24 lutego 2018
Szukamy przyczyn cz. I.
"Ależ to nowa sztuka strzelania z łuku, w której łucznik strzela do samego siebie!"
Porfiriusz Przeciw chrześcijanom, Księga III, Logos 35
I. Wybrak.
Żelazne płyty kompaktowe - w ruch! Bawię się gałką potencjometru - odkręcam na full, to znowu ściszam niemal do zera.
Hektary lasów tropikalnych padają od piły, w jednej chwili trafiają do tartaków i są cięte przez zabójczo ostre zęby krajzeg na deski, wióry, na gorąco i kurz. Wydziela się tak dużo ciepła, żywicy, olejów roślinnych, brązowego smaru, że bez trudu można by utopić w nim osiedle, zalać blokowisko aż po dachy.
Nie mija minuta, jak - za sprawą ciszy - odrastają puszcze pierwotne, sekwoje, baobaby dźwigają się z martwych. Przypomina się widziany nie tak dawno klip Michaela Jacksona do Earth song.
Bawiąc się poziomem głośności jednocześnie steruję przyrodą. Jestem niszczycielem i wybawcą, wrzask niesie spustoszenie, sprowadza wojny, kataklizmy, smog.
Milczenie jest oczyszczające, pękają lufy czołgów wrogich armii, żołnierze, przejrzawszy na oczy, rżną kałachami w bruk ulic. Wolność od bólu i krzyk - to pół zmartwychwstania.
- Wyłącz to, do diabła! Własnych myśli nie słyszę! Zaraz Złotopolscy! - dolatuje zza ściany.
- Dobra już, dobra. Oglądaj.
Podnoszę zezwłok z wersalki. Chyba powinienem "wyjechać do wód", he, he. Gnuśność, stan permanentnego zawieszenia pomiędzy niczym a niczym, wpędza człowieka w apatię. Kilka ostatnich dni spędziłem w pokoju, zamknięty na cztery spusty, niczym rekluz z licho wie jakiego zakonu. Czas upływał na słodko - gorzkim nieróbstwie, dzieliłem go między czytanie książek, a sen. Najzupełniej poważnie - nie miałem ochoty na cokolwiek innego.
Pewnym usprawiedliwieniem od biedy mogłaby być kapryśna pogoda, ale nie padało przecież przez cały czas.
Zasłaniając okna, przekręcając klucz w zamku chroniłem się przed ludźmi, zaszywałem w sobie. Introwertyzm przybrał patologiczną formę, rozrósł się do niebywałych rozmiarów. Na dobry tydzień stałem się odludkiem, dziwakiem wręcz.
Wyłączony telefon, komputer, mózg w stanie stand - by. Wstrzymanie funkcji życiowych, tymczasowy zgon.
Robię kilka pompek. Trzeba się rozruszać. Fizycznie. Umysłowych wygibasów mam na razie dosyć. Żebym choć zmarnotrawił czas na wartościową lekturę! Gdzie tam! Wypożyczyłem parę, bodajże z osiem najpośledniejszych czytadeł: rzewne romansidła, opowiastki wojenne sklecone przez młodsze ode mnie pisarzyny. Miłość w czasach zarazy, popkultury, nienawiść zanurzona w bezczasie. Nieśmiertelna.
Ze wstydu nie wymienię tytułów owych dzieł, ani nazwisk ich autorów. Betonowa zasłona milczenia spada z łoskotem, miażdży szmirotwórców, rozgniata chłam.
Na dworze - znowu chłód. Rzeczywistość postanowiła się skroplić i dynda w powietrzu. Zawiesina polska, mikstura na nieróbstwo. Podobno chroni też przed tryprem, ale wolę nie sprawdzać na własnej skórze.
Wyprowadzam rower z garażu. Ostatni raz dosiadałem huragana w ubiegłym roku. Podobno jazdy nigdy się nie zapomina, ta umiejętność zostaje w nas, choćby nie wiem co. Zobaczymy.
Tylna opona niemal kompletnie łysa. Przednia - ujdzie w tłoku. Napompowane dętki. Siadam.
Wehikuł jęknął, jakby miał zamiar rozlecieć siew drobniuśki mak. Powinien wytrzymać te parę kilometrów, cherlak. Rosynant. Zabiedzona chabeta.
Trochę wstyd jeździć czymś takim, ale lepsze to, niż brać od matki pistacjową damkę. Trzeba mieć honor. Męski. A nie, jak na przykład Kaniewski, sąsiad - kupił ostatnio twingo "jedynkę". Stare, ale w dobrym stanie.
Jeden z najbardziej babskich samochodów, jakie znam. Nieważne.
Krzew atramentowy przekwita, białe pąki marszczą się, jak skóra sześćdziesięciolatki. Niedługo, w listopadzie, pojawią się owoce.
Mówię "niedługo", bo dla mnie i pół roku to ledwie chwila. Czas przyspiesza, czuję to wyraźnie. Trzepocze, jak ryba świeżo wyciągnięta z wody, wyrzucona na brzeg.
A ja, mimo wszystko, opieram się temu biegowi, pozostaję statyczny. Posąg, monolit, dzwonnica kościoła w zakazanym mieście, wystająca z wody. Jedyna widoczna obecnie pamiątka po wsi Curon, gdzie żyło się spokojnie, nikt nie miał w zwyczaju się spieszyć.
Pode mną - drżące lustro, niespokojna tafla. Nie odbija niczego, obraz wsiąka w nią i znika. Gdzie trafia? Bogowie raczą wiedzieć!
Paradoksalnie cisza, jaką jestem, niesie ze sobą burzę. I gasi, tonuje wszelki niepokój naokoło. Jestem lodową igłą zrzuconą z helikoptera do wnętrza wulkanu. Spokojnie, nie martwcie się - dam sobie radę.
II. Karabinier maszynowy
Biblioteczka w moim skromnym, trzypokojowym domu mieści się w najmniej spodziewanym miejscu - w piwnicy.
Kilkadziesiąt lat temu dziadek Antoni z bliżej nieustalonych przyczyn, być może zapadłszy na jakąś manię, niegroźny obłęd, kierując się niezdrowym rozsądkiem, omamiony podszeptami niewidzialnych lich, kupił, jak nietrudno się domyślić - za całkiem spora kwotę, osiem oszklonych, ciężkich jak diabli regalisk z ciemnego drewna, skrzyknąwszy okolicznych pijaczków wtaszczył tenże majdan do chałupy.
Przy dźwiganiu kolosów nie odbyło się bez drobnych otarć, zadrapań. Najpoważniejszej kontuzji nabawił się dziadek Pawła Stawickiego, któremu to szafiszcze spadło na stopę, boleśnie ją łamiąc.
Świętej pamięci babcia Krystyna oświadczyła stanowczo, że za skarby świata nie pozwoli, aby takie kolosy zagracały jej pół domu. Przecież i tak panuje ciasnota.
Cóż było zrobić? Nie mając wyboru, opłacił biedny Antoś - marzyciel menelotragarzy, biblioteczki ruszyły w swoją ostatnią drogę - do piwnicznej izby, gdzie stoją do dziś.
Pamiętam, że we wczesnym dzieciństwie, bawiąc się w piwnicy, byłem pod wielkim wrażeniem, zauroczony, zafascynowany "księgozbiorem", jaki zgromadził dziadek. Kamienny, zimny spokój półek wypełnionych zeszytami w bogato zdobionych okładkach budził w małym chłopcu respekt. Czułem, że oto mam przed sobą cała wiedzę świata, zszedłem do świątyni mądrości, gdzie bezustannie trwa najważniejszy z rytuałów - poznanie.
Wyciągałem rączki ku mosiężnym gałkom, jednak nie śmiałem otworzyć drzwiczek, skrępowanie mieszało się z uczuciem wstydu, byłem wszak zbyt dziecinny, niedorosły, aby odkryć choć jedno słowo., Profan zabłąkany w tajnym archiwum Iluminatów, stojący przed nastawą ołtarzową, gapiący się jak cielę na malowane wrota, przez które nie wolno mu przejść.
I choć nie umiałem wówczas dobrze czytać, ciągnęło mnie do - jak się wówczas wydawało - grymuarów, w których zapisano wiedzę magiczną, do ksiąg sprzed tysiącleci, zbiorów drastycznych, ale pouczających baśni.
Dopiero po latach dowiedziałem się, że zeszyty są czyste, kompletnie puste, nie można się z nich nauczyć ani jednego zaklęcia, poznać jakiejkolwiek receptury.
Oczywiście w pierwszej chwili nie uwierzyłem, co więcej - uznałem wręcz, ze tata mówiąc to zwyczajnie kłamie, pragnie odwieść od studiowania dziadkowych starodruków, ksiąg diabelskich, podręczników do nauki czarnoksięstwa.
Natychmiast zbiegłem do piwnicy i, przełamując onieśmielenie, otworzyłem oszklone drzwiczki. W nozdrza uderzyła woń starego papieru, nierozerwalnie kojarząca się z książkami delikatnie mówiąc podrzędnymi, jakich w domu nie brakuje. Weźmy na przykład harlequiny, czy peerelowskie kryminały, powieści milicyjne, jakie przez lata kupowała matka.
Złapałem pierwszy z brzegu zeszyt i zacząłem gorączkowo kartkować. Ani litery! Tabula rasa!
Drugi. To samo!
Kolejny. Także nic, kartki białe jak śnieg.
Bliski rozpaczy wertowałem grube notatniki w nadziei znalezienie choćby jednego, zbłąkanego zdanka, czy rozdziału spisanego przez dziadka. Na próżno. Było to pierwsze poważne rozczarowanie w życiu.
Wróciłem na górę ze spuszczoną głową, niejako oszukany przez los, z poczuciem porażki, wydrwiony. Mojry zachichotały mi w twarz.
Właśnie wtedy powziąłem zamiar: dokończę dzieło przodka; Antoni, którego nie dane mi było poznać, bo zmarł dwa lata, zanim się urodziłem, spojrzy z góry i będzie dumny z wnuka; siedząc na chmurce w niebiesiech uroni łzę wzruszenia widząc, jak (choćbym miał strawić na to resztę życia!) zapisuję zeszyt po zeszycie.
Nieodwołalnie postanowiłem zostać literatem. Dla dziadka. Dla idei. Zrozumiałem, że jestem predestynowany do zajmowania się tym rodzajem sztuki, nie mam innego wyjścia, jak tylko "robić w słowie".
Zaczęcie pierwszej powieści odkładałem do czasów licealnych. Biorąc do ręki pióro (nie mieści się w głowie, bym jako pisarz mógł używać zwykłych długopisów, to takie pospolite!), otwierając bogato zdobione okładki czułem, jakbym kończył porzuconą budowę wieży Babel, albo chociażby krakowskiego Szkieletora. Oto w martwe od lat, zimne ściany, wkracza życie. Zmartwychwstaje to, czemu zakazano istnieć.
Nie powiem, by Kneph, bo tak zatytułowałem owo wiekopomne dzieło, szczególnie mi się udał. Schrzaniłem wszystko, co się chrzanić dało. Ale cóż, jak mawiają - pierwsze koty - robaczywki.
Dalej potoczyło się z górki - obecnie pracuje nad powieścią numer osiem. Zadziubdziałem maczkiem trzydzieści jeden kajecisk. Zakup dokonany przez fantastę- Antosia nie poszedł na marne. Co więcej - dzieki niemu odkryłem, powołanie. Nie wypuszczę pióra z ręki, póki ostatni zeszyt nie zostanie zapisany.
Jeślibym nie zdołał dokonać tego za życia - obowiązek ten przejdzie na syna. Jeśli, oczywiście, będę go mieć. Albo córki, wnuczków, kogokolwiek. Nie dam sczeznąć planom. Zbyt wielkie są, za piękne, aby pozwolić im zbutwieć.
Ktoś kiedyś postawi kropkę, napisze koniec na ostatniej stronicy. Inny ktoś, patrząc z góry, powie "wypełniło się".
Tymczasem walka wciąż trwa, z każdą linijką jestem bliżej zwycięstwa. Porażka absolutnie nie wchodzi w grę.
Aby być "bardziej pisarzem", a raczej, szczerze powiedziawszy, dla poprawy samopoczucia i podniesienia samooceny, zacząłem kolekcjonować maszyny do pisania. Wiem - na zdrowy rozsądek nijak to się nie ma do poziomu tekstów, nie pomaga wcale w pracy twórczej, mozolnym zasmarowywaniu kolejnych stron, jednak wiecie, jak to jest - my, artyści mamy swoje małe i wielkie dziwactwa.
Dotychczas kupiłem pięć zabytkowych maszyn - począwszy od olimpii progress z bodajże 1947 roku, przez underwooda 315, ciężką, zieloną haldę cicero wyprodukowaną w Sao Paolo, również nielekką olivetti linea 98, kończąc na "królowej kolekcji" - fortunie standard typ gabinetowy, z roku 1927.
Żadnej nie wyszukałem na pchlim targu, czy w antykwariacie. Kupuję je przez internet. Będąc biednym jak mysz kościelna wydaję pieniądze na kompletnie zbędne rzeczy, by nie rzec - bzdety. Trwonię psie grosze, jakie mam.
Zamiast przysiąść fałdów nad kolejnym tekstem, podciągać się, szlifować styl - zabieram się do sprawy od przeciwnej strony. Głupiej chyba się nie da. Tylko szaleniec, albo artysta uważałby, że im więcej maszyn posiadam, tym lepszy z niego pisarz.
A może jedno i drugie - jestem taki właśnie nieco zbzikowanym twórcą, któremu obca jest i zawsze będzie racjonalność, twarde stąpanie po ziemi?
Chyba, nie mnie oceniać. Ilekroć usiłuję spojrzeć na siebie z boku, ocenić choćby siląc się na obiektywizm - dochodzę do bardzo smutnych wniosków. Konkluzja może być tylko jedna - pajac!
Ech, czy temu klaunowi kiedykolwiek będzie dane przeobrazić się w pełnokrwistego literata? Czy mam ciągle dreptać w poczekalni, przedpokoju, zaglądać przez uchylone drzwi do największej z bibliotek, czy pisany jest mi los wiecznego stażysty, uczniaka z plecakiem na grzbiecie; tego, który bezustannie się uczy i mimo to niewiele potrafi, bo jest wiedzoodporny, wszelka mądrość odbija się od pancernej łepetyny niby piłeczka pingpongowa?
Mam świadomość, ze zagracenie pokoju nie przyda mi ani powagi, ani tym bardziej nie nabiorę od tego biegłości w pisaniu, nie zwiększy się iloraz inteligencji, nie przybędzie wiedzy. To tylko gadżety, jak pióra, czy ozdobne zeszyty. Półśrodki. Podobnie rower szosowy, potocznie zwany kolarzówką,sam nie uczynił z nikogo następcy Szurkowskiego.
Tworzę więc nieustannie w nadziei osiągnięcia sukcesu. Uda się, albo i nie. Być może pozostanę zamazywaczem kartek, gryzmoluchem bez krztyny talentu. Jego, podobno, nie da się wyrobić, musi być wrodzony.
Polemizowałbym z tym poglądem. Ja w każdym bądź razie próbuję. Zaciskam zęby licytując na allegro kolejną maszynę totemiczną.
Chyba patrząc na nie czuję przypływ weny, są dla mnie tym, czym dla biblijnego Samsona włosy - źródłem siły. To "fetysz literacki", nie gorszy od dziadkowych kacjecisk.
W spadku otrzymałem posłannictwo, zawód, hobby. Niektórzy dostają domy do remontu, albo i to nie.
Mój wzrok przesuwa się po kilkudzięsiecioletnich klawiszach (underwood 315 ma układ AZERTY). Odczytuję kolejne wyrazy, składam je z liter, powietrza i plastiku.
Wenorodność, maszyny do stymulacji wizji pracują na pełnych obrotach., choć profani uznaliby zapewne, że stoją nietknięte.
Chyba jedynie ja jestem zdolny odczuwać gorąco, jakie bije od każdej z nich. Co za cudowny narkotyk - stare graty!
Zaczynam porastać maszynami, zatracać się w ich monotonnym stukocie. Klik, klik! - dźwięczy papierowa kulka pod żebrami.
Zamykam się w piwnicznych biblioteczkach, by już nigdy nie wyjść. Automumifikacja. Nosferatu bierze pióro i kładzie się spać w szklano - drewnianej trumience.
Prosimy nie przeszkadzać. Nie budźcie licha. To grozi powstaniem kiczowatych próz.
III. Smakosz ptomain
Prowadząc ożywiony monolog z samym sobą, referując diablęta wiedzą komu połowę żywota, nie zauważam, że z podporządkowanej, z leśnej ściezyny, świecąc żółtymi ślepkami, swą pocieszną mordziaczkę wystawił hippiebus, pomalowany we wszystkie kolory tęczy (i nie tylko), pstrokaty niby stado papug, volkswagen transporter t3.
Całkiem spore auto, nie pryszczyk rozmiarów smarta fortwo.
Pomimo tego, dziwnym trafem, może za sprawą działania sił nadprzyrodzonych, umknęło mojej uwadze wyłaniające się spomiędzy krzaczorów szafokształtne pudło z blachy.
Siedzący za jego kierownicą, upalony zielskiem (bo jakżeby mogło być inaczej!), dredziasty nastolatek również mnie nie widział. Jego umysł brylował gdzieś w blantustanach, zjaranych do imentu krainach marychy. W samochodzie znajdowało się jedynie bezwładne ciało, człowiek po ganjo - lobotomii, fantom do nauki resuscytacji.
Wdech - wydech, wdech - znowu wydech - patrzcie, jak porusza się klatka piersiowa kukły! Wdmuchujcie mu dym przez nozdrza, do ust! I naciskać, aż będzie kompletnie zielony!
Z zamyślenia wyrwał mnie głuchy, metaliczny dźwięk, takie "bęęęęg!:, jakie rozlega się, gdy trzaśniemy klapą od śmietnika.
Ułamek chwili później poczułem ból. Czoło, nos, sitowie i policzek wgniotły się w lewy błotnik busika.
Kątem oka zdążyłem dostrzec wielki napis "Flower power", wyrastające tuż przed twarzą kwiatolitery.
Bęęęęg! - w czerep uderza mnie ogromna konserwa. Niemalże łamie się kark, w płaty czołowe zostaje wgnieciony nos i dolna szczęka.
Padam jak długi na obity ryj, kręcona jak rogi barana kierownica kolarzówki przebija mi prawy bok. Czuję się jak ukrzyżowaniec, którego dźgnięto włócznią Kasjusza - Longinusa.
Przez moment leżę i jestem ogarnięty Przeczuciem, gdzieś z wyżyn, może z kosmosu spada na mnie myśl, wielkie przeświadczenie, ba - pewność, ze poniosłem śmierć męczeńską w wypadku, ciało za sprawą hiperszybkiego rozkładu w mig stało się ścierwem. Zacząłem się dławić i krztusić trupim jadem. Fuj, co za syf!
Wreszcie, zeszkielecony jak się patrzy, obżarty przez robaczęta do kości, leżę i jęczę. Złorzeczy mi się pięknie:
- Cholerne Arma Christi, kwiater - kuźwa- pałer! Pieprzeni hippisi... Płuca mi chyba pękły, jestem jak gliniana świnka - skarbonka, na którą spadł kafar... Podnieście, ludzie, bo się uduszę własna śliną. Nie mam czym oddychać, gnoje! Słyszycie, czy ktoś wam poobcinał uszy, Machlusy pierdolo... Będziecie bulić odszkodowanie za zniszczony rower!
Z busidła wysiadają dwa kudłacze. Bełkoczą coś w niecywilizowanym narzeczu, chyba wyzwiska. Trudno zrozumieć, używają bowiem specyficznego slangu. W zasadzie jest to mieszanina chrzęstu, pohukiwania, kwików - pisków.
Rastabrutale biorą mnie pod pachy, dźwigają do pionu. Zostaję, jakbym był worem węgla, albo kartofli, wrzucony do części ładunkowej samochodu.
Próbuję, oczywiście, oponować, ale wrzaski nie na wiele się zdają. Marihuaniści puszczają je mimo uszu.
Leżę na zimnej, blaszanej podłodze. Ruszamy.
- Ostrożnie! Co z wami, do diabła?! - krzyczę, walnąwszy głową o ścianę. Szanowny pan kierowca postanowił, jak mawiałem w dzieciństwie, "dać zrywa". Koła buksują, ryczy silnik. Przez krótką chwilę mam nadzieję, że może dredziaści Neandertalczycy okazali krztynę człowieczeństwa i wiozą mnie do szpitala, albo choć apteki po maść, bandaże, albo choćby wodę utlenioną, którą zdezynfekowałbym rany na facjacie.
A gdzie tam! Mikrobus czerwony przez ulicę mojej wiochy mknie. Z prędkością dźwięku. Dźwięków reggae.
Ujarańcy gibają się na przednich siedzeniach, kompletnie nie obchodzi ich, w jakim jestem stanie, czy obijam się w tej puszce, żyję, czy nie; wrzucili niczym śmieć i mam leżeć.
Odlecieli moi (nie boję się użyć tego słowa, nie jest ani trochę na wyrost) oprawcy do krainy Boba Marleya, zatopili się po same uszy w zielsku.
Samochód, jak jego nazwa wskazuje, jedzie o własnych siłach, nie kierowany przez nikogo, jakby posiadał własny rozum, tylny, przysilnikowy mózg.
Jakoś to będzie, po co zawracać sobie głowę bzdurami jak patrzenie na drogę, skoro auto zna trasę na pamięć? Życie jest za krótkie, by przejmować się duperelami.
Potrąciło się kogoś? Ale żyje, więc nie było tematu. Rower? Stary był, to i się popsuł, rama przerdzewiała na wskroś i się rozłamała. Nowy sprzęt to nie był, w zasadzie wyświadczyliśmy przysługę właścicielowi, dzięki nam pozbył się szrota, który zajmował tylko miejsce w garażu. Powinien być wdzięczny, uwolniliśmy go od klamota, rupiecia, a ten rzuca się, jak ryba wyjęta z wody, na dodatek klnie. No nie mają niektórzy ludzie za grosz kultury! Żeby taki choć podziękował, wystarczyłoby jedno, zasrane, miłe słowo, a ten wandal, arogant jeden nie dość, że uszkodził hippiebusa, To jeszcze lży.
Przez maleńkie okienusio widzę dwie głowy kiwające się w rytm muzyki. Próbuję się trzymać czegokolwiek. Dość mam już urazów, nie potrzeba nowych. Jestem koszmarnie poobijany, aż dziw, że jedno uderzenie, nielekkie co prawda, ale i nie potwornie silne, mogło mieć tak fatalne skutki.
Obmacuję twarz. Miazga. Doznałem obrażeń, jak po przejechaniu przez czołg, albo i lepiej. Po facjacie przetoczyła się połowa armii radzieckiej, transportery opancerzone, gaziki, UAZy, samobieżne haubice, przepłynęły podwodne okręty.
Czemu zawsze mam kolosalnego pecha? Nie mogła z krzaczorów wyjechać słodka dziewczyna na vespie, albo chociaż mały fiat? Może nie poobijałbym się tak bardzo.
21 listopada 2024
Drżenia niewidzialnych membranArsis
21 listopada 2024
21.11wiesiek
21 listopada 2024
Światełka listopadaJaga
21 listopada 2024
4. KONTAKT Z RZECZYWISTOŚCIĄBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
FIANÇAILLES D'AUTOMNEsam53
20 listopada 2024
2011wiesiek
20 listopada 2024
3. Uogólniłbym pojęcieBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
Mówią o nich - anachronizmMarek Gajowniczek
19 listopada 2024
Bielszy odcień bieliMarek Gajowniczek
19 listopada 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.