2 grudnia 2017
Płaszcz z mysich skór cz. II. OST.
— Tak? I kto jeszcze?
— Naprawdę, kurwa! — zaaferowany pije,,trunek” chyba zupełnie nie orientując się, że z niego zakpiłem.
— Kubuś nie wracał ranki, wieczory, to rozpoczęliśmy grę. Byle czym, wiesz — potrzeba matką wynalazków. Porobiło się piony z odpadków. Mówiłem Piotrowi, by odpuścił, że przecież jesteśmy gośćmi, to jej osiemnastka i powinna wygrać. A ten zjeb chciał postawić na swoim. Wicemistrz powiatu, obcykany jak czort. Daj takiemu burakowi dyplom, odznakę harcerską z plastiku, a będzie się pysznił, chodził dumny jak paw. Bycie łasym na tytuły, odznaczenia, buta — to oznaki małości. Mędrzec i na tronie pozostanie skromnym, błazen zaś..
— Streszczaj się! Kiedy indziej pozgrywasz aforystę.
— … a on grał na maksa, chyba złośliwie. Dwa — trzy ruchy i stopił pionki, środek planszy wygiął się tak, że aż zadymiło.
— Chujec.
— Dokładnie. Miała być zabawa, a Matyldzie — przegrała najwięcej — zrobiło się przykro. Strzeliła mega focha.
— Nie dziwię się.
— Poszła do lochów, szukać Czakatiły.
— Co? Nie pieprz, przecież zasypane.
— Góra pięć wiader gliny, ziemi i gruzu. Na fazie każdy ma siłę. Trzeba wiedzieć, gdzie kopać. No i odsłoniły się schody. I poszła, w ciemność. Nawet komórki nie miała, by sobie poświecić. Bo kto bierze na najebkę?
Pacjent odpływa, albo teraz to on mnie wkręca.
— W gęsty, spieczony mrok, gwiazd ni dostrzec, ni miesiąca…
Mam ochotę przypieprzyć jajcarzowi. Przez moment uwierzyłem! Krótką chwilę bałem się o biedna M.
— Jesteś pijany! Tym?
— Zajebista tequila, jedna z lepszych, jakie próbowałem.
— Masz śliwowicę. Nalewka babuni.
— Dzięks. Wróciła po niecałym kwadransie, jakaś dziwna. Ona — nie ona. Rozmawia normalnie, nie wykazuje oznak nawiedzenia typu glosolalia, toczenie piany z ust, czy zapach siarki. Jedyne co niepokoi, to oko. Dostała gratis w lochu. Trzecie, duże, na karku.
— Coś ty powiedział?
— Dominika twierdzi, że to rysunek z henny, pseudotatuaż. Zrobiła go, by wyciąć na numer. Niezły prezent urodzinowy — tak oszukać przyjaciół. A ja myślę, że sam Czakatiło się wmieszał zza grobu, jak Fredi Kriger.
— A ja myślę, że jebie ci w dekiel. Towar nie wszystkim służy jednakowo. Najmniej ludkom o mentalności gimnazjalisty. Takie osoby dla bezpieczeństwa własnego i otoczenia powinny być dożywotnio pozbawione styczności z substancjami psychoaktywnymi, posilać się zdrowo, regularnie uprawiać sport — kpię.
— … i seks.
— Boże uchowaj! Zaraz po odrobieniu lekcji — do kościoła, potem pouczyć się i spać! A skąd wiesz o oku? Znasz sfiksowaną parę z chałupy? Nieźli są.
— Karolina zerwała z Sebastianem.
— Nie zmieniaj tematu.
— Podobno ją zdradził. I tak długo wytrzymała. Ani piczki, ani cycki — jak to mówią. Nieheblowana deska, szorstka i nieprzyjemna w dotyku. Pionków z niej nie wystrugasz, bo niby jak? Nadaje się jedynie na opał.
Balansujemy na cienkiej linie nad Wielkim Kanionem. Podniosły styl miesza się z disco polo, w dyskotece wystawiają Traviatę. Narkotyk wyzwala powagę, pod bluzami z napisem CHWDP rosną garnitury.
— Nigdy nie będę mieć kobiety — Pacjent podaje promień. Robimy solidny węzeł. Nie rozerwałby go nawet olbrzym spod schodów, o którym majaczyła N.
— Co? Wzięło cie na szczerość?
— Zwyczajnie nie nadaję się, jestem kompletnie antyzwiązkowy; dusiłbym się, dławił w małżeństwie, musząc znosić i niańczyć żonę, dziecko, przewijać cholerne bobasy, karmić, ubierać… Dostaję mdłości na myśl o trudnorozrywalnym, pierdolonym suple małżeńskim, przyspawaniu mnie do jakiegoś człowieka, dolepieniu na super glue do baby, dziewczyny, nadobnej białogłowy, czy zajebistej dupy — jak zwał, tak zwał. Nie przeraża, ale budzi wstręt, obrzydza myśl, że miałbym być czyimkolwiek duchowym bliźniakiem syjamskim, zostać przemielony i skończyć jako część pulpy, jeden z setek składników mięsnego ciasta. I to koszmarne płodzenie. Nie chcę zrobić nowego organizmu. Ani psa, kota, czy choćby mrówki. Zero instynktu ojcowskiego, chęci prokreacji. Po czorta mam tworzyć człowieka? Ty — w necie, na Katolikus.pl — wchodzę dla beki — czytałem,,Dług życia trzeba spłacić życiem”. Pierdolenie dla starych bab, zmoherowanych beretów. Planeta i tak jest koszmarnie przeludniona, nic się nie stanie, jak Tomek Dylewski się nie rozmnoży. Wiem, że gadam jak proaborcyjny, nawiedzony lewak — feminista. Dotyk, samo przytulenie dziewczyny mi nie odpowiada, czuję, że każda jest obca. I ta obcość zabiera cały fun. Powiedziałem Jurkowi, a ten debil,,To se znajdź chłopaka”. O mały włos, a byśmy się pobili.
— Jesteś, bratku, aseksualny — wyrokuję.
— Żeby tylko. Najbardziej egoistyczny, egotyczny dupek, jakiego Ziemia nosiła wysiada przy mnie. Chodziłem z Karoliną. I co? Przybliżam twarz, usta do ust, czuję jej oddech, zapach ciała i… włącza mi się reakcja obronna, odruch ucieczki. Coś mówi, że przekraczam granicę, podchodzę za blisko innego organizmu, istoty zbyt żywej, by kontakt z nią mógł być przyjemny. Nie zrozum mnie źle — martwe, czy nadmuchiwane laski również odpadają. Lubię prowadzić auto, wiesz, robię prawko. Przeszedłem wszystkie levele w Killstatior, dużo czytam. Nie traktuję pasji jako protezy, substytutu związku, nie rekompensuję niczego grami, książkami, muzyką. To nie zapełnia pustki, bo nie ma żadnej pustki, nie robię niczego na siłę, nie wlewam betonu do ziejącej w głowie dziury. Niektóre stare panny traktują koty jak swe niepoczęte, bądź poronione dzieci. Dziecinada. Fallstrike, Conterleague nie są mymi laskami, chodzę do klubów, na imprezy, dupa nie przyrosła do fotela, łapy do klawiatury. Niedojrzałość? Każdy ci powie, że szanujący się facet powinien mieć potrzeby seksualne. Kuźwa, sorry, ale już bardziej logiczne byłoby, gdybym był pedofilem. Nie,,lepiej”. A tak jestem… suchy.
— Staje ci?
— Beznamiętnie. Zwykła fizjologia, odruch niepowiązany z jakimś obrazem, fantazją. Najczęściej podczas kąpieli. Cholera, sęk w tym, że bardzo lubię patrzeć na dziewczyny, cieszyć się ich widokiem. Za szczyt piękna uważam — będziesz się śmiał — skośnookie rajskie ptaki z teledysków z gatunku visual kei. Długo by wyjaśniać, obejrzyj choć jeden, może zrozumiesz, w czym rzecz, podłapiesz klimat.
— Czego ode mnie oczekujesz? Że poklepię po ramieniu, powiem,,tiak, tiak, Tomusiuńciuniu, cacuśko, ślićniuteńkie Aźjatećki”? Nie chcesz się pieprzyć, wolisz paść wzrok — twoja sprawa. Jak jesteś niedotykalski — może wstąp do seminarium? O kryptogejostwo — nie posądzam.
— Z powołaniem też kiepsko. Sądzę, ze jedynym ratunkiem przed całkowitą degrengoladą ducha będzie joga, ucieczka w medytację, studiowanie tekstów buddyjskich. Do tego taoizm, konfucjanizm, Księgi Wedy; cokolwiek, żeby tylko nie wypaść ze zbioru ludzi myślących, poza nawias inteligencji — Pacjent potyka się o wystający korzeń. Czym się tak ubzdryngolił? Herbatą?
— Sorry — popłynąłem. Proszę — ani słowa pozostałym. Nie zrozumieliby, to prostaki.
— Ooo, Satanimir! Powrót brata marnotrawnego! — Piotrek podnosi się z podłogi. Jemu również przybyło lat.
Ciskam plecaczydło Ance pod nogi. Brzęk tłuczonych butelek.
— Ostrożnie! No — i pobił wódkę! — jęczy Pacjent. Za każdym razem, gdy pytam o genezę jego ksywy, historię z nią związaną, opowiada inną wersję. Raz — że pół dzieciństwa spędził na oddziale dla nerwowo chorych z rozpoznaniem schizofrenii paranoidalnej; potem twierdził, że rozryczał się w podstawówce podczas szczepienia, przez co stał się obiektem szyderstw całej klasy. Czasami — że ma HIV. Prawda musi być o wiele bardziej wstydliwa. Może urodził się z mikropenisem, albo jest hermafrodytą i stąd niechęć do fizyczności, paniczny lęk odsłonięciem prawdziwego ja, wynaturzonego ciała? Albo brnę w ślepą uliczkę, gubię się w domysłach, koleś cierpi na prozaiczną łuszczycę, lub w ten durnowaty sposób przykrywa fajtłapowatość, bo żadna laska go nie chce.
— Spoko, tam była kawa, płynna kaszanka. Bite zero procent alkoholu. nie ma czego żałować — mówię z uśmiechem.
Tomek, mający z całej paczki największe zadatki na nałogowego pijaka, rzuca się do ocalałych flaszencji. Biedny przymuł nadal nie kmini że to sok, burak bikaver?
— Pokój wyjść — N. rozdaje resztkę towaru — jest niczym przepalona tabelka. Można ją wywrócić na drugą stronę. I znowu, w nieskończoność, przekręcać do usranej śmierci nigdy nie będąc w środku, jak zbyt lekki pionek. Mówicie — niemożliwe. Jednak nasza mała Mati znalazła drzwiczki!
— … do piczki… — zaciągam się szlugiem.
— Patrzcie, niedowiarki cholerne — N. odwraca zezwłok Matyldy. Z karku,,denatki” spogląda urocze, niebieskie oko. Nie tak duże, jak to u Agaty. Małe, gustowne oczko.
— Joł, budzimy się, elo! — potrząsam jubilatką.
Ta, kompletnie zalana, mamrocze pod nosem bym spadał, nakrył czymś, spadał, zimno tu i śmierdząco. Spadał!
— No ładnie wyszła — na meliniarę.
Jedynie trzecie, nadliczbowe oko patrzy przytomnie. Ściągam gąbkę ze śmieciowersalki, nakrywam Mati.
— Gdyby udało się tak rozłożyć szkło, by załamane promienie tworzyły swego rodzaju kalejdoskop — rozstawiam aluminiowe figurki po brzegach — można by zejść do podziemi! Światło, chrzęszcząc przenikałoby pod spód, rozświetlałoby mrok. Wyobrażacie sobie grę w takiej scenerii? Przeklęte piwnice, w stęchłym powietrzu unosi się duch Czakatiły i jego ofiar… — bajdurzę.
— Przecież on żyje. Ma z siedemdziesiąt lat. Odsiaduje dożywocie, bodajże w Wołowie.
— Seans spirytystyczny! Trick or treat! Przegrany zostaje na noc, przy zgaszonych polach.
— Dobra, wchodzę w to — Piotrek mocuje się z korkiem od szampana — giganta.
— Zwycięzca bierze wszystko, w tym przypadku… A, niech stracę — laptopy, komórki, konsole, tablety pozostałych. Co kto ma wartościowego.
— Pojebało cię? Stary by mi…
— Motorynka romet pony, kompletna, aktualnie nie na chodzie, oczywiście bez dokumentów — może być?
— Jak najbardziej!
— Mam kolekcję winyli po dziadkach. I adapter. Oldskul, pamiątka rodzinna. Płyty badziewne: Partita, Albiabki, No To Co, Skaldowie..
— Odpada. Na chuj nam? To nie targ staroci. Sam se słuchaj.
— … zatarłeś silnik… — bełkocze Matylda.
Znosimy ledwie tlącą się tabelkę do nory. Ostrożnie, schody są w fatalnym stanie, brakuje połowy stopni. Jeden fałszywy krok i można wyłożyć się, poparzyć palce. Haczyki z kory nie dają prawie żadnej ochrony przed szkłem. Choroba, że też zapomniałem zabrać choćby jednej pary rękawic.
Pomieszczenie jest obleśne. Znajdujemy się chyba w dawnej piwniczce na wino,,,lochy właściwe” są niżej.
Łukowate sklepienia, tony śmieci, ściany z bielonych wapnem cegieł, grzyb, zacieki, wilgoć, jeszcze więcej śmieci. Gdzie spojrzeć — hałdy pustych,,owocowych antałków”, szmaty, buty, puszki.
Kładziemy tabelkę na mokrym piasku, Tomek wbija dwie butelki do góry dnem. Rozstawiamy pryzmaty, po trzy na każde pole; inaczej promień będzie zbyt cienki, nie utrzyma figur.
N. posypuje półkola szklanym tłuczniem, by uzyskać kalejdoskop. Światło jest nie dość gorące, złapaliśmy je zbyt późno. Trudno się dziwić — jesień, druga po południu to prawie wieczór. Z czerwonych promyków nie będzie pożytku, plansza zdaje się być z gumy, ruchy na niej są trudne do skoordynowania. Ledwie można trafić w brzeg, jeden po drugim sprężynuje, odbija podstawki.
Uff, nie jest najgorzej, zapada się, biegnie przez chwilę ukośnie, lecz potem płynnie wraca na właściwy tor.
Piotr przykrywa,,czajniczki” dziurawą miską. Ma to stanowić quasi — pancerz, przez profesjonalistów zwany karapaksem. Należy chronić co delikatniejsze promyki przed przecięciem wibrującymi płytkami.
Dominika próbuje rozstawić biedafigurki.
— Niech to szlag! Weź, Kuba! — mówi zrezygnowana. Oplatam,,króla” żyłką. Niemal od razu wysuwa się na środek. By uchronić się przed efektem,,T-28/61x” potrzebne są dodatkowe, bardziej wklęsłe podstawy. Niestety, tak krawiec kraje…
— Patrzcie, jak kończy się bezstresowe wychowanie. Dziani rodzice spełniający każdą zachciankę, forsy jak lodu i masz — Pacjent sadza w kącie nieprzytomną Mati, ociera cieknącą ciurkiem ślinę.
— Od najmłodszych lat słyszysz, że jesteś wyjątkowa, wybitnie uzdolniona, dzieckiem indygo, a pozostali to plebs, nie musisz stosować się do jakichkolwiek zasad, pospólstwo najlepiej traktować z góry, okazywać należną mu pogardę. I są efekty — rzuciła się na piwo, jakby widziała po raz pierwszy na oczy. A przypominam, że wtedy miała jeszcze normalne, dwoje. Bądź imprezowiczką, żyj chwilą, przecież świat leży u twych stópek, wybitnie uzdolniona w każdej dziedzinie mistrzyni wszechnauk — wmawia się byle prostaczce przy kasie. Jak w tym wierszu Miłosza o władcy i klakierach.
— Coś się dopieprzył? Za twoje piła?
— Nie, po prostu wkurwiły mnie babskie fochy. Głupio się uniosła. Zawsze zadziera nosa. Wielka pani, możnowładczyni. Lepszy świt byłby jej zimowy. I, kuźwa, gałąź pod ciężarem zgięta — Tomek zapala papierosa. Jest tylko ciut trzeźwiejszy od Matyldy. Cholerny mizogin, rzeczywiście nienawidzi dziewczyn.
— Stul japę, poeto.
Górne warstwy zaczynają świecić na zielono. Możemy zaczynać.
Pierwszy ruch powinna zrobić jubilatka, ale — wiadomo. Pada na Domę.
Ta bierze lekki zamach i… nic. Koślawy laufer ani drgnie. Parskamy śmiechem. Moja kolej.
Rzucam kostką. ach, słabe pole. Trudno się mówi, może dociagnę. I jest! Równo, co do centymetra. Plansza ugięła się, dolne krawędzie aż zasyczały, jednak wieża weszła idealnie.
Flaszeczki się rozgrzewają, drugi, siódmy na dziesięć, wreszcie — przy ostatnim poziomie — w środku robi się naprawdę jasno. Zasyfiona dziura, okopiec pełen zgniłych kartofli zmienia się w kalejdoskop. Mrowie trójkątnych błysków, wybrzuszających się sześcianów, powietrze z masy perłowej.
Robi się miło i przyjemnie, atmosfera iście urodzinowa. Baloniki, konfetti, girlandy z wycinanek, krepina, gipiura, visual kei, koronki, falbanki, cały żeńskoosobowy syfilis stylu. Podrzędna dyskoteczyna z lat osiemdziesiątych. Kolorofony, densflor migoczący konwulsyjnie wszystkimi barwami tęczy. Pstrokato i mdło, ciężko od nadmiaru blasku. Chyba przegięliśmy z pryzmatami, stoją zbyt blisko siebie, prawie stykają się z figurynkami.
— Szach! — stukam w,,denko”. Aluminiowy ludzik toczy się w kąt.
— Udało się, fuksem — Dominika przygryza wargę. Szybko się uczy, nie dalej jak przed tygodniem była zielona, kompletnie nieobeznana z zasadami, a dziś napierdziela jak fachura, drewniane pionki śmigają.
— Wyjdźmy na dwór, by udawać śnieg. Połóżmy się, jedno na drugim, w zaspy — Mati budzi się i wypowiada bzdurę tak śmieszną, że nieomal przewracam planszę. Rechoczę jak głupi.
— Dwa — jeden!
Niskie promyki pełgają między warstwami. Najgrubszy sunie dostojnie, przypomina pierzastego węża o stu głowach, japońskawe, niechrześcijańskie, starożytne bóstwo. Język mu się rozszerza, ślepia- żagwie trą o mizerne, wystrugane z kory klamry.
Poirytowany robię kolejny fałszywy ruch, na szczęście przeciwniczka nie zauważa, że po prawej ma dwie wolne kratki i mogłaby je zająć, tym samym pozbawić mnie możliwości manewru.
Szybko dostrzegam szkolny błąd i wycofuję się na niższy poziom. Iskra przeradza się w malusieńki fajerwerk.
Psyyyyk! Pomału kieruję się w górę, doganiam kropelki. Coraz goręcej. Piotr siedzi jak na szpilkach. Chciałby podpowiedzieć kumpeli.
— Cisza na sali! — uprzedzam, choć wszyscy milczą od dobrego kwadransa. Tomek przyssał się do butelki, N. z Anką bawią się w łapanie zajączków. Chwytają paznokciami refleksy, rozbijają na drobniejsze, po czym puszczają nam nad głowy. Serpentyny, ciągnący się makaron.
Doma przecina nitkę, by zeszło nieco pary. Figurki zaczynają klekotać.
— Zmniejsz, kurwa, ciśnienie, bo nas pozabijasz! — wrzeszczę widząc, że to nie przelewki. Idiotka obudziła wulkan! Wrze niczym w saganie, za moment będzie tu drugi Czarnobyl, albo Fukushima!
Nie wiem jak nazywa się ta, dość rzadko występująca reakcja, śmiertelne powikłanie gry, ale słyszałem, że w latach dziewięćdziesiątych w Idaho paru gości straciło przez nią życie. Potem nastała era laserów i mało kto gra czysto analogowo, byle syfem, jak my.
Wywołaliśmy demona przeszłości, wirusa czarnej ospy. Dawno zapomniane choróbsko okazało się nie mniej groźne jak za czasów pierwszych, kamiennych jeszcze plansz.
— Wszystko na bok! Anka — trzymaj, bo się usmażymy! — przekazuję zszokowanej dziewczynie,,stery”. Królestwo za gaśnicę!
— Wyrównaj! Chryste, kurwa, który gładzisz… Nie umiesz wchodzić wyżej bez objemki — to nawet nie próbuj!
Serce mi wali. W piersi mam Dzwon Zygmunta.
— Sorki, myślałam, że przejdzie zaraz po kulce.
— Indyk też myślał — o niedzieli — i co?
— Zabili jednego — narodził się nowy.
— Ochłońmy. Wszystko dobrze, skończyło się na strachu. Drgawki ustaną i dogramy partyjkę.
— Słyszycie? Jakby brzęczało na zgięciach. Może trzeba polać? — Anka wyjmuje z plecaka zapojkę.
— Wujek tak robi, nie czeka, aż wystygnie, sam chłodzi. Co prawda wodą, ale co może się stać od coli?
— Kola zawiera cukier. Zbryli się. Nie powinniśmy kombinować. O — już ustało.
— Brzuch mnie boli — Mati wstaje, rozpina dżinsy.
— Co do diabła? Weźcie ja! Świruska zaraz będzie sr…
Dziewczyny patrzą zaskoczone. Nikt nie spodziewał się takiego numeru. Laska z dobrego domu, dziana, pierwszy kontakt z towarem mająca chyba w żłobku, zachowuje się jak… sfiksowana Agatka. Ma ktoś obrożę i łańcuch?
Światło pulsuje. Kalejdoskop pożera nas, stęchłą jaskinię, wyrywa z ręki Pacjenta kolejną butelkę i zmienia w pióropusz. Pawie chłoszczą ogonami ściany. Gra aż prosi się, by ją dokończyć, łasi się do mnie i Domy, jakby była żywym organizmem, pupilkiem, który co prawda napaskudził w przedpokoju, pogryzł państwu kapcie, ale znów pragnie być słodki, wdzięczy się z przepraszającą minką.
— E… e… e… — stęka Matylda z majtkami na kolanach.
Nagle… aż przecieramy oczy ze zdumienia. Ona… znosi jajko! Większe od kurzego, prawdziwe jajo!
Nieopatrznie dotykam czwartego pola, tak zwanej prądówy. Uderzony, niby obuchem, zginam się wpół.
Kulisty piorun wylatuje spod,,denka”. Ostatnie co widzę, to łzy na policzkach Mati. Musi ją cholernie boleć.
Mgiełka zasnuwa oczy, czuję, że szklą się niczym zdychającemu psu. Patrzę przez wizjer bram Raju. Świętemu Piotrowi znudziła się robota odźwiernego, wyemigrował za chlebem do Irlandii Północnej. Jutro wróci, złoży niezapowiedzianą wizytę gnojarzom z chałupki; ukradniemy drachmy, co do jednej.
— W porządku, Kubuś? — N. pyta niczym troskliwa mamusia.
— Tak jakby.
— Karapaks może nie wytrzymać i cała reszta pójdzie w górę. Nie przeżyjemy takiego uderzenia tęczy, zjedzą nas mięsożerne motyle — dziewczyna — ptak rozbija skorupę.
— Przydałby się cukier — rozbełtałabym na kogel — mogel.
— Zostaw, kurwo, dziecko!
— Weź się, Pacjent, odchrzań. Poronione, mam prawo zjeść.
Nie śmieszy nas ten żart. Gęsta, wieczorna atmosfera, coś niedefiniowalnego kładzie się na sercach, przenika myśli.
Bliskość groteskowej śmierci — nie śmierci, płciowość, prokreacyjność, rozród, wody płodowe, pot, ciepły brud. Zaczynam rozumieć Tomka. Jeszcze przed chwilą jego awersja wydawała się dziwaczna, teraz wiem — ma rację! Najzdrowiej jest czuć odrazę do seksu, rozmnażania się. Obrzydliwa żeńskość. Jajorodne, feministyczne chimery, samice rozpłodowe.
— Cieszyłbym się na twoim miejscu. A co, jakby okazał się bazyliszkiem?
— Zarąbałabym na rosół.
— Wiem, że to bezczelnie osobiste pytanie, ale… z kim zaszłaś? — rozcieram guza wielkości śliwki. Środkowe pola przypominają motyle o złożonych skrzydłach, są cienkie jak włosy.
— Nie wiem, chyba samo.
— Czyli jesteś dziewicą?
— Jeszcze nie.
Kolejny głupi żart. Pacjent, choć jeszcze przed chwilą wyzywał Mati, dosiada się, zanurza paluchy w jaju.
— Dobre! Z pieprzem byłoby wręcz pyszne! — mówi oblizując się. Patrzę z lekkim obrzydzeniem. Trzeba mieć nie po kolei, by jeść coś wypadłe z ciała koleżanki. Z jednej strony mam wrażenie, że gram w surrealistycznej komedii (poślednią, trzecioplanową rólkę, nie jestem nawet wymieniony w czołówce), z drugiej — próbuję rozkminić nieprawdopodobną sytuację, znaleźć logiczne wytłumaczenie.
Pewnie zaszła jakaś mutacja, laska ma część ptasich genów. A, co szkodzi — przecież nie otruję się.
— Dajcie spróbować. Faktycznie, Tomek — niezłe. Bogactwo smaków — żółtko w czekoladzie, białko jakby z bitej śmietany.
— Czuć bezą.
Gdyby ktoś mi powiedział, że będę jeść, ba — delektować się,,dzieckiem” Matyldy — uznałbym go za świrusa, kpiarza, albo ćpuna, co przedawkował towar.
— Pierwsza się uspokoiła, można grać.
— No — mruczę wylizując resztki.
— Zanim dokończymy — Pacjent — rzuć jakimś cytatem. Znasz tego od groma, Romantyzm, Oświecenie, Odrodzenie, Ociemnienie, Pozytywizm, Negatywizm… Ma być podniosłe i smutne, wręcz rozpaczliwe. Koniecznie wierszem, mową związaną na węzeł. O zwycięskim powrocie do osobistej Itaki po latach tułaczki pełnej niebezpieczeństw.
— Po cholerę?
— Aby był nastrój — przekonuje Mati.
— Jak przypomnę — dam znać.
— Sam też piszesz?
— Trochę. Zacząłem jeszcze w gimnazjum. Taka działalność szufladoartystyczna, wyłącznie dla siebie. Opowiadania, bajki, rymowanki. W sumie nic szczególnego.
— Zadeklamuj choć jeden.
— Nie znam na pamięć ani wersu! Uczenie się własnych tekstów świadczyłoby o mega zadufaniu.
— Orient, Doma! — wyciągam drżące, spłaszczone szkiełko dwa poziomy wyżej. Nagle — pionek wyślizguje się, zderza z pryzmatem. Dominika poprawia kulkę.
— Trafiony — zatopiony! — cieszy się dziewczyna.
— Niech ci będzie.
— Kuba — a jakby tak nakryć? — Anka pokazuje rozgrzanego do białości króla.
— Zaraz ci się skopci — i po ptokach!
— Dawaj! — niewiele myśląc biorę pustą skorupę.
Plansza, jakby istotnie była organizmem żywym, do tego myślącym, fatalnie reaguje na,,ciało obce”. Znów wybrzusza się, kulki zaczynają biec po skosie.
Ktoś, chyba N. wrzeszczy, że całość zaraz eksploduje. Uśmiecham się tępo. Coś mi odbija i wlewam w środek niedopitą colę. Obłoki pary zasnuwają pomieszczenie.
Czuję, jak obłażą mnie jadowite mrówki, albo termity. Nie, to kolorowe szkiełka, które wypadły z łuku.
Strząsam je. I biegnę, w ten pył, kurz. I biegnę w mgłę.
Zerowa widoczność, w jednej chwili mlecznobiały dym zalał piwniczkę. Dziwne — co ona ma — ze sto metrów kwadratowych? Powinienem już dawno wpaść na ścianę…
— Ankaaaa! — krzyczę. Odpowiada mi jedynie echo. Odbija się od drzew.
Co?
— Przepraszam, młody człowieku, nie widziałeś mego przyjaciela? — pyta kobieta w czerwonej chustce.
— Niewysoki, z wąsami. Filip Jańczak, lat czterdzieści osiem.
— Kim pani jest i jak się tu dostała?
— … ubrany był w sweter z napisami, nie po polsku. Mój mąż, zazdrośnik groził, że zrobi Filipkowi krzywdę, a to taki dobry człowiek… — baba ma gadane podobnie jak,,ciocia” Hanka.
— Posądzono nas o romans, że niby zdradzałam Lucka, gdy był w pracy. To wierutne kłamstwo! …a nawet jeśli — on też nie był bez winy, miał tę swoją Grażynę.
— Pani… Czakatiłowa? — pytam skonfundowany.
— Mów mi Maria.
— Oj, obawiam się, że Filip trochę się … zepsuł. Znajdą go… was po czterech dniach od… a, co będę spoilerować. Proszę za tydzień kupić gazetę. Jakąkolwiek. Będzie o pani na pierwszej stronie. Normalnie Big Brother, epopeja.
— Drwisz se? Dzie ło mnie? Co mielib pisać?
(Czy wszyscy wariaci w tym mieście, nawet duchy, muszą zaciągać z białostocka?)
— Dowie się pani w swoim czasie. Nie będę psuć niespodzianki.
— Zawołajmy wspólnie, może usłyszy. Filiiip! Filiiip!
— Obawiam się, ze partner, kochanek, przyjaciel ma… ekhm, lekkie problemy zdrowotne — drwię z haluna. Głos mi tężeje, przez chwilę mówię barytonem. Dziwne uczucie, jakbym siwiał, twarz pokrywała się zmarszczkami. Czyżby znów spod skóry wyłaził sześćdziesięcioletni bufon w garniturku? Co to za słownictwo, styl, składnia? Gadam pożółkłym papierem, zamiast śliny mam inkaust.
— Jakież znów problemy, coż ty wygadujesz? Poszed dzieś i przepad.
— To nie on? — wskazuję ciemny kształt na horyzoncie. Trupica nie odpowiada. To się zbliża, coraz szybciej. Człowiek, ptak, samolot, Superman? E, bardziej bryła, skała magmowa. Pędzi ku nam, meteoryt cholerny!
Wokół pustka, nie ma gdzie się skryć, ani czym osłonić. Wstrzymuję oddech, gotowy na uderzenie. Lada moment kamulec wgniecie mnie w piach.
Morda. Mgła przerzedziła się na tyle, że można było widzieć wyraźnie.
W dusznej, kisielowatej przestrzeni (to Czyściec?), gdzie powietrze zastąpiły opary z planszy, opary absurdu, zawisła gęba staruchy. Jakbym skądś znał te rysy… Nie umiem skojarzyć twarzy z nazwiskiem, widziałem tę osobę co najmniej pięćdziesiąt lat temu. Była moją dziewczyną, siostrą, utrzymanką, matką, nałożnicą. Walczyliśmy pod Somosierrą, czy wspólnie podrzynaliśmy gardło prezydentowi Gwatemali?
Nasz związek wykracza poza czas, nie mieści się w jego granicach. Przyszłość, przeszłość, teraźniejszość — to określenia zbyt ciasne, zbyt płytkie, by…
— Żyje.
— C… co?
— Jajco. Chyba ci zaszkodziło, he, he- Pacjent usiłuje mi włożyć rękę do ust.
— Shaftuj jeszcze, zobaczysz, ulży ci.
— A weź spierdalaj. Ile przegrałem?
— Trzy — zero. Tabela zaczęła dymić, musieliśmy ściągać pryzmaty. I nici z motorynki.
— Chuj z nią.
— Kalejdoskop nie wyszedł. Licheńki karapaks nie uchronił wszystkich figurek przed zniszczeniem. Część poszatkowało.
— Jak ugasiliście?
— Powiązałem promyki. Węzeł prawie gordyjski — mówi dumnie Piotr.
— Chyba jestem w ciąży. Też z jajkiem — Anka filuternie chwyta się za brzuch.
— Rzygałem?
— Jak kot.
— Zgraja dachowców.
— Prze… praszam. Chyba rzeczywiście zjadłem coś nieświeżego. Jajko odpada — było jeszcze cieplutkie, świeżo wypadłe z… ciała.
— Już szybciej od towaru. Prawiczek pierwszy raz se przygrzał i złapały trosje. Cio — to nie ciukieleciek? — dworuje N.
Jak widzę- zostałem wniesiony na górę. Leżę na ruinie wersalki z kłębem szmat pod głową.
— Widziałem kobietę.
— Ja też. Nawet faceta.
— A, wam coś powiedzieć… — milknę urażony.
Chłodzę czoło przykładając gigantoflaszkę.
— Pokój wyjść to tak naprawdę pułapka. Miejsce które możesz jedynie opuścić jest w istocie klatką, labiryntem bez wyjścia. Ile byś czasu tam nie spędził, kilometrów nie przemierzył, ilu par butów byś nie zdarł — i tak będziesz dreptać w miejscu.
Pogódźcie się z tym, nie zmienicie natury przeklętego miejsca, nie odczarujecie go. Pokój, komnata, klitka, umieranie, pustkowie, depresja, trąd, narodziny — różne są nazwy choroby, określenia zła. Wszystkie nietrafne — filozofuje Mai.
— Czemu tu tak zimno? Boże przenajświętszy, z minus pięć stopni.
— A jaką mamy porę roku, Kuba?
— Co się durno pytasz? Siedemnasty września.
— Właśnie — więc? Chyba zima. A co w zimie pada?
O cholera. Przez wybite okno do wnętrza wlatuje śnieg.
— Która może być godzina?
— Wcześnie, piąta rano — mówi z sardonicznym uśmieszkiem N.
— Na obrzeżach parku stoi chałupa. Malutki, dwuizbowy, poniemiecki domeczek. Kojarzcie? Kryty gontem; ładne, różowe okiennice z takimi oblamówkami w kształcie kwiatów. Mieszka tam sfiksowana para. No nie udawajcie zaskoczonych, na pewno wiecie, o kim mówię — Tadek i Hanka, o ile to ich prawdziwe imiona. Mają uroczą z wyglądu, ale ciężko chorą córkę. Na karku ma trzecie oko, podobnie, jak Mati. Moim zdaniem nabawiła się go w lochach. Nas też to czeka! Owo miejsce mutuje ludzi! Skończymy w kaftanach bezpieczeństwa, albo przykuci łańcuchami do ściany obory — wieszczy mi się.
— Bredzisz.
— Taaak? Chcesz się przekonać? Idziemy!
— Widzisz, Matylda? Źle z nim! Trzeba było dać mniejszą porcję!
— A propos widzenia — twoje nowe oko działa? Czy jest tylko dla ozdoby?
— Kretyn. Coś tam widzę, głównie kontury. Z kolorów — tylko czerwony. Piecze, jak skupię na czymś wzrok.
— Oko poetyckie, do patrzenia na ogół wszechrzeczy, nie pozwalające zajmować się drobiazgami, elementami składowymi, lecz szerszym spektrum…
— Kurwa, Pacjent, wytrzeźwiej, bo słuchać hadko. Bełkoczesz jak nawiedzony.
— Właśnie — co z wierszem? Wykoncypowałeś już?
— Nieaktualne. Plansza zgasła, koniec gry, czas do domów.
— Psychole śpią na kasie. Można by zrobić malutki włam.
— Tu się puknij, pojebie — warczy Anka.
— Dobrze, luz. Żartowałem. Żebyście wiedzieli, jakie mają pionki… Sam Michał Anioł nie wyrzeźbiłby podobnych cudeniek! Mahoniowe, oliwkowe. Baba chciała dać cały plecak, ale odmówiłem.
— Frajer.
— Ponadto kolo nauczył mnie zapomnianej sztuki virionizmu, ruchów wstecznych na odwrotnej planszy.
— Nie ma czegoś takiego. Nie wierzcie w brednie. Półokragłe podstawki utrąciłyby głowy figurkom!
— On ma rację. Słyszałem, że można grać,,do góry nogami”. Ale to zabawa dla lamusów, daj spokój.
— Jest lepsza od zwykłej. Sztuka królewska. Założymy się? Jak wygram — przez trzy tygodnie nie rozpalisz ani jednej planszy. Jeżeli przegram — oddaję fanty, pionki, kulki, denka. Umawiamy się na uproszczoną wersję gry — dwa pola na trzydzieści trzy.
— Okej.
Żeby nie tracić czasu przerzucam chudziutki promyczek na drugi koniec komnaty. Szybko, póki… jest. Tabelusia wychodzi cieniutka, jakby zmizerniała z głodu.
Piotrka gubi zbytnia pewność siebie, zaczyna za ostro, bez wyczucia. Kulka wiruje przez moment, po czym strąca dwa pionki i wraca na miejsce.
Pomny rad mentora (Kurwa, czy nigdy nie przejdzie mi staropolskawy styl? Przecież jestem trzeźwy!) wykazuję się opanowaniem.
Drzyj się, drzyj, podskakuj ze szczęścia, krzycz, nawet się zapień — nie wyprowadzisz mnie z równowagi. Jestem spokojny, wręcz flegmatyczny.
Klik! — i znowu szach.
Pluj, rwij włosy z głowy, mały pajacu, bo…
— Mat!
Urażony (czym?) Piotr bierze plecak i wychodzi bez słowa. Wstyd, by aż do tego stopnia nie umieć przegrywać.
Imprezka skończona, pora damoj. Matylda, której urodziny trwały pół roku, pomaga wyprowadzić Tomka. Dziecko szczęścia — upił się herbatą i wywarem z buraków. Takiemu to dobrze!
— … mać! Zawiało ścieżkę!
— No. Musiał padać przez całą noc, albo i dłużej.
— Noc? Chyba cały tydzień!
— Stara harcerska metoda: rzucasz skrzący się promień. Gdzie wypadnie jego koniec — jest śmierć. Trzeba iść w przeciwnym kierunku.
— Idiota.
— Ślady Piotrka! Tędy!
Wpełzamy w ośnieżone chaszcze. Dygoczemy z zimna w kurteczkach podszytych wiatrem, cienkich bluzach. Pogoda iście syberyjska. Wtem — jak mogłem przypuszczać — światełko w oknie, dym z komina, przerdzewiałe ogrodzenie, drewniana obórka, polonez caro. Włości schizoli. Pojeblandia.
— Cicho! To dom, o którym opowiadałem! Jego mieszkańcy są niebezpieczni! Nie idźcie tam!
Dziewczyny oczywiście puszczają ostrzeżenie mimo uszu, holują kiwającego się na wszystkie strony Pacjenta w kierunku chałupochlewa. Będzie pasztet, jak nic.
Chowam się za węgłem obory, rozcieram zgrabiałe ręce. Niebo jest blade i puste, zakutane w chmury. Słońce o półcentymetrowych promieniach; tak suchych, że pokruszyłyby się od najmniejszego dotknięcia; głucha czerń zbliżającej się nocy… Znów ogarnia mnie melancholia. Gdyby Tomek był bardziej przytomny, moglibyśmy ułożyć,,Odę do smutności”, czy coś w tę mańkę.
— Piotreeek! — krzyczy M. waląc pięścią w drzwi.
Jestem jak purchawka, która aż się prosi, by ja przebić. Moje zarodniki są obleśnymi wierszami, grą, awersja do kobiet, setkami neurotycznych dziwactw, uwolnionych przez towar lęków, pragnień i obsesji. Boję się zdefiniować którąkolwiek, dookreślić, sprecyzować, co tak naprawdę mnie gryzie, nazwać po imieniu mola, żrącego duszę turkucia podjadka. Wystarczy jedno słabe uderzenie w brzuch i pęknę, rozleję się. Wiatr będzie rozwiewać moje lodowate, niekiedy kolczaste myśli, nie mające szans powodzenia plany, tłuste i smoliste, gnuśne, pełne pożądania.
— Chodź, na co czekasz? — dobiega z wnętrza,,chliwa”.
Próbuję dojrzeć cokolwiek przez szczelinę między balami. Ciemno, choć trzecie oko wykol.
— Wliź na górę, patrzaj w dziurę, hi, hi, hi… Nie daj się dłużej prosić.
Otwieram drzwi.
— Śmiało, kawalerze! Co stoisz jak ciura?! — obcesowo,,zaprasza” oficer. Wchodzę do izby.
Od mojej ostatniej wizyty obórkę zdążyli przerobić na karczmę, a może raczej oflag. Za długim, zastawionym najprzeróżniejszymi frykasami stołem siedzi trepostwo: generalicja, marszałkowie, hetman wielki koronny, paru majorów, Obersturmbannführer (nie znam się na stopniach wojskowych). Twarze nalane, purpurowe od gorzałki, na głowach kepi, furażerki, pruskie hełmy.
Jedzą, piją, cygara palą, pobrzękują dziesiątkami orderów, medali, gwiazd, krzyży. Mundury przystrojone proporczykami, kotylionami, szarfami, krynoliną i krepiną, bibułą. Śmieszne kukiełki przykute do ścian łańcuchami.
— Z którego jesteś pułku? — pyta wąsacz w futrzanej czapie.
— Melduję, że z czwartego szwadronu strzelców podbałtyckich, wasza cesarska mość.
Towarzystwo wybucha śmiechem. Świniowato — żabie pyski rechoczą.
— Bezczelny! — obrusza się generalissimus.
— Pójdziesz pod sąd wojskowy! Zmarznie ci dupsko na froncie wschodnim! Odmaszerować!
Podchodzę do biesiadników, wyciągam rękę po pączka.
— Ani mi się ważcie!
— Dajcie coś. Jestem głodny, od rana…
— Milczeć, szeregowy!
— Bo co, złamasie? No — dawaj! — porywam ze stołu pieczonego kurczaka i rzucam się nań jak zwierzę. Gastrofaza niczym po trawie.
— Ruki wwierch! — krzyczy kontradmirał, Lord Protektor Kraju Przywiślańskiego, duce Rusi Nadnoteckiej, czy inny szach, wyciągając pistolet z kabury. O żesz kuźwa.
— W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, za zdradę ojczyzny, kolaborację z okupantem i wielokrotny sabotaż skazuję was na śmierć przez rozstrzelanie, degradację do stopnia podszeregoweca i utratę praw publicznych na zawsze — wymierza we mnie (chyba) wisa.
Pa, cześć, giniemy — jak rzekł pewien pilot. Zapierdoli mnie, fatamorganiusz diabelny! Ciekawe, czy będzie boleć, poczuję jak kula rozrywa mi czaszkę? — przelatuje przez myśl.
— Spokojnie, przecież to dekoracje. Odbicia, refleksy przybierają niekiedy kształt ludzi. Naukowcy nie zbadali dobrze tego zjawiska, niemniej istnieje kilka hipotez mających je wyjaśniać. Zagubione kryształki, promyczki skupiają się w jednym punkcie, w głębi cienia osoby grającej i tworzą podobne obrazki. Zamknij oczy, Kubusiu, a rozwieją się. Co, głuptasku, przestraszyłeś się pana z bronią? W rzeczywistości to sześcioletnia dziewczynka, która nawet nie zna zasad! — mówi stara kobieta.
Zaraz… to jej twarz widziałem odbitą w kamieniu! Co do chu…
— Czas, jak widzisz, nie był dla mnie łaskawy.
Agatka! Chryste! Stojące przede mną siedem — a może i osiemdziesięcioletnie babiszcze wygląda jak najstarsza czynna zawodowo prostytutka świata, pensjonariuszka burdelu spokojnej starości. Lampucerzasty, przesadzony makijaż, usta napompowane jadem kiełbasianym (albo — w wersji budżetowej — kaszankowym), sznur sztucznych pereł, rudo — siwe pukle z prześwitującą gdzieniegdzie łysiną. Do tego ubranie — płaszczyk z pozszywanych kawałków skóry. Szare futerko jak Boga kocham z myszy! Nawet cuchnie mysio.
— Patrz — wypalili się.
Faktycznie, za stołem nie ma nikogo. Generalicja rozwiała się wraz z krzesłami i — cholera jasna — żarciem. Na szczęście trofiejny kurczak został.
— Mpłfły płałcz — mamroczę pałaszując go, jakbym nie miał nic w ustach od co najmniej sześciu dekad.
— Najnowszy krzyk mody. Kupiłam w samym Mediolanie. Chciałam z szynszyli, ale akurat nie było. Z resztą — co za różnica? To gryzoń i to gryzoń. Powiedz — ładny?
— Przepiękny. Do kompletu brakuje jeszcze etoli ze szczurów i bielizny a’la Victoria’s Secret z nutrii (skąd znam takie określenia?).
— Aa! Pali, Kuba, żywym ogniem! Całe ciało! — wariatka zrzuca groteskowe ciuchy, ciągnie mnie do studni.
— Wody! Pomocy, kurwa, palę się!
Z chałupy dobiegają odgłosy bijatyki, ktoś krzyczy jakby obdzierano go ze skóry, albo wlewano roztopioną smołę do gardła.
Agatka, właściwie pani Agata, kompletnie naga wskakuje do balii. Wyciągam ceber lodowatej wody, polewam schizolkę.
Pewnie naćpała się, ma mega fazę, może niedługo zacznie szczekać, albo ogłosi się cesarzową Somalilandu?
Dach mikrorudery zapada się, a właściwie topi, wklęsa, jakby był z plasteliny.
— Jeszcze! Usmażę się od środka! Żrą! Jadowite komary! — bredzi kobieta. Trzecie oko zachodzi jej bielmem.
Kolejne wiaderko.
— Taaak… Polej plecy…
Trzecie.
— Chodź, Kuba, co tak sterczysz na mrozie? Zawiesiłeś się? Może trzeba zresetować? — N. klepie mnie w ramię.
— C… co?
Stoję jak głupi przed balią pełną zamarzniętej wody. Wokoło leży z tuzin martwych myszy. Pośród nich dostrzega, zgniłozieloną kulkę. Przypomina olbrzymiego miętusa (może niedociućkał go legendarny olbrzym spod pałacowych schodów?).
Ani śladu starej dziewczyny.
— I jak — Tadzio z Hanią ugościli was?
— Daj spokój, miałeś rację — to pojeby.Tomek pyta grzecznie o drogę, a ten rzuca się na nas z siekierą. Wygania z pretensjami, zarzuca kradzież… Baba chciała przypierdolić Ance, mało się nie pobiły, he, he. Kolo kazał wypieprzać z posesji, popchnął Matyldę, no to Pacjent dał mu w ryj. Teraz podobno dziadyga dzwoni na policję. Idź już, bo nas, kurwa, zgarną!
— Co z Piotrkiem? Znalazł się?
— Nie wiem. Boże — idziemy! Rusz dupsko!
— Już, chwila.
Biorę oko w usta. Ciepłe, smakuje jak mięso, bodajże polędwica. Ssę je przez moment, po czym nachylam się, próbuję wypluć. Do studni. Na samo dno Piekła. Niech spadnie tam, gdzie nie ma światła, a każda gra niesie ryzyko zagazowania bitumicznym smrodem, odorem siarki. Niech czorty zrobią z niej pryzmat, część odwróconego kalejdoskopu.
— Khurwha!
Kulka staje w gardle. Rozpaczliwie próbuję złapać. I przełykam. Poszła. Do żołądka.
— Masz ognia? — pyta Anka.
— no. Uprzedzałem, ze to rednecki, buraki ćwikłowe. A Piotrek pewnie znajdzie się, po czterech dniach.
— Czemu…?
— Nieważne. Spytajcie Filipa Jańczaka, albo żonę piekarza.
Kuźwa, dziwnie się czuję. Takie gniecenie w brzuchu, jakby coś tam pęczniało.
— Bez nerw, Kuba, jutro urodzisz. To znaczy… zniesiesz.
— Zrób jajecznicę, najlepiej z cebulką i szczypiorkiem. Autokanibalizm!
— A jak wykluje się pisklak?
— Nazwie się go Mizerykordek. Mogę być ciocią.
— Wypiję zawartość przez słomkę, Będzie fajna wydmuszka na pamiątkę.
Zmory gubią się we mgle. Nad naszymi głowami dopala się tysiąc tabel. W zimnym i niedorobionym niebie skończyła się gra. Zezowaty Pan Bóg przegrał ze mną. Rozzłoszczony zniszczył pionki, nasze sobowtóry.
W odwecie podpalę nieukończoną cerkiew w Kalwarii Morawieckiej. O ile w ogóle istnieje taka miejscowość.
— Czyja jest w końcu motorynka?
— Cholera wie, pewnie Domy.
— Wypchajcie się, to szmelc.
— Nie macie wrażenia, że chodzimy w kółko?
— Błąkamy się od ponad godziny. Zimno.
— A komu, kuźwa, gorąco?
— Jakby była na chodzie, można by zrobić niezły numer — spróbować stworzyć planszę na tyle mocną, by utrzymała człowieka i pojazd. Wyobrażacie to sobie? Jeździmy po tabelce, na samych obręczach, bo opony i dętki sfajczyłyby się przecież od gorąca… I gramy niby to w polo, niby w piłkę konną. Ganiamy kulki, popychamy kijami golfowymi…
— Niezłe, niezłe,
— Czasami myślę, że najlepsza byłaby gra wewnątrz ciała. Nie, żeby od razu ludzkiego, bo to niehumanitarne. Ale weźmy takiego spreparowanego płetwala błękitnego. Potężne cielsko. Rozpalić w nim cieplutką tabelkę, tak, by nie przypaliła mięsa — i biegać pionkami pomiędzy żebrami. Kto pierwszy dotrze do czaszki — wygrywa. Punkty traciłoby się za przecięcie serca.
— Za bardzo problematyczne, takie zrobienie mumii z gigantycznej ryby. Szybciej by się rozłożyła, niż..
— Ssaka.
— A jakby tak zagrać w opuszczonej wsi? Już nie mówię — całym miasteczku typu Prypeć, czy niegdysiejsze Kłomino, Pstrąże. Ale choćby wioseczce wyludnionej z powodu szkód górniczych. Narodowy Turniej! Pół tony butelek, tłuczeń, aluminium. W pogotowiu stałoby parę wozów strażackich, pomilicyjne armatki hydromil. Wyobrażasz se? Tabelki oplatające domy, niczym pajęczyna, lśniące sieci biegnące przez otwory okienne, drzwiowe… Hipergra, pojedynek prawdziwych mistrzów. Mówię wam, tego jeszcze nie było! Zdetronizowałoby się piłkę nożną, Polacy pokochaliby grę!
— Myślisz? I tak jest dość popularna.- Ogól się, Pacjent. Wyglądasz jak wiecznie przećpany Jezus z magla. Taki menel bez zasad, co zrobiłby za dwa piwa lachę samemu Judaszowi, nawet wiedząc, jaka z niego zdradziecka morda, całemu Sanhedrynowi. No lump, którego Rzymianie pogoniliby w diabły, darowali winy, nie chcieli krzyżować. A Annasz i Kajfasz- wyśmiali.
— Wal się. Ja tu obmyślam nowe warianty… W Nowej Zelandii rzeka Whanganni, w Indiach Ganges i Jamma zyskały osobowość prawną. Przed sądem traktowane są jak istoty żywe, osoby niepełnoletnie. Mają swoich pełnomocników. Durnota, ale gdyby tak… Uznać grę za podmiot prawa, na przykład firmę, stowarzyszenie?
— W Grecji istnieje sekta czcząca pionki.
— Durniów nie brakuje.
— Dokładnie. Palanty wybierąja sobie oczy i puszczają zamiast kulek. Fanatycy podobni do filipińskich biczowników. Na świecie wielu ludzi modli się do gry. Co rusz pojawiają się sekty. Filozofów, co opatentowali własne odmiany — ciężko zliczyć…
— To akurat popieram. Lepiej czcić coś realnego, choćby było ze światła., A inne przedmioty kultu, rzekome gwoździe z krzyża, całuny i ręczniki turyńskie, graale — musztardówki? Barachło, atrapy, sztuczne niczym czwarty komin Titanica. Są jedynie dla picu. Rzeczy bogopodobne, że się tak wyrażę.
— Zostawcie mnie na chwilę samego.
— Co?
— Chyba … aua! ...się zaczęło… — jęczę zsuwając portki.
— Pójdźcie za jakieś pieprzone drzewo, w krzaczory! Proszę! To intymna czynność, ma odbyć się bez świadków! Nie psujcie takiej chwili! Jak was matki rodziły, to też złaziły się tłumy gapiów?
— Dobra, cho.
Czuję, jak koszmarnie ciężki kamień przesuwa się we wnętrznościach. Przygotowany na nadejście fali potężnego bólu, biorę głęboki oddech, nadymam się.
Głaz o ostrych krawędziach kaleczy narządy wewnętrzne. Pionek w koronie króla na głowie. Ja — tabelka z chłodnych promyczków.
Sześć na sześćdziesiąt sześć pól. Wszystkie wypełnione szkłem.
Koniec
Koniec Ps. Wyobraź sobie planszę, bez pionków. Tylko ty i światło. Obraz rysowany laserem na skórze. Nieczytelny pejzaż. Straszne, co nie?
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta
20 grudnia 2024
Na świętavioletta
20 grudnia 2024
Zamiast ibupromudoremi
20 grudnia 2024
jeszcze jeszczesam53
20 grudnia 2024
2012wiesiek
20 grudnia 2024
Pastorałka trochę kulawajeśli tylko