczywistość jak z Sanatorium pod Klepsydrą. Autora zabili podczas Drugiej Wojny Światowej, ale akcja nadal się toczy, w kółko ta sama.
Zapętlenie, przeklęta niemożność wyrwania się z kręgu, ronda, banał, nieznośna płytkość i śmieszność każdego słowa. Choćby je nawet, uroczystym tonem wypowiadał sam papież, założywszy na głowę odkurzoną tiarę - z jego słów będzie lać się zaprawa murarska, sypać się pokruszony styropian.
Jakby na coś się czekało. Niczym dziecko na Gwiazdkę. Tak, odźwierny poszedł po klucz do bram Raju, Święty Mikołaj przedziera się przez zaspy z worem prezentów.
Chwile tymczasowe, dni i tygodnie, które można określić jednym słowem - zaraz.
Wielkie ZARAZ, za którym rozciągają się pola marychy, niebiańskie krainy.
Przez całe wcześniejsze życie siedziało się w ciemnicy z samonapełniajacą się flaszencją wódki, słuchało Dwa Plus Jeden - i oto ktoś zaraz nas uwolni! Niedługo poznamy, czym jest światło, wolność!
Pierwsze, co zrobimy po wyjściu na zewnątrz, to zaszyjemy się w leśnych ostępach ze świeżo kupionym kartonem mleka i discmanem. Weźmiemy płyty Darkthrone i najcięższych kapel, jakie znajdziemy. Mleko i grindcore, goregrind!
I schlejemy się jak przedszkolne świnie, od wrzasku w słuchawkach pękną nam bębenki. Albo: wiertarka - prosto w ucho. Wszystko, byleby ogłuchnąć!
Przez parę miesięcy nasz bohater czuł się, jakby był na wylocie. Na moment przed redukcją etatów. Za chwilę miało się zdarzyć - nie określone dokładnie, ale wielkie, wszechpotężne COŚ, wydarzenie wstrząsające światem w posadach.
Ba - wywracające go na drugą stronę, podszewką na wierzch!
Uwierzcie mi - nic nie ma znaczenia, gdy jesteś pogrążony w oczekiwaniu tak głębokim, że zaprzątającym umysł bez reszty.
Jeśli zbudowałeś dom u podnóża wulkanu i wiesz, że pojutrze nastąpi erupcja - nie troszczysz się o to, czy jest pozamiatane, masz w dupsku mycie okien.
Podobnie Andrzej - popadł w podniecające zobojętnienie na sprawy doczesne, był podekscytowany zbliżającym się końcem. Czego? Życia? Rzeczywistości? Całej planety?
Mało ważne! Coś szło, z każdym dniem było coraz bliżej!
Nie, durnie, nie ognista kaczka! Jakiś Raj kosmiczny, areały elizejskie.
Dusza Andrzeja gramoliła się na Olimp, by zająć należne jej miejsce pośród bóstw.
...weź tu pracuj w miarę sumiennie, spróbuj ukryć przed rodziną fakt, ze czekasz na złocisty meteor, który przydzwoni w Ziemię!
Oj, niełatwo było naszemu murarzynie udawać, ze na nic się nie zanosi, niełatwo.
Pewnej nocy - bo zauważcie - płonące czorty, widziadła i inne demony wybierają sobie najczęściej tę porę na wizyty - leżał se pan Andrzej i snuł plany. Jak to będzie, gdy już nadejdzie Mesjasz ognistopióry, zleci z niebios, by wypełnić, co Janowi w Apokalipsie przyobiecał.
,,Obrębski to do piekieł trafi, jak nic. Podobnie Józefczuk - nie ma co gadać. A ja? Nie byłem taki najgorszy, na Basię ręki ani razu nie podniosłem.... no- raz, ale zasłużyła, pierwsza wyciągnęła łapy, to oddałem, z resztą - byłem u spowiedzi, więc odpuszczone. Czyli chyba - Niebiosa?"
I wtedy - łup! W kichy! Obudził się wewnętrzny karateka. I znów - trach! - aż zgięło mężczyznę wpół.
Żona spała w najlepsze odwrócona plecami do ściany. Lady Padlina, głuchy trup.
- O boziu...
Ból, potworny, rozdzierający trzewia. Coś wydostawało się z naszego bohatera. Chyba nie ptaszysko żadne. Istota na pewno nie z ognia, lecz o normalnej temperaturze.jakieś 36,6°C rodziło się z poszarpanego mięsa, pękniętych powłok brzusznych.
...dryyyyttt - pidżama - w strzępy.
Nie śmiejcie się - myślicie, że to zabawne? No faktycznie- zawalista przyjemność, wręcz trudno o lepsze doznania. Normalnie żyć, nie umierać - co nie?
Każdy by tak chciał - padać na pysk z nie dającego się znieść bólu, rodzić zwidy.
Co mówisz? Kosmita? Jak w filmie ,,Obcy"?
Dobrze by było, przynajmniej opowieść skończyłaby się w miarę ciekawie. To przebiłoby słynną historię z Emilcina. Nowy Jan Wolski, z brzucha którego wyłazi zielony ludzik! Pierwszy kontakt z obcą cywilizacja w Trzeciej RP.
Ale nic z tych rzeczy, zamiast E.T. z brzucha pana Andrzeja, z wielkim trudem i mozołem, wyszedł... mały, zabiedzony facecik w szarym prochowcu.
Uśmiechnął się pod wąsikiem, ukłonił grzecznie zdejmując tyciusi cylinderek i wyszedł, zostawiając swego ojca / nosiciela bez sił, obolałego, niejako w połogu.
I - ma się rozumieć - w poczuciu ogromnego rozczarowania.
Jak to tak - facet? Człowiek, albo ludzkokształtna mara? Nie ptaszor świetlisty, anioł z mieczem i w zbroi? Urzędniczyna jakiś śmiał wypełznąć, zamiast Mesjasza? No - jakim prawem? Kto pozwolił rujnować sny o pukaniu do nieba bram?
To jakby odebrać dziecku zabawkę i na jego oczach wziąć pod but, rozdeptać i niech płacze, zasraniec.
To niczym porwanie fartownego losu, kuponu totolotka ze zwycięskimi liczbami.
I guzik będzie z milionów, trzeba obejść się smakiem, zapomnieć i żyć dalej, zakasawszy rękawy urabiać sobie łapy po łokcie, od czasu do czasu bujać przy wódeczce o pałacykach i autkach, mógłbyś kupić w nowym, lepszym życiu.
Ale nie marz zbyt często, bo cię to zeżre, zgorzkniejesz i skończysz jako sfrustrowany alkoholik.
Miałeś pecha, brachu, Feniks leciał, by wziąć cię w szpony i unieść do krainy szczęśliwości wszelakiej. Traf chciał, że akurat odbywało się polowanie, rozgrzany okowitą myśliwy wziął go za bażanta i wygarnął z dubeltówki.
Psssss... Fantazja zgasła w kałuży.
- Kuropatwa - nie kuropatwa? - zdziwił się łowczy oglądając trofeum pod księżycowe światło.
- Rzuć, chyba chory.
- No, perliczka, ale jakaś dziwna.
- Pieprzycie - to bekas.
- Gdzie - bekas w tych stronach?
- Ja bym tego nie jadł.
- Wygląda, jakby parcha miał.
Tak więc widzicie - nie ma sensu mieć marzeń. Zgasza je, wydrwią, a ty nażresz się wstydu. Przetrawisz, z bólem.
W każdym z nas jest urząd. Referat do spraw przeciwdziałania niczemu, Agencja Milczenia Publicznego, wydział zamiejscowy.
Tysiące szarych sekretarek, bladych biurw zapamiętale, od rana do nocy klepie w zardzewiałe maszyny do pisania.
Żłopią hektolitry kawy i wystukują nieziszczalne losy, pieprzone mojry.
Pamiętaj - jeśli czujecie, że jedna szykuje się do wyjścia, choćby na papierosa - brać but, packę na muchy, cokolwiek! Utłuczcie sukę.
Pewien mój znajomy to zrobił, oderwał głowę półcalowej heterce. Nawet palców nie poparzył. Jej ciało było kompletnie zimne, jakby świeżo wylazła z lodówki, kostniczej zamrażary.
A rajskie ptaki? Raz widziałem, we śnie. Nic specjalnego, zwyczajny gawron ze złotym dziobem i miedzianymi pazurami.
Próbował udawać symbol, głóny element godła, ale nie dałem się nabrać. Moja konstytucja mówi wyraźnie: żadnych wierzeń, ani państw. Wolno jedynie strzelać z wiatrówki do wróbli, sypać zatrute ziarno.
Koniec.
Ps. Andrzejowi każdej nocy śni się szkielet pterozaura. We wszystkich barwach tęczy. Ale to bzdura. Gdy żyły pterozaury - nie wymyślono przecież jeszcze ognia. Nie istniał śpiew, ani raj. Świat był bezwładem, krzykiem.
I komu to przeszkadzało?
Koniec II.
Ps II. Po śmierci każdy z nas spotka faceta z kręconymi włosami. Będzie on próbował wcisnąć pomalowanego ptaka. Nie bierzcie, chce was ocyganić, ten, jak mu tam... Kosiński.
Koniec III.
21 listopada 2024
Drżenia niewidzialnych membranArsis
21 listopada 2024
21.11wiesiek
21 listopada 2024
Światełka listopadaJaga
21 listopada 2024
4. KONTAKT Z RZECZYWISTOŚCIĄBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
FIANÇAILLES D'AUTOMNEsam53
20 listopada 2024
2011wiesiek
20 listopada 2024
3. Uogólniłbym pojęcieBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
Mówią o nich - anachronizmMarek Gajowniczek
19 listopada 2024
Bielszy odcień bieliMarek Gajowniczek
19 listopada 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.