27 listopada 2017
Wylęgowisko. Rękopis nie znaleziony nigdzie
,,Pencils bouncing twice up and down
Haunted howling gremlins howling to the sound
The door opens by nothing physical, opens wide
And you know it isn’t Christ”
Roky Erickson –,,Mine Mine Mind”
- Witaj - podaję suchą i drżącą dłoń.
- Jestem twoim pisarzem, bredzicielem podwieczornym, autorem Kroniki Smutnego Diabła. Nie ma mnie, krzew, na którym wiszą litery wyrósł tej nocy w przeciągu chwili; niezasadzony przez nikogo, szarogałęzisty.
Weź do ust Owoc. Rozsmakuj się w soku, słodkim i niosącym orzeźwienie.
I staje się wiedza, twoją głowę otacza nimb. Stąpasz powoli, a w ślad za tobą podążają czyste pomysły, idee lśniące jak cekiny.
- Żegnaj - macham ci na do widzenia dłonią o brunatnej skórze.
- Idź w świat, do ludzi, mój pierwszy uczniu. Przekazuj, gdziekolwiek się pojawisz, przesłanie Wielkiej Księgi Widzeń Pozazmysłowych (nagryzmoliłem ją przed obiadem dla żartu, siedząc w toalecie).
Chodź z wiecznie spuszczoną głową, unikając kontaktu wzrokowego z mądrzejszymi od siebie (każdy!).
Daję ci krzemień, byś rzucał nim w głowy niedowiarków (celuj, rzecz jasna, w skronie), rozpalał ogniska na środku własnego pokoju. Nic ci, de facto nie daję.
Poszukaj sam, zarób, albo ukradnij - dom, używanego mercedesa, albo błazeńską filozofię.
To niezamaszyste, pokracznie - kulfoniaste pismo istnieje jedynie w wyobraźni twego psa. Pożarł je, zapchlony burek i śni androny z mchu i paproci, baja klechdy o żelaznym smoku na korbkę, albo księżniczce zamienionej w wiaderko borówek.
Nie daj przez najbliższy tydzień żreć pchlarzowi, to odechce mu się mieć urojenia, maligna minie jak łapą odjął.
Głód to wielki wróżbita, uzdrowiciel mas.
Każdego dnia powtarzam, uczę się, zapominam, przetwarzam wzór na głód. Chodzę spać syty.
Budzi mnie ból wrzodów przepełnionego wiecznie żołądka.
Kamyk jest wyzwoleniem i zapchajdziurą. Ofiarowałem (ależ patetyczne sformułowanie, powinienem się wstydzić!) ci go, abyś rozbijał nim zakute łby.
Niech służy za nabój do wiecznego pióra. Może dobry los sprawi, że któregoś uroczego dnia stworzysz esej, poemat, kamienny traktat o wyższości głodu nad... (coś wymyślisz na poczekaniu, zdolniacho!
I. BEZTYTULE. ZAPISKI Z PUSTYNI
Patrzę na śnieżnobiały piach. Tyle w nim liter, obrazów!
Nie trzeba być myślicielem, zgrywać filozofa, by umieć czytać pomiędzy ziarenkami.
O, na przykład tutaj - rośnie bąbelek. Lepki, wilgotny.
Blastocysta, odprysk dziwacznej sztuki tworzonej sobie a mózgom (niech się głowią odbiorcy, łamią łepetyny dociekając, co światły artysta miał do przekazania).
Czuję gorący puls. Kropla za kroplą,w cieniutkich jak włosy żyłkach. Jeszcze nie ma oddechu, za wcześnie.
Wytworzy się za pięć, góra sześć tygodni. Na razie zwierzę jest beztlenowe, potrafi się obyć. Nie zna powietrza.
Kim będziesz, w co się przeobrazisz, grudko? Może będziesz żulem, może będziesz panem. Ale zapamiętaj — nie jesteś człowiekiem.
Nawet, jeśli wyrośnie z ciebie chłopczyk, w miarę pojętny, niezwykle chytry, i choćby został on/ ty, to coś, nawet jeśli zmutujesz, przeobrazisz się w człekokształtnego humanoidka - nigdy nie będziesz mógł w pełni nazwać się istota ludzką.
To zbyt wzniosłe i przyziemne miano, tytuł godny prawdziwego tępaka. Nieoświeceńca.
Jesteś moim przyszywanym synem, więc kimś o wiele bardziej nierzeczywistym. Masz obowiązek nosić w sobie gwiazdy (wybierzesz miejsce, gdzie zostaną wszyte) , w kodzie DNA mieć zapisane całe chmary planet, ławice meteorów.
Sam będziesz, bo musisz być - nakazuję - odrębną galaktyką (to u nas rodzinne, co nie?).
I świeć, synku, gdziekolwiek pójdziesz - nie przestawaj błyszczeć. Wewnętrznie. Miej twardą skórę, szorstki pancerz, w środku jednak - krystalicznie białą energię.
Niech ona nigdy nie gaśnie.
No dobrze - w nocy, gdy śpisz - pozwalam. Osłab blask. Ale nie zanikaj. Bo jesteś mój. Dziecko - niewolnik - zabawka. Bo tak mocno jeszcze cię nie ma.
Białko moich oczu wręcz ścina się od koszmarnego gorąca. Taki upał, że można by płakać lawą.
Z nieba leje się czysty spirytus. Zatruwa mi myśli. Chodzę wężykiem, jakbym był kompletnie zalany.
Upojenie pogodowe, meteoroholizm.
Bezkresna biel, wrzące mordze, na dnie którego zatonęła łajba. Jestem Robinsonem dryfującym w nadziei znalezienia wyspy, na której mógłbym się schronić.
Wokoło - jedynie sól, więc z przekory płaczę czystą wodą. Bezsilność, mogę wrzeszczeć, zedrzeć gardło w rozpaczy. Na darmo.
Głos drącego ryja na pustyni, biadolącego wniebogłosy odbije się od spieczonych ziaren, chmur, spieczonego słońca i powróci wykoślawiony, groteskowo wysoki.
Trzymam cię w dłoniach. Zalążek, coraz większy i cięższy.
Parskam śmiechem, bo wyobraziłem sobie, że z czystej przekory, wbrew własnemu światopoglądowi, niby ciemny dewociarz, nadaję ci trzy imiona: Jan, Paweł i Karol.
Wyrastasz, niedosynku, na świętego męża, kuriozalnego męczennika, który każdego tygodnia drżącym, ledwie słyszalnym głosem będzie błogosławił zgromadzone na placu tłumy.
Pomachasz z najwyższego piętra Pałacu Ogłady i Techniki, a wyznawcy dostaną spazmów. Ekstaza, orgia, wizualny orgazm, bo oto każdy z nich zobaczył guru.
Imiona, ciężkie niczym głazy, przygniotłyby cię do ziemi, raz na zawsze uczyniły niezdolnym do zrobienia choćby jednego samodzielnego kroku.
Byłbyś pomnikiem marionetki, świętym za życia kawałkiem granitu, rzeźbą, do której trzeba się jedynie modlić, wierząc, że pośredniczy ona w kontaktach z kimś większym i wszechmocnym, jest kamerdynerem stwórcy, dostarczycielką próśb.
Pozszywanka, kukiełeczka wgnieciona w piach, papierowy ludzik owładnięty przez totalitaryzm, badziewna bzdurę, która karmi się własną nonsensownością.
Rottweiler w pozłacanym kagańcu, z jedwabnym kneblem w pysku. Błazen owinięty stułą. Tfu!
Nosząc takie imiona miałbyś nakaz, ba, byłbyś wręcz zmuszony, by zwinąć umysł w kulkę. I cisnąć przed siebie.
Rytualne szczepienie przeciwko indywidualizmowi.
Podwiń mankiet, za moment dostaniesz solidna dawkę poglądów. Przyjmij wszystkie jak leci, bez szczególnego oglądania. Uznaj za swoje, czuj, jak tętnią we krwi.
Wreszcie - jak ją zastępują.
II. NIC NIE STARZEJE SIĘ TAK, JAK AWANGARDA
Jeśli się urodzisz, synku, córeczko (nieważne kiedy to się stanie, w tym wieku, czy może tysiące lat po mojej śmierci?), wiedz - będę jednym z twoich fanów i zarazem wrogów.
Ktoś cię donosi (bredzę, wybacz, chyba wypiłem zbyt dużo), a patrzący spod ziemi, z nieba — piekła tatuś, będzie ci złorzeczył od pierwszych chwil żyćka.
Kibic, apologeta i zaprzysięgły hejter, cichym ścigajacy cię lotem po internecie! Zajadły wyśmiewacz fotek na fejsie i instagramie.
Nie czuj się bezpieczny nawet przez moment, synku. Oglądaj się na każdym kroku przez ramię, córeczko.
Czujesz mój oddech. Boisz się, choć nie przeżyłaś jeszcze ani minuty.
Wdrukowuję ci w obwody zwierzęcy lęk, zapełniam duszę jadem.
Nie traktuj tego jako pijackich bredni, gróźb bez pokrycia, bełkotanych jedynie dla zgrywy; żałośnie nieśmiesznego żartu.
Otwieram okno, na oścież. Pomimo jesienno — zimowej aury, panujących ujemnych temperatur.
Krzyczę w ciemność, sam nie wiem co. Słowa odbijają się od gwiazd, strącają z nich zabłąkanych marzycieli.
Jestem BZW, bezdzietny z wyboru. Adoptowałem nałóg, przygarnąłem pod dach skroplony, zamknięty w butelkach.
Pozostanie przy mnie do samej śmierci, niczym wierne psisko. Nie opuści nawet później, będzie warować na grobie.
To, a nie wiersz, czy proza, moja progenitura. Dziatwa - flaszencje.
Pociągam tęgi łyk. Dziwne, ale czuję się niepewnie, choć nic złego nie miało miejsca. Odnoszę wrażenie, że mam dług. Wielki i niespłacalny.
Zaciągnąłem na lichwiarski procent pożyczkę w parabanku i jestem ścigany przez każdego komornika w Europie.
Niedługo przyjadą by zabrać mi dom, pióro, ten rękopis.
Zostanę sam, goły i bosy, po pas w zwiędłych i namokłych liściach.
Będę płakać, zanosić się szlochem. Nikt nie pomoże nieszczęśnikowi. Przechodzący obok ludzie odwrócą się, by nie patrzeć na obraz nędzy i rozpaczy.
Moje zwłoki przykryje śnieg, zostaną rozwłóczone przez zwierzynę.
Albo nie: przecież pazerne komorniczysko wystawi truchło na aukcję! W końcu tyle mięsa nie może się zmarnować! Posłużę jako nadzienie do pierogów, w masarniach kanibale przerobią biednego Florka na kiełbachy. Będę wyjątkowo ciężkostrawny. Żylasty i łykowaty poeta stanie w gardle niejednemu zjadaczowi.
Kto wie, może niektórym do tego stopnia obrzydnę, że raz na zawsze zostaną wegetarianami?
Pomyślcie: ileż istnień może uratować jeden paskudny w smaku Florian!
Mój bezpodstawny, irracjonalny, całkowicie nonsensowny niepokój rośnie. Wzmaga się alko — gorączka, taki dziwny stan, gdy ma się w środku płonący reaktor spirytusowy. Jedynie chwila dzieli nas od wybuchu. Uciekajcie, mieszkańcy ościennych wsi! Bierzcie w łapki co potrzebniejsze rzeczy, żony, dzieci, matki, prababki i kochanki, po czym spierniczajcie ile sił w nogach. Nie ma czasu do stracenia, zaraz rozerwie mnie potężna siłą odśrodkowa.
Stoję przed lustrem. Człowiek, któremu serce wyrasta z głowy. Żadna z kobiet nie chce się nim zaopiekować, pogłaskać, wziąć do siebie. Na stałe.
Jestem zbyt wrażliwy, dziecinny, leniwy, nieróbczy, jak na ten świat.
W lutym zdolna wywłoka, poetessa, psia mać, na facebookowym komunikatorze pokazywała, jak robi sobie dobrze. Patrzyłem, oczywiście narąbany jak trza.
Mistrzyni słowa z paluchami w wygolonej... Tfu! Niedobre mi na samo wspomnienie.
Gapiłem się jak cielak na malowane wrota. Do tej pory mi wstyd, Jezu Nazarejski, Królu Żydowski, matko kochana — przecież nie mogłem zachować się gorzej!
Trzeba było w te pędy przerwać video - chat, zakończyć żałosna groteskę. Jednak z uporem maniaka wlepiałem wzrok.
Jakie to upokarzające! Ja - prawie obcy facet i ona - słynna nieco, sławetna tu i ówdzie, wygrywająca konkursy poetyckie, wywłoka. Puszczalski szlauf, kobieta - zlew.
Głowę daje, że nie ja pierwszy zostałem ,,zaszczycony" możliwością oglądania przez kamerkę, w czasie rzeczywistym ,,broszki" całkiem niezłej twórczyni.
Obrzydliwego babska bez krztyny moralności.
Pozwolicie, ze oszczędzę sobie podawania nazwiska owego kurwiszona. Fakt faktem, sytuacja ta miała miejsce naprawdę, anno domini 201X, na kilka dni przed moimi trzydziestymi pierwszymi urodzinami.
Opisuję tę historię, by została ku przestrodze. By nigdy, ale to przenigdy nie być dwulicowym.
Mea culpa, mea maxima culpa. Nazajutrz ma przyjechać do ciebie, żałosny pajacu, dziewczyna. No niech będzie - partnerka. A ty, jak kompletny dupek, gapisz się na takie rzeczy. Jak mogłeś?
To czystej wody frajerstwo. Porządny facet, prawdziwy mężczyzna nie bywa dupkiem. Więc chyba nie jestem nim.
Florkopodróbka, nie najlepszej z resztą jakości. Antydżentelmen.
Z nozdrzy wydobywa mi się dym. Puchnę od gorączki.
Matka Ziemia wkłada sobie palce. Głęboko. Niedługo pewnie będzie mieć orgazm.
Czujecie, jak przeszywają ją spazmy? Te wszystkie wyładowania elektryczne, trzęsienia ziemi, tsunami, to nic innego jak przedorgazmie, jakie dotykają naszą planetę.
Na co gapi się Gaja, gdy robi sobie dobrze?
Nie na mnie. Za brzydki jestem, jak dla Stwórczyni, zbytnio dziecięcy.
Mam przecież tylko tysiąc lat. Komu potrzebny taki szczylek?
Unosi mnie prąd, surrealistyczny dryf. Dokąd zmierzam? Przepływam między śliskimi palcami Rei. Wprost w czeluść.
Dobrze mi z tym.
III. PRZEWRÓCONY AKORDEON PRZYPOMINA MASZYNĘ DO PISANIA
Im mam więcej lat, tym bardziej nie chcę mieć dzieci.
Wrastam w to, ugruntowuję w sobie przekonanie, że NIE BO NIE.
Niczym Saturn na czarnym obrazie Goi, rozrywam na strzępy i pożeram nieistniejącą progeniturę.
Odbija mi się czkawką. Dzieciaki są równie niestrawne, co ja. Ohyda!
Z komputerowych głośników wyje Madame, dawny zespół Gawlińskiego. Lubię takie prehistoryczne kapele.
Nowa fala, zimna fala, fala alkoholu wlewa się do żył.
Zmieniam klimat. Кино - ruska Nirvana. Skośnooki Cobain śpiewa o grupie krwi.
Wtóruję mu. We mnie tętni już tylko ślina, rozrzedzone szkło.
Nawet jadu - kompletnie brak. Złagodniałem sam z siebie, charakter stępił się. W zasadzie bez powodu.
Wczoraj byłem na koncercie. Przywiozłem miłe wspomnienia i pół gorzelni. Tankuję.
Właśnie zwyzywałem ,,wielką poetkę". Zasłużyła jak mało kto.
Zagłuszam niepokój. Tak wiele rzeczy w moim życiu odbywa się bezsensownie, przypadkowo.
Fiksuję, zaczynam bać się własnego cienia.
Gorące zimno. Mam podwyższona temperaturę. Czas ciągnie się jak spaghetti. Mam ochotę pójść z kanistrem benzyny. Do boju. Podpalać czołgi.
Jestem mikroopozycjonistą. Chcę walczyć w obronie Doliny Poezji. Krew przeciwko buldożerom i spychaczom.
A nie, przepraszam — ciągle zapomina mi się, że jetem jej pozbawiony. Nie nadaję się zatem na powstańca. Takiego nie przyjęłoby Greenpeace.
- Nienawidzę cię, synku - krzyczę siedząc na iglicy Pałacu Ogłady i Techniki. Rozrzucam ulotki, reklamy prezerwatyw.
Zakaz rozmnażania się, pod karą wieczystego zmieniania zużytych pampersów, karmienia kaszkami nienażartych mord.
Skaczę z tematu na temat, w głowie harcują rozgrzane do białości diabły.
Czarny plemnik wnika do wnętrza komórki jajowej. Potem drugi, ósmy, siedemdziesiąty. Powstaje okropny zlepek, hybryda człekokształtna. Niezliczone serca biją w środku ulepa.
Boję się, choć nie ma czego. Wodzę palcem po mapie zasięgu. Cała Polska objęta działaniem florkoprzekaźników.
Rozsiewaąa się nasiona. Byle dalej! Lećcie, twórzcie się, małe potworki! I tak nie przyjdziecie na świat! Usunę każdego z was na moment przed planowanym rozwiązaniem.
Jestem kwiatem, który jest niezdolny do niczego. Ani nie pachnie, ani nie może się rozmnażać. Ziemia jałowieje pod moimi stopami.
Nie istnieje na tyle szalona kobieta, by chcieć począć ze mną choćby psa, co dopiero mówić o dziecku. I dobrze. Nie zakażę żadnej nieszczęśnicy, nie zachwaszczę.
Kijanki tętnią w sercu, pulsują w szkle.
- Kro i po co kserował te ulotki? - drapie się po łysawej łepetynie zomowiec. Gdyby dorwał - spuściłby mi solidne manto.
Następnego dnia znaleziono by mnie w celi. Powieszonego.
Jestem seryjnym dzieciobójcą, a takich nie lubią w kryminale. Współwięźniowie wymierzyliby mi sprawiedliwość.
Zastrzeli mnie Pan Kat. Użyje amunicji półpłaszczowej. Choroba wie, czemu.
Nie chciałbym, aby obyło się bez bólu. Niech pocierpię choć trochę, symbolicznie, w końcu zasłużyłem jak mało kto.
Każdego dnia mordowałem, w myślach, bo jakżeby inaczej, całe setki dzieci. Sprawiało mi to frajdę, przerośnięty podstawówkowicz bawił się w bycie niegrzecznym.
Przesadził, więc musi zostać przykładnie ukarany.
Niech moja egzekucja będzie przestrogą dla innych wiecznych szczylów. ,,Nie idźcie tą drogą" - że zacytuję klasyka.
Zamieniam cię syneczku, córko, w kupę żużlu, składowisko śmieci. Rozpuszczacie się.
- Patrz, mamo, posprzątałem zabawki! - obwieszczam z uśmiechem.
Gaja patrzy spod półprzymkniętych powiek. Nie mówi nic.
Wielka Księga Widzeń Pozazmysłowych ląduje w koszu.
Trzeba zapomnieć język ojczysty. Nie pisać, nie czytać. Zanalfabecieć do reszty.
Gdy przyjdą komornicy, by odebrać wszytko co mam, obrabować wręcz, jak zbóje, niczym rzeźnicy obłupić z mięcha do kości, okaże się, że jestem pusty w środku. Bardziej, niż teraz. Że wewnątrz mam zasysającą wszystko czarna dziurę.
I stracą życie, bydlaki, złodzieje w majestacie prawa.
Poznanie siebie - nagroda za codzienne, zapamiętałe dzieciobójstwo.
Biorę kolejny haust. Z nosa wychodzi Bestia. Imię jej - tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt sześć.
Ach, ta moja obsesja na punkcie daty urodzenia! Ileż razy odczytywałem z tych liczb niestworzone rzeczy (…uważaj, Flo, bo jeszcze naprawdę do czegoś się dogrzebiesz, odkryjesz wzór na objętość Wszechświata, lub poznasz imię Boga, jak główny bohater filmu,,Pi”)!
Mnożę pierwiastkuję, dodaję ją do samej siebie. Wynik tych rozpaczliwych działań od lat jest niezmienny: każde kończy się zerem.
Nieważne, jaką arytmetykę, filozofię matematyczną, koniunkcję triangulacyjną zastosuję - nie wyjdzie mi więcej, lub mniej, niż najokrąglejsza z liczb.
Jestem, byłem i umrę zawierając się w niej. Pociągnę za sobą tłumy niezaistniałych osób, dziatwę, żony, nałożnice, dziesiątki bezwstydnych poetek, wyuzdane grafomanki.
Sprowadzę się z nimi do wspólnego mianownika, po czym skrócę. Raz, a dobrze. O głowę.
- Nie rób z siebie męczennika. Ty po prostu pijak jesteś. Niereformowalny - warczy ,,wybitna poetessa".
Zdenerwowany gaszę komputer. Dość kłótni na dziś. Niech od tej pory będzie spokój. Cisza przed burzą.
IV. ENUMERANT
Stoję przed lusterm i mówię ,,Rafał". Deklinuję się z prędkością światła, odmieniam własne imię przez wszystkie przypadki na raz.
Komu? Czemu? Florkowi. Z kim? Z czym? Z Florkiem.
Mieszę w ustach ten jeden wyraz, wykoślawiam go, wyginam na wszystkie strony. Masochista!
- Widziałeś? - z wyłączonego monitora odzywa się wywłoka.
- Ktoś podszywa sie pod ciebie. Skończył się wieczorek poetycki, właśnie podpisuje tomiki. TWOJE tomiki. Rusz się, zrób coś!
- Coś ty, nie poznałaś? Przecież to też ja! ,,Ganżuk" mam w dowodzie osobistym. Tak zwane nazwisko. Nie ukrywam go jako twórca.
- Kabotyn...
- Bzdura. Nie ja pierwszy i nie ostatni mam pseudonim literacki. Z resztą - to wcale nie jest pseudonim. Naprawdę nazywam sie Florian, tyle, że z bierzmowania. A Konrad mam na drugie, przecież wiesz. No i jakie tu zgrywanie diabli wiedzą kogo? Zwyczajnie nie chcę każdemu ujawniać jak się nazywam. Po co to komu? Świat jest zalewany przez szum, bzdurne, niestotne informacje. Tonie w powodzi bełkotu.
Żadna zee mnie Doda, żaden celebryta. Wiodę cichy i spokojny żywot na dnie oceanu soli i - jak Bóg da - nigdy nie wyjdę na powierzchnię.
Tak tu dobrze - cicho, ciepło, nikt nie drze mordy nad uchem. Ja też nie drę, nie wpieprzam się ludziom do głów z kompletnie zbędnymi wiadomościami. Kogo obchodzi mój numer buta, nazwisko, czy adres? Okej, ten ostatni podałem. Ale tylko raz. Mało kogo interesuje prywatne życie poetów.
,,Po owocach ich poznacie" - kojarzysz ten cytat? Jedynie to się liczy - moje, że tak powiem, dzieła. Produkty, jakie wytwarzam, wysyłam w świat, w eter. To ważniejsze od faktu, co wielki Florian K., poeta i pisarzyna lubi zjeść na śniadanie.
I tak niekiedy czuję, że za bardzo się odsłaniam na kartkach tekstów.
Że trzeba zachować większy umiar, skromność, nie epatować własną gębulą, przeżyciami. Zmyślić się bardziej, dorobić nowy życiorys, albo choć przepisać obecny uzupwłniając o fantastyczne wydarzenia, uczynić z siebie postać półlegendarną. Ćwierćrzeczywistą.
- Raczej ćwierćinteligenta.
- Zamknij ryj. Odezwała się - pani literatessa, która rozwala nogi przed przygodnie poznanymi w sieci facetami. Do tego - matka dorastającej córki. Rzygać się chce na samą myśl o tobie. Wzór cnót wszelakich, na pierwszy rzut oka. Święta kobieta skrzywdzona przez okrutny los, nieszczęśnica. W rzeczywistości - kurwiszon pierwszej wody - nakrywam (wyłączony!) monitor kurtką.
Złą jak osa ,,mistrzyni słowa" coś tam sapie. Nie słucham. Wkurzyła mnie, bladź, drugi raz tego wieczoru.
Jaki głupi byłem w lutym, gdy nie przerwałem jej ,,pokazu"! Popełniłem jeden z największych błędów (życia? dekady?).
Coś czuję, że jeszcze długo będzie za mną chodził, prześladował - przyznacie - paskudny - obraz.
Ledwie poznany babsztyl. Obce palce. Obcy dotyk. Tfu! - znów spluwam za wersalkę.
Niedługo utworzy się tam morze śródlądowe. Utonę we własnych plwocinach.
Całkiem niegłupia śmierć jak dla kogoś, czyją pasją jest gadanie, tworzenie słownych zlepieńców.
V. ZNIESTROJENIE
Salka jest wypełniona po brzegi. Wszystkie miejsca zajęte. Zabrakło nawet krzeseł na dostawki.
Dosłownie: człowiek na człowieku. Ludzie, przeważnie w wieku mocno średnim i starszym, tłoczą się już od progu. Głowa przy głowie.
Panuje trudny do opisania zaduch, w powietrzu można by powiesić już nawet nie siekierę, ale z pięć armat. Nie ma się czemu dziwić - zgromadzeni goście kopcą fajki, papierochy. Iście piekielna atmosfera (ma ktoś może pożyczyć maskę p - gaz?).
Zapowiadacz ciągnie mnie za rękę, jak maleńkie dziecko.
Przedzieramy się przez motłoch, ciasne kordony, szpaler ludzi.
- Przepraszam... przepraszam...
Wreszcie, po dobrych pięciu minutach przepychanek, udaje nam się dopełznąć do stolika. Stoją na nim dwie filiżanki z (chyba) kawą, szklanka wypełniona słonymi paluszkami. Obok leży hałda moich tomików. Dwieście sztuk, jeden na drugim.
- ... ale proszę o ciszę... - zaczyna nieśmiało prowadzący.
- Drodzy państwo ... bla, bla, bla, miło powitać... jest z nami gość niezwykły, wyjątkowo utalentowany... bla, bla, bla, pan Rafał Ganżuk.
Żesz kuźwa! - zgrzytam zębami. Miał nie gadać po nazwisku! Nie po to mam pseudonim, by...
Rozlegają się brawa. Kanonada. Kłaniam się jak pensjonarka otrzymująca swiadectwo z czerwonym paskiem za bardzo dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie.
Bla, bla, gadacz charakteryzuje mnie. Opisuje. Ze szczegółami. Że pierwszą powieść napisałem w wieku dwunastu lat, rok później - kolejną (było tak - dwa razy zmarnowałem wakacje na śleczenie nad rękopisami!), że jestem autorem setek wierszy i dziesiątek opowiadań... Pewnie zaraz padnie słynne, ograne, zdarte ,,Skąd czerpie pan inspirację?" Najbardziej zjechane pytanie w dziejach.
- Panie Rafale.
- Florianie. Jeśli łaska - warczę. Po sali przebiega szmer. Półśmieszek.
- Panie Rafale - nie odpuszcza prowadzący.
- Pozwoli pan, że zacznę nietypowo. Na spotkaniu pięćdziesięciu pisarzy radzieckich w domu Maksyma Gorkiego, w październiku 1932 roku Józef Stalin powiedział ,,Pisarz jest inżynierem ludzkiej duszy". Jak odniósłby się pan do tego cytatu? Zgadza się pan z tymi słowami?
Na moment odbiera mi mowę.
Co on - chce mnie zażyć, wziąć pod włos? Liczy, że będę się plątać, przygwożdżony niepodziewanym pytaniem?
I jeszcze co! Mam się ustosunkowywać do słów wujaszka Soso? Może jeszcze niech rzuci światłym cytacidłem z Pol Pota, albo Jean - Bedela Bokassy, to dopiero byli literaci!
Patrzę na gościa spode łba.
- Na początku chciałbym się przywitać. Dobry wieczór.
Następnie bredzę, że to szalenie miłe i budujące dla mnie jako artysty, że tak licznie państwo przybyli, zaszczycili swoją obecnością. Bo nie chciałbym być twórcą nie znajdującym zrozumienia, mówiącym niejako do ściany.
Rozgaduję się, jakąż wielką rolę pełni czytelnik w życiu takiego maluśkiego pisarczyka, (gan-) żuczka, który w zasadzie nie ma aspiracji, by stać się kimś, nawet czymś wielkim. Nawet szafą pełną makulatury.
Przesadzam, że taki ze mnie, zaszyty w zaciszu pokoju, kret, nieopierzone dziecię, że całe lata miną, nim odważę się, uznam, że już jestem gotowy na swój pierwszy samodzielny lot.
Słuchacze patrzą po sobie ze... zdumieniem? Politowaniem?
Niczym pierwszy sekretarz Polskiej Zjednoczonej Partii Literackiej, głosem Gomułki, powoli, zaciągajac (z ruska? łemkowska?), mówię przewodniej roli skromności w pracy każdego oświeconego twórcy. Przestrzegam przed zbytnią wiarą we własne możliwości. To burżuazyjna droga donikąd.
- Udowodnij! - pada z sali.
- E... słucham?
- No udowodnij, że taki jesteś skromny, cichy i pokornego serca - zaperza się jakiś burak.
Przyszedł, by robić chlew, wprowadzać zamieszanie. Skąd w niektórych tyle bezsensownej agresji, pieniactwa?
Zamiast siedzieć spokojniutko w domciu przed kompem, patrzeć jak na przykład pewna dość słynna twórczyni robi sobie dobrze przed kamerką; szlaja się, chamidło po wieczorkach autorskich kompletnie obcych osób, by siać ferment. Istne chuligaństwo.
- Ta! Jasne! Pokaż! - dołącza się kolejny pieniacz. Chyba przyszło ich całe stado.
- Ale... co konkretnie? - baranieję.
- Że taki z ciebie skromniacha! - nie ustępują prostacy.
- Eee... nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, być może nie o to państwu chodzi, ale... mam zjeść tomik? -Naprawdę?
- Żryj! -ryczy tłuszcza. Prowadzacy spotkanie patrzy wyczekująco, zamiast wziać mnie w obronę.
Biorę jedno ze swych ,,dzieci", niechętnie, ociągajac się, wyrywam pierwszą kartkę. Żuję.
- I co, smakuje? - pyta zapowiadacz.
- Mmmmfm...
- Jak widzicie państwo - nasza gwiazda wieczoru nie cofnie się przed niczym, byleby tylko o niej mówiono. Przyznacie - dość paskudny przykład parcia na szkło. Takie osoby matkę i ojca by sprzedały za jeden choćby wywiad w gazecie lokalnej. Kompletny brak moralności, jaki pan zaprezentował, niejako z góry wyklucza pana z grona osób...
- Khy! - dławię się własnymi wierszami. Kartka rośnie w gardle.
Nie chce się wierzyć w to, co słyszę! Ki diabeł? Trafiłem przed oblicze średniowiecznych inkwizytorów? To sfingowany, stalinowski proces, na którym muszę się przyznać do niepopełnionych win, złożyć samokrytykę?
- Pozer! Żałosny dupek!
- Morderca! Wszystko dla sławy zrobi, dzieciobójca!
Przerażony, z ustami pełnymi papieru, opieram się o ścianę. Tłum napiera, przewraca stoliczynę. Zaperzeni starcy szarpią mnie, popychają. Z wyzwisk, jakimi zostaję uraczony, dowiaduję się, że takich bydlaków jak ja powinno się topić zaraz po urodzeniu, w najlepszym razie — kastrować, by nie kaziło, szkaradztwo, przyszłych pokoleń.
Próbuję tłumaczyć, że przecież i tak nie planuję mieć dzieci, więc spokojnie, siwe łby, nie zatruję aryjskiego ludu Polan zmutowaną krwią; ale mnie nikt nie słucha.
Dostaję w twarz. Kułakami. Z nozdrzy sypie mi się sól. Całe strumienie. Sam nie wiem, skąd się jej tam wzięło aż tyle. Skad w ogóle cokolwiek w moim pustym ciele.
Przecież od dawna nie noszę w sobie jakiejkolwiek idei, myśli, w zasadzie nawet nie istnieję.
Dawno temu, w epoce przedpiśmiennej, spadłem z iglicy Pałacu Ogłady i Techniki. Kompletnie roztrzaskane truchło zmieciono na szufelkę. I - do kubła.
Odpad mokry, zmieszany.
VI. APOLOGETA KACA
Żarówka, która unosi się na niebie, jest od dawna przepalona. Eurokraci już w ubiegłym roku nakazali zastąpić ją energooszczędną świetlówką.
Nie dostosowałem się do wytycznych. To mój tekst, stan predeliryczny. W tej bajce jest wyłącznie jeden narrator.
Dźwigam się do pionu. W głowie - bezustanna budowa. Albo rozbiórka. Pracują koparki, buldożery, młoty pneumatyczne. Kruszy się beton, pękają niedokończone ściany.
Na stole - musztarda. Flaszencje stoją w szeregu, na baczność. Poranny apel w krainie alko. Dotykam obolałej łepetyny. Stan ponadgorączkowy, 49,9° C.
Czas się zwijać z tego świata. Jestem zbyt gorący, by tak po prostu istnieć. To grozi wypaleniem dziury w podłodze.
Człapię do łazienki. Ręcznik pod kran. Schłodzę baniak, zanim eksploduje.
- Co do diabła? - przecieram oczy ze zdumienia. Nie, co ja plotę, nie mam oczu, spaliły się wczoraj podczas jednoosobowej libacji.
Patrzę pustymi oczodołami. Widzę więcej, niż przeciętni ludzie.
W szklance, której używam podczas mycia zębów, w szklance na wodę do płukania paszczęki, coś pływa. Dziwacznokształtne.
Ludziczek, embrionik, na pierwszy rzut oka wygląda, że nie sztuczny. Płodzik po prostu, martwy, w formalinie. Chyba. Równie dobrze mogłoby to - to pływać w mojej limfie.
Kręci mi się w głowie. Idę do kuchni po igłę. Kłuję dziwo. Nie rusza się. Trupek, ciepły, ale trup.
Oglądam w mdłym świetle dwudziestowatowej żarówki.
Dziewczynka. Moja có... nie. Coś bredzę. Zabawka, to MUSI być zabawka. Nie ma innego wyjścia, z całą stanowczością, jako autor tego półdziennika, kompletnie zdziwaczałego zapisu kilku godzin NAKAZUJĘ owemu przedmiotowi, by okazał się sztuczny. Najlepiej z gumy, albo duroplastu. Dziecko - trabant, made in NRD.
- Boziulu, nie dość, że przez pół nocy miałem koszmary, teraz to... A idź w diabły - podnoszę deskę i wylewam zawartość szklanki do muszli kolzetowej. Pa, pa, maluszku. I po problemie.
Przed oczami skrzą się miriady. W kąciku nieoczu pulsują gorące tęcze. W niegłowie - dyskoteka satanistyczna, karnawał w Psiej Wólce.
Chyba znów będę miał atak padaczkowy. Niech to sto chu... Co za syf. Melina, nie dom. Stary był, ale co z tego? Działał. A tak... nie tak szkoda, jak niewygoda.
Rękopis między flachami. Otwieram.
Wielka Księga Widzeń Pozazmysłowych. Rozdział pierwszy — Niepoznanie.
Kartkuję. Pięknie sekciarski, heretycki, kacerski bełkot.
Na cyku znów zmieniłem się w ewangelistę.
,,Tekst, który czytasz jest początkiem listu pożegnalnego. Dalsze rozdziały dopiszą synowie, córki, wreszcie - wnuki. Każde z nich - zaklinam - ma obowiązek skreślenia choćby zdania. I niech trwa, z każdym pokoleniem dłuższy, tekst; niech rośnie po wsze czasy!" - czytam pierwsze zdanie. Co?!
Zniesmaczony wyrywam kartkę. I - do pieca.
Jak choć trochę przejdzie kac — zadzwonię do dziewczyny. Po raz nie — wiem — który — może dwudziesty przeproszę za sytuację z,,wielką poetką”.
Zachowałem sie jak hiperdupek, mam nauczkę na przyszłość.
O ile iestnieje jakakolwiek przyszłość, nie spaliła jej niekończąca się gorączka.
Cicho! Słyszeliście? Coś jakby płacz dziecka.
E, to w rurach. Nieważne.
21 listopada 2024
Drżenia niewidzialnych membranArsis
21 listopada 2024
21.11wiesiek
21 listopada 2024
Światełka listopadaJaga
21 listopada 2024
4. KONTAKT Z RZECZYWISTOŚCIĄBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
FIANÇAILLES D'AUTOMNEsam53
20 listopada 2024
2011wiesiek
20 listopada 2024
3. Uogólniłbym pojęcieBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
Mówią o nich - anachronizmMarek Gajowniczek
19 listopada 2024
Bielszy odcień bieliMarek Gajowniczek
19 listopada 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.