26 listopada 2017
Inkoherencjusz cz. II- ost.
V.
Co to w ogóle za pomysł, aby głosowanie odbywało się w prywatnym mieszkaniu?
Polskie prawo mutuje, staje się coraz głupsze.
Niedługo Sejm będzie obradował w piwnicy domu kultury gdzieś pod Czorsztynem, albo w innych Cigacicach. Na psy wszystko schodzi, na psy.
-... eść - witam się z Ryśkiem.
Urna, a właściwie udające ją, pomalowane na biało - czerwono pudło po telewizorze stoi w dużym pokoju.
- Dowód poproszę.
- Nie wydurniaj się.
Biorę kartkę i idę do kabiny. Prysznicowej. W mętnym świetle guzik widać.
Dwa obcobrzmiące nazwiska. Nie znam żadnego z kandydatów. Jeden to chyba Grek, drugi - szlachciura, jakiś de Nathski.
Pewnie Francuz, błękitnokrwisty żabojad, albo Hiszpan- torreador - zabijaka.
Skreślam pierwszego z brzegu. Mam szczerze i głęboko gdzieś, który z nich zostanie prezydentem.
- Co ty taki zmarnowany?
- Daj spokój... Urlop się kończy, stara wraca lada dzień. Na dodatek śniło mi się choroba wie co - silę się na uśmiech. Rzeczywiście muszę wyglądać kiepsko, skoro Rychu się zainteresował.
- Śniło?
- No. Calutką noc. Zberezeństwa.
- ..erdolisz. Pochlałeś jak zwykle.
Nie chcę odpowiadać na prostackie zaczepki. Nic się, prawdę mówiąc, nie chce. Człowiek najchętniej usiadłby przed kompem i zapuścił korzenie.
Brzuch! kompletnie o nim zapomniałem!
Jest wypukły jak we śnie, ale nie czuję by cokolwiek, KTOKOLWIEK się w nim ruszał. To zwyczajny piwny bebzon. Jednak coś mnie w nim niepokoi.
- Daj nóż. Nożyczki, szpikulec do lodu, cokolwiek ostrego.
- Po co?
- Nie dyskutuj, Jezu! Wrzód mam. Na stopie. Paskudne, nie gojące się wrzodzisko. Prawie nie mogę chodzić. Trzeba przekłuć dziada, wycisnąć ropę, inaczej będzie się dalej świnić, gnić od środka. No rusz się, kuźwa, ledwie łażę!
Rychu przynosi z kuchni solidną ,,kosę". Takim sprzetem można by podrzynać gardła krowom. Albo i - na upartego - słoniom.
- Tu - tak bę - dziesz to ro - bił? - stęka szczerze zdumiony przewodniczący jednoosobowej komisji wyborczej.
- Przecież nie dopełznę do domu, za bardzo boli, patrz!
- Dzień dobry... - jakaś rachityczna babina staje w drzwiach. Ku jej przerażeniu wbijam majcher w brzuch, rozkrajam się na dwie części.
- Seppuku! Jak Japoniec!
Staruszka lamentuje, że jezusmaryjo, zabił się, wariat, alkoholik! Że ratować trzeba choć pewnie i tak nie wyżyje, bo zabił się, zabił, narkomaniec!
A ze mnie zaiwaniają mrówki. Setki, tysiące trylionów maleńkich owadów dziarsko nagina z rozchlastanych powłok brzusznych.
Więc to nie dziecko! Pół biedy...
Rysiek z babą odruchowo usiłują deptać drżące, rozbiegane strużki białych, niebieskich i czarnych mrówek.
Po chwili odpuszczają.
- Szszszszszsz...- szumi wartki potok. I pędzi.
W ciągu okamgnienia zalewa oba pokoje, przewraca urnę.
Wytaczam się na korytarz. Z kałduna ciągle furkoczą mrówy.
- Ty gdzie, skurwy... - warczy wściekła babina. Nie podejrzewałbym jej o używanie podobnych słów.
I nagle - kwiaty.
Tak, dobrze mówię - kwiaty. Wszystko się rozrasta, pączkuje, rozkrzewia.
Blokowisko przeistoczone w łąkę. Pluszowe łodygi, ciężkie pąki, kosmate liście.
Wybucha we mnie maj, krew zmienia się w nektar.
Nie jest to zwyczajna wiosna, do jakich przywykliśmy - zimna jak trup, deszczowa.
Pierwsza w historii najprawdziwsza wiosna bierze swój początek we mnie, niedojrzałym, pseudodorosłym mężczyźnie, mito - i grafomanie, postaci w zasadzie istniejącej szczątkowo, człowieku w zaniku..
Bluszcz oplata koła zmyślonego volkswagena bulika, słońce wdziera się do snów. Kwiatostan power!
Zobacz, Kamilo - złej królowej odrastają oczy.
Wlokę się jak na stracenie, krokiem paralityka.
Szyby mijanych domów stały się ekranami. Na wszystkich jest wyświetlana ta sama komedia grozy.
Banalna akcja: czarnowłosa siedemnastolatka morduje dziecko.
Chłopiec odradza się pod postacią Floriana de Nath, zboczonego przegrańca.
Najgłupszy obraz świata, film tak słaby, że aż z litości postanowiono nie przyznawać mu Złotych Malin.
Nie wiem, jak długo idę. Miesiąc, trzy, może całe życie. Wychodzę poza margines. Notuję coś drżącym pismem, może w myślach, na odwrocie paragonu, albo papierze toaletowym.
Błąkam się po nieznanej wsi.
wchodzę do pachnącego bigosem, parnego i lepkiego domu, który ani przez chwilę nie był mój.
Włażę jak do siebie, jakbym znał to miejsce od zawsze., dorastał tu, kreślił pierwsze rysunki, uczył się czytać, albo onanizował.
Zgrywam syna marnotrawnego, który powrócił do rodzinnej chałupy.
Miejsce tak nie - moje. Tak nieobce.
- Jesteś, Floruś - mówi mama. Widzę ją pierwszy raz w życiu.
Kobiecina w chustce stawia przede mną parującą miskę.
Matka - Polka sterana pracą ponad siły, rodząca każdego roku jedno - dwoje dzieci. Albo mrówki, badyle.
Kobieta wyciągająca z ciała gałęzie.
Bije od niej prostolinijność. Pewnie nawet zawodówki nie skończyła. Bo i po co?
- Widzisz? Zamotałeś akcję i nie wiesz, jak się wyplątać. Porwała się nić i możesz już stąd nie wyjść, do usranej śmierci będziesz błądzić w labiryncie.
Nikt już nie stwierdzi co jest snem, a co jawą, nie da gwarancji, że znajdujesz się po właściwej stronie.
Nawet ta twoja cała Kamilcia nie wskaże drogi. Każda którą wybierzesz będzie złą.
Ten sen to ślepa uliczka.
Przegrałeś, Flor, w głowie powstał zbyt porąbany świat, Galimatias, węzeł gordyjski, którego nie sposób przeciąć.
Wszystko zapętliło się, pokrzywiło, by w końcu legnąć w gruzach. Jeszcze nie dostrzegasz, że przefajnowałeś, sen przejął kontrolę? A takiś niby mądry, elokwentny, - ą, - ę i w ogóle - kultura wysoka.
Znów ogarniają mnie mdłości. O czym bredzi ten babsztyl?
Łapię michę bigosu i ciskam w ,,matkę".
Z hukiem pęka gliniana łepetyna.
Mam deja vu, tej nocy już rzucałem czymś w wyjątkowo upierdliwą jędzę. Ta jest bardziej realna.
- Kłębowisko lian, pnączy, korzeni. Możesz próbować się wyplątać, gryźć sznury. To będzie silniejsze. Zawsze. - chrypi pseudorodzicielka trzymając się za potłuczone czoło.
- Idź już, spadaj. Koniec widowiska. Bohaterowie są wkurwieni.
- Nie ucichnie...
- Won.
Oho, nasilają się mdłości. Chyba nadciąga druga fala mrówek, roślin. Wzbiera we mnie rzeka fauny. Struga flory we Florku.
Boże, czuję się jak cholerna Arka Noego. Zaraz chyba mnie rozerwie. Poród detonacyjny (co za określenie!), niemal wszystkie gatunki zwierząt, nawet te dawno wymarłe, wydostają się z mego ciała.
Florkozaurusy rexy, florkoplodoki, ichtioflorki.
Zaczynam wymiotować. Sen, w który wpadłem to studzienka kanalizacyjna, bajoro pełne szlamu.
Skończy się za sekundę.
Rzygam na niepoznaną Kamilcię, stare volkswageny o nadwoziach przeniesionych poza układ iskry, wszystkie moje żyjące i nieżyjące matki, babki, półżywe ciotki czające się w półmroku za szafą, by napędzić mi stracha.
Gorąca breja zalewa synów i córki, których nie chcę spłodzić, przyszywane rodzeństwo, piękne dziewczyny, tomiki zapomnianych poetów i siermiężnych grafomanów (do których się nomen omen zaliczam).
Puszczam pawia na uporczywie nawracające sny, zarówno te dobre, jak i obleśne koszmary, nieudolne próby onanizmu, gdy zwyczajnie byłem zbyt pijany, by zrobić sobie dobrze, kapcie, fotele, kuchenki mikrofalowe, całą furę równie przyziemnych rzeczy, na ulubione perfumy (no dobra, nie mam takich, używam najtańszych dezodorantów, w ogóle preferuję wszystko co tanie, może za wyjątkiem wina Amarena, którego najzwyczajniej nie da się pić, gdyż cuchnie błotnistymi drożdżami, flegmą z dodatkiem malin i wiśni - przepraszam za zbyt dosadny opis).
Opluwam i haftuję na wszelkie świętości i antyświętości, bogów przebranych za szatanów, dyndające na krzyżach demony.
Wreszcie - topię całe Armalnowice, fikcyjne, wygrzebane z podświadomości, a może z dupy, fantastyczno - groteskowe miasto, do którego zawsze zmierzałem, a gdy tylko przekraczałem jego granice - natychmiast nienawidziłem. To miejsce jest najpiękniejsze w wyobraźni, gdy je opisujesz, jawi się jako kraina szczęścia, do której nikt nie ma wstępu. Nawet ty.
Drzwi są zamknięte. Nie istnieje klucz.
Można próbować wejść, zbliżyć się na krok, trzy, dziesięć. Ale to nie będzie to.
Aralnowicom wolno żyć jedynie na kartkach opowiadań, składać się z liter. To dość dziwaczny twór - miasto - pismo.
Nie szanuję i kocham je.
Gardzę też rodzinnymi wioskami, setką chat pod lasem, chat w lesie, chałup krytych gontem albo słomą, domów po prapradziadkach.
Kwaśna fala zalewa puste izby, spróchniałe belki, powalone płoty, pod którymi zakopano kości nienarodzonych dzieci. W zasadzie - nie spłodzonych.
W brei toną sztachety z nadzianymi przez banderowców niemowlętami, zachomikowane na strychu pepesze, monidła i kołowrotki. Sentymentalizm i przeszłość w powodzi rzygowin.
Tak naprawdę jest noc z dziewiątego na dziesiąty września dwa tysiące piętnastego roku, żadne tam wieki średnie.
Śpię. W zasadzie - przesypiam życie. Zgnuśniało mi się nieco, przyznaję. Zapuściłem myśli. Z roku na rok stają się coraz bardziej niechlujne, przypominają przesiadujących pod sklepem lumpów.
Wyhodowałem wewnętrznego menela, gnidę i obszczymura. Dałem mu twarz, oszczędności, po części - zdrowie.
Odpłacił się wbijając mi nóż w bok. Było do przewidzenia.
Jestem obolały. Nie zagoiłem się. Prawa stopa ciągle ropieje, choć od kolizji minął prawie miesiąc.
Buraczkowo - purpurowa otoczka strupa. Wypływa spod niego gęsta ciecz.
Na wardze będzie blizna. Nie na długo.
Czeski film - od ponad trzech tygodni nie wiem, czy będę mógł dobrowolnie poddać się karze. Prawdopodobnie - nie. Było zbyt wysokie stężenie radości we krwi.
Trzy koma jeden. Rewelacyjny wynik!
Aua! Przeklęta gira coraz bardziej daje się we znaki.
Poczekam parę dni, jeśli stan się nie polepszy - pójdę do lekarza. Choć mam awersję. Za dużo chorowałem w dzieciństwie.
Może w szpitalu łapiduchy wszczepiły mi gronkowca, albo inny syf?
Prawko stracę jak nic. Ponadto dowalą koszta sądowe. Czyste szaleństwo - pedofil, kompletny zboczeniec, wielokrotny gwałciciel może pójść na ukłą... Au!
O mały włos, a byłbym się obudził.
Co to ma do rzeczy, ile miałem promili? Pijany kierujący, to pijany kierujący, mogłem i siedemnaście mieć, parę razy przekroczyć dawkę śmiertelną (i jeśli wyżyłbym - znaleźć się w Księdze Rekordów Guinessa, he, he).
Jeden grzyb, przecież to tylko skuter. Co innego, gdybym zamiast plastikowym pierdziołkiem jechał autem, kompletnie zalany pruł pod prąd ciężarówką, wyprzedzał na trzeciego.
To nie żarty - mieć później kogoś na sumieniu, zostać mimowolnym zabójcą.
Tak się tylko mówi - a co, jakbyś dziecko przejechał?
Każdego szkoda. I poruszałem się praktycznie nieuczęszczaną drogą.
Zerowe szanse na spotkanie i potrącenie kogokolwiek.
VI.
Już - już się budzę. Florian de Nath zanika. Noga wciąż boli.
Zastanawiam się ile mi grozi. Chyba nie dopieprzą tak bez ,,zawiasów". Jestem niekarany. Jeszcze.
Liczę na wyrok w zawieszeniu. Byłoby okropnie znaleźć się w pierdlu przez głupią przewrotkę.
Średnio to sprawiedliwe, że taki niedorosły exFlorek musi ponosić konsekwencje swego zachowania.
Powinienem mieć jakiś glejt, mega immunitet dożywotnio chroniący przed wszelkimi karami.
No co - może mam trafić na zwyrodnialców, bandziorów, być narażonym na zgnojenie, lub jeszcze gorzej - przec... Tfu!
Dużemu dzieciuchowi dla jego bezpieczeństwa należy wybaczać drobne przewinienia, jak choćby wspomniana jazda na podwójnym gazie.
To żaden relatywizm moralny - więzienia są dla kryminalistów, nie przedszkolaków!
Wpadłem w kłopoty po same uszy. Dajcie mi spokój!
Albo od razu zawieźcie do obozu pracy na Syberii, lub w Korei Północnej. Lub zastrzelcie jednego z największych przestępców w historii - narąbanego durnia na chińskim skuterze.
VII.
Pawiuję dalej. Nieświętej pamięci Florian, moje alter - ego, narrator opowiadanek, które pisałem w ostatnich dwóch latach, definitywnie zmarł.
Biedaczysko zbyt szybko skończył brać udział w libacji i zabiła go nagła trzeźwość. Kto to widział, by tak gwałtownie przerywać?
I ma zza swoje, rozpuścił się w ostatnich chwilach tej nocy, niby w żrących ściekach.
Wiem, że to co właśnie robię, natrętne, obsesyjne wręcz pisanie o sobie, Sobie, SOBIE to egocentryzm w najczystszej postaci.
Ale... co z tego? Mam powód.
Zrozumcie - właśnie ukatrupiłem gościa, z którym łączy mnie niemal wszystko. Wyrwałem z brzucha brata bliźniaka (fetus in fetu, jedna kreatura wewnątrz drugiej).
W ,,Psie andaluzyjskim" mrówki wypełzające z rany były metaforą masturbacji, przynajmniej tak czytałem.
Co oznaczają w tym tekście? Chyba nic, są równie bezsensowne, co cała reszta, widmo Armalnowic, kuzynek, jak wiosna zbyt piękna, by kiedykolwiek nastać.
Królowa to tęsknoty za czymś niepoznanym, trudnym do zdefiniowania, ślepota, jaką nieraz bywam dotknięty, obojętność na sprawy ważne; kretyńsko wielki hedonizm, dbanie jedynie o własny kałdun.
Już nawet nie staram się opuszczać lochów, nie walczę o wydanie przepustki.
Zadomowiłem się pod ziemią w przyjemnym chłódku, pośród obsesji, mikro - parafilii, fobii.
Mebluję celę, ustawiam przyniesione ze śmietnika krzesła, popsute telewizory, pluszaki.
Półki regału zapełniają drukarskie buble, książki o czystych stronach.
Gromadzę papierki po cukierkach, niedopałki i wypchane koty. Codziennie z przyjemnością przegrzebuję hałdy odpadków.
Ostatnio trafiła się pozłacana papierośnica.
Po dłuższym namyśle uznałem, że nie potrzebuję takiego szajsu. Sprezentowałbym de Nathowi, gdyby choć na moment ożył.
Kamilcia, z tego co wiem, nie pali. To jedna z niewielu realnych osób, jakie opisałem.
Mając dwanaście lat, podczas pracy nad pierwszą książką (na szczęście nie dotrwała do dzisiejszych czasów) postanowiłem, że nie będę portretować autentycznych ludzi, bawić się w kronikarza. Chrzanić prawdę! Niech żyje fikcja, bohaterowie z karton - gipsu!
Poza tym wiodę zbyt nudne życie, by prowadzić pamiętnik, moje memuary liczyłyby mniej stron niż ,,Nasza szkapa".
Polazłem więc na wycieczkę, zwiedzać (z Florciem, cholernym pasożytem w brzuchu) zaułki mojej (naszej?)porypanej wyobraźni.
Przemierzaliśmy herdewinowe pustynie (najlepszy jest kolumbijski towar, średnio oczyszczony z klampuściów), oceany skrzepłego Illpherenionu.
Podróżowaliśmy w tym samym kierunku. Ja - badać, eksplorować nieznane obszary, on - pijaniuśki - po flaszkę Amareny (tego naprawdę nie da się pić!).
Ktoś nam zamienił życiorysy.
VIII.
Wiecie, jaki jest najlepszy sposób leczenia ropiejących ran? Wpuścić w nie kolonię mrówek, zaszyć ziarna ostów.
,,Mam ochotę kupić kaktusa i wepchnąć go do cipy, a potem dać Miley Cyrus do wylizania. Poważnie." - to najfajniejszy tekst Prawdziwej Kamili.
Nie pamiętam, w jakim kontekście padły cytowane słowa, ale są po prostu boskie. Poważnie.
IX.
Sędziną pewnie będzie tłusta Gorgona o boa dusicielach zamiast włosów.
Dowali mi kilkunastokrotne dożywocie, sto tysięcy lat karceru.
,,Nie ulega wątpliwości, iż skuterobandyci winni być trwale odizolowani od reszty społeczeństwa " - wysyczy.
Nie przestaję haftować.
A uduś się wężami, hetero! Sama jesteś żmija! Kaktus ci w pysk!
Potknij się o togę i rozbij nos, albo zleć ze schodów, połam nogi.
Niech z otwartych ran cieknie żywica, wyrastają chwasty.
Ażeby kaktus wyrósł ci w gardle i byś zdechła w męczarniach.
Mnie sądzić! Trzydziestoletnie dziecko! Serca trzeba nie mieć.
I oczu, jak królowa.
Ech, wiem... Pożałowania godne są te moje żale, bezsilne złorzeczenia. Mogę mieć pretensje jedynie do gościa po drugiej stronie lustra. Nie do Floriana, zmieniającej się z tekstu na tekst chimery, bezkształtnego człowieczka z mgły i papieru, który - czemu dał wyraz w ,,Knephie", literackim wygłupie, antyksiążce - szczerze mnie nienawidzi.
Za zmarnowany los, złą passę, pociąg do brzydkich kobiet.
Chyba dobrze, że go zabiłem. Jednego typa spod ciemnej gwiazdy mniej.
Największe, być może jedyne osiągnięcie życia - rozdeptałem zmyślonego robaka.
Gdy obudzę się, po raz pierwszy od dwóch lat, będę mieć dawne imię.
Zrzekłem się go czasowo, wydrapałem z dowodu osobistego.
Ale koniec z błazenadą. Zrzucam pacynkę z brudnej łapy, przycinam paznokcie.
W Armalnowicach - ulewa. Florek, nieźle podcięty, wjechał w rozlewisko na szosie, w zasadzie sporą kałużę, wykopyrtnął się.
Upadł tak niefortunnie, że skręcił kark.
Pomimo to wymiar sprawiedliwości ani myśli odpuścić, machina wciągnęła go w tryby. I mieli.
Czy fakt że zginął będzie okolicznością łagodząc? Denatom (de Nathom) grożą mniejsze kary, niż żywym?
X.
Rozharatany bok goi się. Jeden gość dwa tysiące lat temu również miał rozwalony. Podobno spadł z motorynki.
Myślano że umarł, ale on tylko zapadł w śpiączkę. Po trzech dniach doszedł do siebie.
Jak mu było? Jez... Jeszu... Zapomniałem. Mało ważne.
XI.
Nie miałem najmniejszego powodu, by pisać o Kamili.
W zasadzie umieściłem ja w tym opowiadaniu na doczepkę. Albo sama się przybłąkała.
Nie pasuje do całości, wyróżnia się na plus.
A, czort z tym, niech zostanie. To niegrzeczne tak kreślić, wyrywać kartki.
XII.
Nie chcę się budzić.
A co, jeśli sądzić mnie będzie facet, czerwonomordy, wąsaty parobek, którego granatem oderwano od pługa?
I ów prymityw uzna, że trzeba mnie zgnoić, przygrzmocić ze sto tysiące złotych grzywny na rzecz Państwowego Funduszu Pomocy Ofiarom Poetów, do tego rok pracy w kolonii karnej na Kamczatce, w zawieszeniu na dwa millenia?
Podejrzewam, że tak będzie.
Wiem! Opchnę na czarnym rynku truchło Flora de Nath.
Pewnie znajdzie się ktoś gotów wyłożyć miliony funtów szterlingów za nienadgniłą, całkiem świeżą padlinkę mego bohatera.
Będzie mógł ją sobie wypchać, posadzić na półce, tuż obok ozdobnych skał przywiezionych z ostatniej wycieczki na Marsa, zasuszonego dziewictwa obecnej pani premier, oczu wyłupionych jakiejś królowej.
Za resztę pieniędzy, jakie pozostaną po zapłaceniu grzywny, urządzę domówkę dla wszystkich nieistniejących dziewczyn Flo.
Właściwie - stypę.
XIII.
Sprzedam
Opel corsa, rocznik 2001.
Praktycznie bez przebiegu, używany sporadycznie ,,na ryby i grzyby".
Kolor- czarno - seledynowy.
Samochód nie przyznaje się do winy.
Silnik 1,6, antybrzaskowy.
Do auta dorzucam kolekcjonerskie wydanie książki ,,Kanibalizm drogą do nieba", dwa komplety świec żaropchanych, prawo jazdy kategorii B, uprawniające do poruszania się po drogach przeciwpożarowych z prędkością nie mniejszą, niż sto mil na godzinę; dwa bilety do multikina na prapremierowy seans ,,Nocy żywych deNathian".
Cena - funt kłaków, łut szczęścia.
Telefon: samsung. Z aparatów innych marek proszę nie dzwonić.
21 listopada 2024
Drżenia niewidzialnych membranArsis
21 listopada 2024
21.11wiesiek
21 listopada 2024
Światełka listopadaJaga
21 listopada 2024
4. KONTAKT Z RZECZYWISTOŚCIĄBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
FIANÇAILLES D'AUTOMNEsam53
20 listopada 2024
2011wiesiek
20 listopada 2024
3. Uogólniłbym pojęcieBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
Mówią o nich - anachronizmMarek Gajowniczek
19 listopada 2024
Bielszy odcień bieliMarek Gajowniczek
19 listopada 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.