8 marca 2017
Stypolog cz. I
Leszek poruszył się lekko na stole i rozejrzał po kostnicy.
-Nie świeć mi w ślepia! zmrużył oczy i przypatrywał mi się przez wąziutkie szparki między powiekami.
-Masz fajkę?- mówił za głośno, ktoś mógłby usłyszeć. Zęby mu dzwoniły, jakby przemarzł od leżenia w kostnicy.
Zacząłem gorączkowo przeszukiwać kieszenie, bałem się, żem nie wziął z sobą papierosów.
Na szczęście wymacałem w bluzce dwa luzaki.
-Przypal sam! - odezwał się znowu
-Nie mogę ruszać łapami. Uszkodzili mi nerwy w czasie sekcji.
Rzeczywiście. Sekcja. Na głowie widać było niechlujny ścieg, trochę zamaskowany kosmykami włosów.
-Adam Sygor ,,Niebieskie migdały"
I.
Światło migocze. Przed oczami przesuwają się promienie, łaskoczą w powieki. Błyszczące ptaki trzepoczą skrzydłami. Podróż się dłuży. Niekończące się pełznięcie w korku, na brzuchu, ślimaczym tempem. Poczciwy PT cruiser jedzie góra pięć kilometrów na godzinę. W radiu nic ciekawego. Wyłączam głupawe piosenki. Spory polityków o pietruszkę tylko mnie drażnią. Breja, audio-papka, dwa psy postawione naprzeciwko siebie na łańcuchach. Ujadają, zapluwają się, jednak nie mogą się na siebie rzucić, brakuje dosłownie kilku centymetrów. Dwaj panowie w garniturach na uwięzi zbyt krótkiej, by przegryźć sobie gardła.
Przydałaby się płyta z muzyką relaksacyjną, świergotem ptaków, kojącym szumem morskich fal. Płyta teleportująca człowieka w odludne miejsca, jednocząca go z przyrodą, wlewająca ożywczy deszcz do żył. Dopada mnie maleńki spleen, jednominutowe załamanie nerwowe, nastrój leci w dół na łeb, na szyję. Zasłuchuję się w monotonny warkot silnika, popadam w odrętwienie. Myślę o tobie, otwieram naszą książkę, zbiór bajek spisanych nigdy nie wysychającym atramentem.
Takich miejsc nie ma. Są zakazane. Zabrania im się istnieć, chowa pod dywanem, lub zamyka przed wścibskimi spojrzeniami dzieci, bezdomnych w połatanych smokingach. Kraina okruszków, półświatek rządzony przez gorączkę, toczony przez rozleniwienie.
Ta przestrzeń nie daje się zdefiniować, określić za pomocą słów, rodzi się gdzieś pod słońcem Toskanii, Patagonii, Amazonii. Jak najdalej od przeklętej i zimnej Polski.
Zbieramy tam polne kamienie, nasze czoła roszą krople ciężkiego potu. Pijemy źródlaną wodę, rozmawiamy z drżącymi odbiciami. Każdy kamień jest jest gorący, przypomina mały, rozgrzany księżyc, który wypadł z kieszeni płaszcza jakiegoś wyjątkowo roztargnionego boga. Nie meteoryt. Budujemy z nich chatkę, mały, słoneczny, ciasny domek przeznaczony jedynie dla dwóch osób. Ceramiczne dachówki, zapach prażonej kukurydzy. Nasze ciężkie oddechy. Woń świeżego drewna i wina. Gliniane kubki, w których migoczą ogniki z kominka. Witraże w oknach- Myszka Miki i twarz Eda Geina, kosmos, z którego powyrywano gwiazdy. Ziemia wypluwa kamienie, szczerbate pługi wyorują konstelacje głazów. Znosimy wszystkie. Nigdy nie stygnący budulec łączony krwią i piwem. Czarny, gryzący w gardło zaduch smoły, lepkie pazury diabła. Ponad nami buzują piekła. Mamy w sobie mały budyneczek, domek będący jednocześnie dziką filozofią- szukaniem spokoju, bezpieczeństwa, wyciszeniem się. Chata pełna zapachu czarnoksięstwa. Czujemy, jak wraz ze ścianami rośnie w nas magia. Każdy głaz to inne zaklęcie, wywoływanie demona, lub stwarzanie substancji zamieniającej wszystko w złoto. Dziecinniejemy coraz bardziej czując, iż z chwilą zakończenia budowy przyjdzie nam się rozwiać, wsiąknąć w ciepłe kamienie, w glinianą podłogę.
I choć pozornie nie ma takich miejsc, leżą zdeponowane w najgłębszym skarbcu tajnego banku- jesteśmy tam, zrastamy się z wymyślonym budynkiem. Chatka pożera nas, uwalnia od problemów. Nie mamy już wieku, imion. Jesteśmy dwojgiem kruszących się figurek, skorupami zmiecionymi w kąt. Leżę pod tobą.
Boeingi malezyjskich linii lotniczych są zestrzeliwane przez ukraińskich separatystów, w sedia gestatoria siedzi martwy Pius XV, błogosławi miastom i światom dwoma zgniłymi palcami, żołnierze znów przestawiają słupy graniczne. W Żarnowcu pękają sarkofagi dawno stopionych reaktorów atomowych. A nas to nie obchodzi. Kredyty we frankach szwajcarskich, zamknięte dziesiątki zakładów produkcyjnych, bieda- to problemy pozostałych przy życiu ludzi, którzy nie mieli wystarczająco dużo odwagi, by stać się mitomanami. A na nas spadły kamienie.
-Co ty pieprzysz?- odzywa się ktoś w duchu. Szorstki i stanowczy głos wyrywa mnie z rozrzewnienia.
-Nie wiem- odmrukuję w myślach. Ruszam.
-Takie tam przemyślenia.
-Poeta, tylko głowa nie ta- szydzi siedzący na lewym ramieniu czort.
Wybieram numer do J.
-Zacieki na stropie- rzucam choć wiem, że nie zrozumie absolutnie niczego.
-Co?
-Wszystko w gruzy.
II.
Brud odbiera godność (cholera, zabrzmiało trochę jak ,,praca daje wolność). Przynajmniej dla mnie. Nie wątpię, że świat pełen jest koneserów nieświeżości, którzy zdecydowanie lepiej czują się nie widując za często prysznica. Kilka razy w zamierzchłej przeszłości, czyli jeszcze w liceum zabalowałem przez parę dni z rzędu. Późniejsze dochodzenie do siebie było okropne, jakbym wyczołgiwał się z bagna.
Nikt nie powinien ocierać się o syfiarstwo, budzić w przepoconym, od dawna nie pranym ubraniu, emitować woń starego capa. Zwłaszcza tyczy to bezdomnych i pijaków, ćpunów, wszelkiej maści rozbitków życiowych. Powinno się powołać specjalną instytucję do mycia ich, przeznaczać z budżetu państwa miliony na Ogólnopolski Program Prania Ludzi. Goście w maseczkach i kombinezonach wyłapywali kloszardów i przymusowo kąpali, czyścili resztki zębów, usuwali wszy z kudłów. Bardziej opornymi zajmowałyby się Szwadrony Dezynfekcyjne.
Nie nagrzeszyłem wystarczająco dużo, by choćby przez chwilę mieć przetłuszczone, pozlepiane strąki włosów, czarny pas na kołnierzyku koszuli, by przyklejać się do pościeli, ocykać się nadłamany, z przetrąconym kręgosłupem, płucami nadzianymi na włochaty kij. A tak mniej więcej czułem się parę lat temu budząc się po zbyt długiej balandze. Dyskomfort odczuwam mając nawet najmniejszy zarost. Noszenie brody kojarzy mi się z ostatnim stadium wykluczenia społecznego, nonkonformizmem graniczącym z szaleństwem, skrajnym zaniedbaniem. Kilkakrotnie stojąc przed lustrem po drugiej stronie zamiast swego odbicia widziałem jedynie zacieki, plamy, gipsowy odlew głowy dziwnego zwierzęcia. Koniec z tym. Odkaziłem się, wymyłem dowód osobisty domestosem. Nigdy więcej nie wezmę do ust nawet łyczka piwa. Nie mówiąc o czymś mocniejszym.
W nozdrzach świerzbi od plaka, którego wpsikałem z pół litra, by wnętrze auta błyszczało się jak psu cojones, malinowego szamponu do tapicerki, choineczki zapachowej ,,astral citrus" i mojej wody po goleniu. Mdli od perfum lacoste, które przedawkowałem. Garnitur jest tak nasączony, że wystarczy zapałka, malutka iskra i zmienię się w żywą pochodnię. Auto będzie mobilnym krematorium.
Pod językiem rozpuszcza się tabletka herdewinu. Smakuje miętą. Zabija nieznośny posmak pasty wybielającej. Opuszczam szyby. Do środka wlatują pochmurne spaliny, kłęby wyziewów z rury wydechowej mazdy, która jedzie przede mną. Melorecytacja. Z nudów znów włączyłem radio. Bębenek, gong i melorecytacja po hindusku, lub w innym zawikłanym języku. Kłaki słowne. Gong! Nie znoszę muzyki etnicznej, głowa mi się od niej kruszy, włosy siwieją i wypadają. Bóg mi świadkiem, że zaraz puszczę pawia. Chciałem wypaść dobrze, a chyba zjawię się tam obrzygany. Czyli nie zjawię się w ogóle. Lewa górna piątka boli, już dawno miałem pójść do dentystki. Plomby się stopiły od chemikaliów do płukania pyska. Gong!
Zatrzymuję się. Z ust wypełza krokodyl. Pluję logiem lacoste. Za plecami piekli się burak w czerwonej astrze. Gong!
Samochody suną do przodu, a ja zwracam techniczny zapach, ciężki jak kamień. Ubranie weszło w reakcję z toksycznym smrodem, perfumy zmieniły się w szczypiący amoniak, kwaśny żur. Nie ma czym oddychać. Facet w kaszkieciku wygląda, jakby miał zamiar wysiąść ze starego opelka i nakłaść mi po twarzy. Chowam się do środka. Na szosie zostaje kałuża plwocin marki lacoste.
Wypełzły z herdewinu diablik szczerzy zębiska. Gong!
Znów ogarniają mnie mdłości. Skupiam się na płynącej z głośników matrze. Zły pomysł, azjatycki bełkot cuchnie gorzej ode mnie. Każde słowo jest jakby uprane w kałuży, pokryte skorupką błota. Pomyśleć o czymś przyjemnym! Odbudowuję chatkę, spajam lekkie jak piórka kamienie. Lśnią malachitowe dachówki. Wracam z wilgotnego lasu. Włosy przemoczone mgłą. W tej fantazji jestem myśliwym, traperem, odludkiem. Od zawsze żyłem na obrzeżach cywilizacji. Strzelba ciągle dymi. Szkliste oczy martwej sarny, krew płynąca z pyska. Zarzucam zdobycz na plecy. Irracjonalnie, przez grubą kurtkę czuję, jak trup zwierzęcia stygnie. Wchłaniam to dogasające ciepło, mój organizm przyjmuje jego dziką duszę. Wolność, która oblepia serce, która jest odpychająca. Świat owinięty darnią, otulony mchem. Naciskam kamienną klamkę. Masywne, pachnące żywicą drzwi otwierają się ze skrzypieniem. J. siedzi przed kominkiem. W jej oczach migoczą płomyki. Kładę trofeum na stole z nieheblowanych desek, półmetrowym nożem rozcinam brzuch. Normalnie w takiej sytuacji wypłynąłby rulon paskudnych flaków. Ale przecież to bajka.
Drewniane monety, zwierzak miał w sobie całe garści drewnianego bilonu. Waluta, za którą można kupić zieloną, udawaną śmierć, pełną kory i liści, zasnąć na łące pośród mlecznobiałych kwiatów i odrodzić się za tysiąc lat.
Obsypuję J. dziwnymi pieniędzmi. Kamienie, z których zbudowany jest nasz przytulny domek stają się coraz gorętsze.
Już nigdy nie zawali się. Nie pozwolę.
Zrzucam koszulę w czerwono-czarną kratę, odklejam kłaki sztucznej brody. Na każdej monecie jest profil J. Władczyni.
Znalazłem skarb, wydarłem przyrodzie pilnie strzeżony sekret.
Chałupa- i nic poza nią. Podbrzusze J. Mój spragniony język. Nie wracam do świata żywych, nie budzę się ze śpiączki. Nie potrzebuję ani grosza, centa, ani złamanego euro. Wszystko poza chatą jest ażurowe, przeżarte przez korniki. Dotarłem do tego co najtrwalsze, rozwiązałem zagadkę od której zależała nasza przyszłość. Ludzie szepczą złe mantry w swoich kolczastych i sypkich narzeczach. Z ich ust padają słowa- ciernie, słowa przemieniające wszystko w pył. A nasz dom chroni niewidzialna bariera. Ludzie rozcinają brzuchy saren. Nie znajdują ani jednej monety.
Na nowo piszemy scenariusz ,,Antychrysta". J. i Florian von Trier. Uciekliśmy w głąb mojego ulubionego filmu. Zielona śmierć już dojrzała, kwitnie.
III.
Jednopiętrowy ,,klocek" z czerwonej cegły stoi przy szosie. Na zachwaszczonym podwórku pełno samochodów. Cofam się do późnych lat dziewięćdziesiątych- polonezy, tico, matiz, poobijane błękitne seicento. Biedawieś.
Parkuję pod stodołą obok zardzewiałej zgrabiarki konnej, z której wyrasta młode drzewo. Zawodzący śpiew, miauczenie potrąconych przez ciężarówkę kocurów. Dogorywają w bólach. Na łańcuchu ujada wynędzniały burek. W poobijanym garnku- ziemia z wygrzebanego pazurami dołka. Głodzą psa, barbarzyńcy pieprzeni. Z syrenki niewiele zostało, za spichrzem bieleje dziurawy garb. Dzieciarnia wytłukła szyby. Co do jednej. Ojciec Radka miał sentyment do wraku, planował robić, zreanimować dawno zdechłą młodość, odgrzać kawalerskie czasy. Odkładany w nieskończoność remont nigdy nie doszedł do skutku. Wieczny brak kasy de facto na pierdoły, sto ważniejszych wydatków. Wreszcie rak. A Radzio był ponad to, nie w głowie mu było bawienie się w renowatora zabytków i ładowanie forsy w motoryzacyjne truchło. Parę razy pojawiali się złomiarze, ale nie sprzedał, z wrodzonej pazerności windował cenę do tysiaka. Miał sraczkobeżowe capri, nazywał je dupowozem w czasach, gdy słowo to nie było jeszcze w powszechnym użyciu, w prainternetowej erze. Podejrzewam nawet, że on je wymyślił.
Rozwalił się okrutnie wracając z wykładów, ledwie uszedł z życiem. Czołówka z kamazem mogła się skończyć gorzej, niż źle. Potem wsiąkł w jednoślady, kupił zajeżdżoną hondę, choppera. Zatarł ją i z braku funduszy oraz wkurwienia na samego siebie- opchnął za nędzne grosze.
Pięć, a może ze trzy lata temu sprzedałem mu suzuki. Podremontował trochę, bo strucel to był straszny. Ale bezwypadek.
-Żeby mieć śmierć pod ręką, w portfelu. W szufladach. Dziś jest tępą igła. Idę, Florian, przez łąkę. Stogi siana, aż pod las. Gdzie tego szukać? W jakich stronach żyją ludzie skłonni mi pomóc przerzucać kopy butwiejącej trawy?- spytał podczas ostatniej rozmowy. Złożyłem to na karb herdewinu, nawet żachnąłem się, żeby przyhamował, bo zęby mu wypadną. Teraz próbuję rozsupłać jego słowa, dokopać się do ich sensu.
Przy drzwiach wejściowych stoi krzyż i czarna chorągiew z frędzlami. Wchodzę bez pukania, odruchowo schylam głowę. Zdjąłbym czapkę i przytulił do piersi jak chłop pańszczyźniany, który przyszedł do wielmożnego pana. Ale nie mam czapki.
W sieniach na ławeczce, stołkach, taboretach i zydlach siedzą staruszkowie. Jest późne lato, temperatura mocno dodatnia, a oni jakby na przekór temu ubrani są w kufajki, kożuszki, jakieś, kurczę, baranice, walonki. Kuchnia również jest pełna zgredów. Przeciskam się, prawie potrącam rozmodloną damulkę w futrze. Czuję, jak fetor moich perfum rozrasta się, pęcznieje, wręcz eksploduje w zaduchu. Ludziska patrzą po sobie. Udaję, że to przeperfumowanie nie bije ode mnie. Chyba spiekam raka. Z płonącymi policzkami wręcz przepycham się do pokoju.
Radek leży na robiącej za katafalk ławie. Trumna wygląda na solidną drogą, choć trudno mi ocenić, średnio się znam. Mało kto jest ekspertem w takich sprawach.
Dwie gromnice płoną u wezgłowia ciała. Od pani Pilernej, mamy Radka bije kamienny spokój. Ani jednej łzy. Maska podpieprzona aktorowi z teatru kabuki. Radziu wygląda nieco lepiej, choć jego woskowożółtą twarz wykrzywia niemy grymas. Nie bólu, bardziej zdziwienia, jakby nie dowierzał w to, co się dzieje. Brwi ma uniesione, nozdrza zwężyły się i wydatny nos przypomina... nie wiem co przypomina nos trupa. Gapię się jak ciele i szukam durnych porównań.
Ciasno zapięta biała koszula, głupio morelowy krawat, cholernie nieodpowiedni na tę okazję. Stary garnitur. Mój przyjaciel był w nim na studniówce, pisał maturę. Potem, jak każdy młody facet, który nie jest japiszonem i nie urabia sobie łap po łokcie w korpo miał gdzieś tak sztywniackie ubrania. Robotę dostał z protekcji, jeszcze za życia ojca, więc nie musiał chodzić na rozmowy kwalifikacyjne.
Staram się dostrzec pod kołnierzykiem bruzdę wisielczą, ale ogarniam się.
Polska według mnie podobnie jak Somalia jest państwem upadłym, wykazuje całkowity zanik struktur organizacyjnych.
Nawet za komuny w takich przypadkach robiono sekcje. A teraz nie, każdy ma wszystko głęboko, uznano, że ,,ma co chciał". Ewidentne samobójstwo.
Więc mina nie jest wynikiem krojenia post mortem, Radek umierał dziwiąc się temu. Że już, że znalazł upragnioną igłę, było to prostsze niż myślał.
Wiązanka! Wieniec! Nie mam nic, nie mam nic! Na śmierć zapomniałem, by przynieść cokolwiek z okazji tej śmierci. Przywlokłem jedynie smród lacoste. Siadam obok dziadka w paltociku, żegnam się. Wstyd jak jasny gwint, Radek, wpadłem z gołymi rękami.
Pojawiają się karawaniarze z ,,Feniksa". Komże, granatowe żabociki. Zakrywają wieko, sztywni, jakby wiatrówki połknęli podnoszą trumnę.
Orientuję się, że nie było księdza, żaden sutannowy nie pojawił się. Czemu? Rada starców, kolegium dewotów nie dziwi się, nie szemrzą między sobą, nie patrzą z potępieniem.
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta
20 grudnia 2024
Na świętavioletta
20 grudnia 2024
Zamiast ibupromudoremi
20 grudnia 2024
jeszcze jeszczesam53
20 grudnia 2024
2012wiesiek
20 grudnia 2024
Pastorałka trochę kulawajeśli tylko