20 stycznia 2018
Aegikranion cz. I.
I. Dravenizm
Nieznośna ciężkość. Zgrzytam zębami. Jest tak gorąco, że moje - jak zawsze czarne - ubranie zaczyna się topić.
Dżinsy i sweter rozpływają się, bieleją. Zaraz będę mieć na sobie jasnego gluta, cieknącą quasi - papieską sutannę.
Tu każdy kolor płowieje. Żar. Jasno - mokry flak z plasteliny, rozpuszczonej elanobawełny syntetycznej.
Bicie serca pod osiwiałym mchem. Eso - floresizm, mięsień tłukący się w klatce o rozgotowanych szczeblach. Tętno wariuje. Chlupot w środku łączy się z pulsowaniem kałuż we mnie.
Buty zmieniły stan skupienia na ciekły, brodzę na bosaka, po pas we wrzącej zupie. Lawa - krupnik doprawiona cykutą. Ciemno jak u Murzyna w dredach.
Flofp! Flofp!
Patrycha kroczy zdecydowanie śmielej, zna przeklęte kazamaty jak własną kieszeń. Jej ,,flofp, flofp!" jest pewniejsze. Chlupot wręcz wojskowy.
Ja - cykoruję. Malusi Floruś - do - speleolog, pięcioletni abiturient żłobka zbłądził w piwnicznej izdebce.
Zapach prażonego żużlu miesza się z solą P. Jestem tak diabelnie napalony, że wręcz czuję jej śluz. Woń goddową.
Oczywiście to złudzenie, wymysł kisnącego mózgu, rozmiękczającej się kory. Pragnę dziewczyny. Kobiety. Soli. Flofp! Flofp!
Nawet człapiąc w ciemnej mazi, gdzieś w podpiekle, nie przestaję być facetem. Samcem alfa - gamma. Mężczyzną epsilon.
- Gdzie- ee my właściwie je -ee - steś - my? - pytam nieśmiało. Echo łapie mój głos i wali nim o ściany (jaskini?).
- W podziemiach.
- Włala. Wojla! Eureka! - kpię.
- A coś bliżej?
- Niedokończony tunel metra. A1. Komuchy zaczęły budować w latach pięćdziesiątych. Supertajny projekt. Wujaszek Soso sypnął rubelkami, najlepsi architekci Kremlaopracowali plany... Ściśle poufne, nikt z okolicznych cywili nie zdawał sobie sprawy przeznaczenia wykopów. Drążono popołudniami, po nocach.
- Co ty pleciesz? Metro? Tu, we Włodawie?
- A widzisz - też nie słyszałeś. Tak, jak najbardziej - we Włodawie. Pierwsza nitka miała biec od niezbudowanego nigdy Pałacu KC, aż do Starej Kaflarni. Druga była w planach, podobno mieli dociągnąć aż do Szuminki. Trzy stacje: imienia Lenina, Engelsa i - oczywiście...
- Marksa?
- Dzierżyńskiego. Prace szły pełną parą. Ale krótko. Wissarionowicz wyzionął ducha, potem Bierut, nastała odwilż i świeżo wybudowane korytarze zalały wody zaskórne. Błąd w obliczeniach planistów, kacapskiego inżynierstwa i ... jebut! Miliony czerwońców można było spisać na straty. By zatuszować blamaż - cenzura zabroniła pisać o budowie - widmo. Ani wzmianusi. Metro? Jakie metro? Miała tu być hurtownia owoców i warzyw. Płodozbyt. To, co za dwa - trzy lata miano otwierać z wielką pompą - przykrył kurz. Reszta zatonęła w gorących źródłach. Gejzer na gejzerze, wrzące sadzawki. Tego też ci oficjele nie powiedzą. Zmowa milczenia nadal trwa.
O jacuzzi w piwnicach Urzędu Miasta, o saunie na zapleczu kina również nie słyszałeś? Oligarchia tu, jak u Ruskich. Kto jest dziany, należy do klasy burżujów - ten korzysta. Reszta żyje w błogiej nieświadomości.
- Bredzisz.
- To czemu tu tak gorąco?
- Yyy... Anomalia geologiczna. Dokąd idziemy? - próbuję zmienić temat.
- Dowiesz się w swoim czasie. Cierpliwości.
Flofp! Chlołp! Flofp! Brodzimy coraz głębiej. Ciemna ciecz (skąd mam mieć pewność, że to czysta, niczym nieskażona woda? Może jakimś cudem doczłapaliśmy do Żarnowca i jesteśmy pod elektrownią? Albo przekroczyliśmy granicę i to już Czarnobyl?) sięga niemal do ramion.
- Fługo jeszcze? - bełkoczę. Na wargach osadza się wyimaginowana sól. Z wiadomego miejsca P.
Mrok, zaduch, idziemy Bóg wie ile godzin w przebrzydłych kanałach ściekowych, tunelach wiodących może wprost do Czyśćca, a ja jestem niemiłosiernie podniecony. Zbyt długo nie miałem partnerki. Nie ,,obcowałem" - jak rzekłby jakiś klecha w klechomowie, narzeczu dewocyjnym.
Ile to już...? Wieki. Czas przeszły złożony. W kosteczkę. Zamotany, spętany jak mój, pełen gorączki puls. Przeszłość budząca uśmieszek politowania, grymas pogardy. Budząca uśpione monstra.
- Słuchaj... Jest gdzieś tu jakiś wyłom skalny?
- Co?
- Jaskinia. Miejsce, gdzie moglibyśmy odpocząć. Muszę złapać oddech. Wiesz - astma oskrzelowa.
Gryzę się w język. Nie powinienem w najmniejszym stopniu się żalić, ani wspominać o chorobach, bo jeszcze wyjdę na miękkoducha, chucherko, puch marny, bezpłciową, wietrzną istotkę, którą lepiej omijać szerokim łukiem w obawie, że rozleci się od samego patrzenia nań. Na wszechniepełnosprawnego, żyjątko - bańkę mydlaną, szklano - gówniane NIC.
Nagle, bez ostrzeżenia, Patrycha odwraca się, łapie mnie za nos i ... wciąga pod powierzchnię wody. Chcąc - nie chcąc nurkuję w gorącej cieczy.
Przez sekunduchnę, odruchowo, próbowałem się wyszarpnąć, ale skapitulowałem.
Żelazny uścisk dziewczyny. Skąd w niej tyle siły?
Nic nie widać, oligocenka kaustyczna, mineralka królewska zalała mi oczy i uszy. Woda - berton. Głuchy bulgot.
Pheeee... - łapię oddech.
Wynurzamy się na powierzchnię kwasu. Dosłownie. Laboratorium z epoki kamienia łupanego, w którym troglodytom rozlała się soda kaustyczna, ług benzyno - amoniakalny, wszystkożrący sos tabasco.
Jesteśmy wewnątrz pipety. Kolby. Coś nas podgrzewa na wolnym ogniu. Kiśniemy.
Pati i ja - chlebowe ludziki w kamiennej dzieży. Ani chybi - wyjdzie zakalec.
- No dawaj! - Patrycha wyciąga mnie za kinol na ,,brzeg". W pełgającym świetle (czy to bagienne, gnilne ogniki? Ki czort?) widzę, że... zsuwa spodnie.
- Przecież tego chcesz.
- Ekhm. Może nie tak o razu.
- No dawaj, dawaj.
To sen?
Widząc, ze się waham, Patrycha... nie, ja sam. Mydło. Wszystko się zmydla, rozwadnia. Strużka światła pada spomiędzy chmur. Podążam za nią wzrokiem.
Bozia puszcza zajączki lusterkiem. Kieszonkowy zabytek z lat sześćdziesiątych, ze zdjęciem młodej Bardotki na odwrocie.
Gonię refleksy, jak głupi. Kraina czarów - coraz bliżej.
I wtem - błysk. Feeria barw, jakby David Bowie zżarł Boya Georga. Ziggy Chameleon tańczy tarantele na płatkach radioaktywnych astrów. Asteroidy wyrastają w szczelinach między cegłami więziennego muru, róże i mgławice kwitną na płytach chodnikowych.
To kadr z psychodelicznego teledysku amatorskiego filmu, jaki zawsze chciałem nakręcić. Oto jestem reżyserem i odtwórcą wszystkich ról. Jednocześnie. Do tego najodważniejszym z kaskaderów. Czarno - biała szmira bez scenariusza, bez choćby szczątkowej akcji, parodia Flaming creatures, Pancernika Potiomkina, moje własne, pochrzanione do reszty Quo vadis.
Idę. Nie pytaj, dokąd. W dziuplach smoleńskich wierzb i brzóz dopalają się stracone gwiazdozbiory.
Kamera! Akcja! - krzyczę na siebie - statystę. Klaps! Na goły tyłek!
Plask! - dostaję na odlew z otwartej dłoni. Autoagresja w imię sztuki filmowej.
Gdy tylko uda się nakręcić choćby jedna rolkę taśmy - Może nawet założę ZPBeT - Związek Pisarzy Bez Twarzy, organizacyjkę o charakterze samopomocowym, zrzeszającą brzydkich, zezowatych i rudych grafomanów, pozbawionych talentu, nierokujących nastolatków z nieuleczalnym trądzikiem, podstarzałe wierszokletki, siwych jak gołąbki wersolepów.
Książki zbite gwoździami, ,,kartki" z desek i szmat, zardzewiałe okładki. Necronomicon dla ubogich (duchem!).
Chodźcie, literackie łamagi, będziemy tworzyć piękną hałastrę, malowniczą zbieraninę. Złaźcie się, podmiejscy donżuani z nienakręconych pornoli, projektanci komuszych stacji metra, dychawiczni grotołazi zakłuci stalaktytami, ślepi nurkowie, śmiesznie podrygujący, nadziani na góry soli.
Z ust płynie mi śluz. Grają elektryczne pianina, akordeony, znów zaczyna bić serce wodza ludzkości - Wielkiego Stalina.
Dong! Dong! - krasna, jak nos nałogowego pijusa, płonąca zwiezda z łoskotem przetacza się po stropie. Przeżarte rdzą klosze zaczynają świecić. Oczka martwych od ponad sześciu dekad żarówek emitują bladopomarańczowy blask.
Jesteśmy w trzewiach sowieckiego wieloryba z masy perłowej. Na zewnątrz - uciszywszy morza - wielopolityczny Bóg rozpędza demonstracje ateistów. Rozdaje opium i lód.
Wyznajemy Nic Szczególnego. Mimowolnie zapisaliśmy się do Kościoła Wszystkowierców, Religia konsystencji masła, ścieka z butów. Po słomkach.
Razem z Patrychą siedzę na podwójnym tronie. Tandem ozdobiony głowami byków, kozłów. Tandekne rzeźby.
Nad nami, w nieco innej rzeczywistości, zasiada Władca. Dawno zmarły muzyk z krukiem na ramieniu.
No dobra - to wrona. A on udaje. Jak ja. Wszyscy ściemniamy. Przecież nie sposób rządzić, wydawać rozkazy, kręcić jakieś cholerne reklamy parówek, bezbudżetowe superprodukcje, nie sposób się nawet pieprzyć w tym nieznośnym skwarze!
Hefp! - sapię. Cała woda wyparowała. I czym teraz schłodzimy reaktor? No - czym? Odpowiadać, mądrale!
II. Kwantyfikator.
Co za sen! Brrr...
Droga jest gorzej, niż zła. W ubiegłym tygodniu utwardzono polną, dziurawą ścieżynkę, zasypano biedulę gruzem z bogowie wiedzą ilu budów.
Pokruszone cegły, strzępy szmat, poskręcane druty zbrojeniowe, kawałki plastiku, drzazgi, słowem - śmietnik. Nierówną, ale jako - tako wyglądającą dróżkę zmieniono w istne wysypisko. Na każdym kroku idzie wykopyrtnąć się.
Zmiana,, niech ją diabli! Oby więcej takich! To jakby podczas remontu domu zastąpić blachodachówkę poczciwą strzechą. Albo zdać na złom maybacha i sprawić sobie zardzewiałego malucha. Zamienił stryjek siekierkę na kij bejsbolowy. I przywalił sobie w łeb.
Zatrzymuję się. To tu. ,,Matka Boska Jokerowa" - jak nazwałem pokraczną figurę mamy Zbawiciela.
Kapliczka stoi przy szosie, tuż za ogrodzeniem. Zapuszczony sad, trawa równa z drzewami. Czy ktokolwiek jeszcze tu mieszka?
Nie wnikam. Mało mnie to obchodzi.
Wyjmuję kodaczynę. Zbliżenie. Zuuuuuum - jak najbliżej się da. Pstryk! - focę Maryję- garbuskę.
,,Why so serious?" - zdają się mamrotać żabie, czarne usta. Tak, czarne. Szalony artysta ludowy wyciął Niepokalanej uśmiech od ucha do ucha. Do tego - black metalowy makijaż. Corpse paint. I szkaplerz - peleryna jak u Supermana.
Dość nietypowa wersja Zawsze Dziewicy - sacropolo z komiksu Marvela, lucyferyczny Disneyland.
Odwracam się. Na polu, szczerząc czerwoną maskę, pyrkocze papaj. Esiok. Ciągniczyna - samoróbka. Twór równie pokraczny, groteskowo - szpetny, co figura Panny Nad Pannami.
Pękate brzucho kołysze się między skibami szaroziemu. Cyklopie, wyłupiaste oko świeci na mdłożółto. Szperacz, chyba powojskowy. Maska ze starego ursusa trzydziestki, siedzenie od malucha.
Ciągniczysta, typowy chłopek - roztropek, buraczkowonosy, zasklepowy pijaczyna, dzielnie walczy z luzami układu kierowniczego. To w lewo, to w prawo! - majta łapami. Komedia!
Oczywiście fotografuję cudaczny pojazd i jego buraczanego właściciela. Uśmiech! Pokaż brązowe pniaki! Może staniesz się viralem, gwiazdą internetu, królem portalu Obciachy.pl.
I jeszcze jedno! Pierdziołek ,,poleci" na Wrakowisko.com.
,,Jak pies nie ma co robić, to dupę liże" - mawiał dziadek.
Ja właśnie robię coś w ten deseń - zabijam nudę bawiąc się w pseudoreportażystę. Uwieczniam na kompletnie amatorskich zdjęciach co durniejsze, ciekawsze, co bardziej szpetne miejsca w okolicy. Przykłady anty - architektury, dewocjonalne koszmarki, moto - padliny.
Potem wrzucam to - to do netu, rozlepiam po portalach.
Żałosny sposób zabijania czasu, wypełniania przeklętej pustki. Ale co zrobisz? Nic nie zrobisz. Lepsze to niż gnicie z piwskiem w jakiejś melinie. Twórcze i w ogóle...
Kto wie, może za pięćdziesiąt - sto lat wyrośnie ze mnie dokumentalis... cyk!
Traktorek - samoróbka omal nie wywraca się na muldzie. Kufajkowicz klnie na czym świat stoi, dolatują mnie najszpetniejsze joby i bliadzie.
,,Żeb tybe woszy pyrdoluły" - warczy z ukraińska (?) rolnik. Parskam śmiechem.
No, teraz na cmentarz. Otwieram drugie mocne piwko. Siódma rano, a ja zaraz będę naprany. I dobrze, młodość musi się wyszu... hep!
Śmierdziuch supermocny, zajzajer salicylowy z domieszką browara. Śladowe ilości chmielu. Paskudztwo.
Komu w drogę, temu... Aua. Jeśli się wyglebię na cholernym gruzie - z twarzy zostanie miazga. Oczy wypłyną nozdrzami. Uważać, na bogów!
Zabiłbym, wyrwał łeb z korzeniami temu, kto tak zasyfił pół wsi. Nie da się jechać! Koła buksują, jeszcze - nie daj panie - przedziurawię opony - i co? Przyjdzie pchać górala trzydzieści kilosów do domu.
Biedny, mały Florek, niedopity artysta wlokący padlinę Rosynanta. Śmigła wiatraka trzepoczące w myślach.
Sen nas powiela. Rozum to jak chcesz, mój nieistniejący, Biały Flo, bliźniaczy morderco. Grafomanie. To ty leżysz pochowany w każdym omszałym, tysiącletnim grobie. To ciebie rozsypali ze szczytu Mont Blanc..
Popioły Cienia. Mniej niż nic. Śnieg udający szkło. Cokolwiek wcielające się w inne cokolwieczek. Wielka zgrywa. Serce- wysuszona na wiór padlina wrony. Nietoperze w tunelach metra sączą Szlacheckie supermocne. Piwa urojone.
***
Dzień kolejny, przerwa między snem a snem, szczelina w pobazgranym przez graficiarzy murze.
Nie dojechałem na cmentarz. Bojkotuję wszystko, co ma jakikolwiek związek z religią. Od dziś będę robić wyłącznie selfie. W jak najdziwniejszych pozach.
Z wazonem na głowie. Z oczami wydłubanymi łyżką. Z kołami zamiast nóg.
Jako papaj z silnikiem od ciężarówki żubr. Wiecznie nie na chodzie.
Trzeźwieję. Współinternauci zjechali moje fotki. Fala krytyki spłukała je z powierzchni ziemi. I dobrze, mieli rację.
Kiwam się jak Wańka - Wańka na krześle. Radio mnie wkurza. Złośliwiec odbiera dobrze - czyli bez trzasków, charkotu, wycia, bez wkurwopisków - jedynie, gdy trzymam go na kolanach.
Gnom, łobuz. Cholerny radj. Rodzaj męsko - nijaki. Z czasem - jak sądze - przejdzie w żeński i będzie nadawać tylko ,,utwory" Rodwiczki i Britney Spears. Bez przerwy, od rana do nocy . Małgośka - you drive me crazy!
Ech, jakby cisnąć nim o ścianę, rozleciałby się na mrowie mikroskopijnych britnejków. W pokoju odbędzie się kolorowy jarmark. Zegarek z blachy zatrzyma się na 66.66. Pierzaste koguciki i koniki pójdą się bujać. Motyle powieszą się na drucikach.
Marzy mi się adapter. Zabytkowy gramofon. Przedwieczny patefon, na którym puszczałbym Pagan muzak. Aż do zdarcia płyty, do zajechania wszystkich igieł z pudełka.
Szszszszszsz- najpiękniejszy dźwięk. Idealny bezsens, muzyka cieni, straceńców, błąkających się w piwnicach opuszczonego sanatorium przeciwgruźlicznego.
Utwory rozpatosowanych wieszokletów. Urocze dno.
***
Ten dziennik przechodzi w bełkot. Niestrawne metafory wyłażą ze snów, przyklejają się do kartek. Gdzieś pomiędzy nimi, zamotana w esy - floresy, serpentyny liter, uwięziona jak mucha w pajęczynie, umiera Patrycja.
Nie ta ze snu,m dziwolążyca. Prawdziwa, realna P., której nie będzie mi dane poznać. Menelkoholik nie zasługuje nawet na łyżeczkę słonej wody.
Wypluwam się, wyradzam, wyłażę z własnej skóry podczas pisania owych bzdur, przeobrażam w zwierzaka nieodkrytego dotąd gatunku. Jakiś beztlenowy, wodny nietoperz, głębinowy wyrak - upiór o wielkich bielmach, przełazi mi przez palce. Stwór zbyt brzydki, by mieć nazwę, za głupi, by mieszkać wśród ludzi. Kreaturka, sołtys wymarłej wsi, wójt w kolonii trędowatych.
***
Kocham arie. Opery seria. Sieriozne. Im bardziej żałobnie - rozwyte - tym lepiej.
Płacz nad grobem tekturowego pierrota. Dźwięk musi się rwać. Charczeć. Szum radia ma tworzyć filtr, patynę upływającego bezpowrotnie czasu.
Sztuka trzasków, zakłóceń, cierpiętnicze zawodzenia diw, po których nie zostały już nawet kości. Głosy z zaświatów, piwnicznej krypty.
Dawno runęła kurtyna. Widzom na głowy. Zostałem sam w opuszczonej La Scali. Pani Callas milczy. Kupiłem setki płyt gramofonowych z idealną ciszą.
Kto ja przerwie, zarejestruje choćby dźwięk? Czy znajdzie się błazen, klaunidło na tyle tępe, szalone i prostackie, by krzyknąć coś do mikrofonu? Czy już zawsze będzie wielkie NIC, a my (liczba niepotrzebnie mnoga) będziemy skazani na wsłuchiwanie się w studnie?
Cholera - tam nawet żab nie ma. Nawet odbić.
Smużka jego roztopionego mejkapu, błotko fluorescencyjne na powierzchni.
Utonął, zanim się przejrzał. Trefniś o wzroku Bazyliszka, psia jego mać!
***
Net nie przyjmuje moich nowych zdjęć. Społeczność cyberzaurów odrzuca je i wyśmiewa. Troglodytostwo pozwala sobie na niewybredne żarty. Sypią się docinki. Jad zza węgła.
Plujcie, hydrocefały!
... marzę o sfotografowaniu Patrycji. Nie mam rzecz jasna na myśli bawienia się w zaślinionego paparazzo, bicia rekordów żałosności poprzez skradanie się z aparatem w krzakach, śledzenie P.
Przeciwnie. Być fotografem. Z krwi, kości. Ze światła.
Ona - Święta Kinga z najczystszej soli. Poddająca się moim palcom. Ostatni akt nienapisanej opery.
Jezu, co ja tru... Przecież prawie jej nie znam. Fantazjować o niemal obcej osobie, to umysłowe kalectwo, objaw ciężkiego zniedołężnienia. To jakby kochać - w moim wieku - Gwiezdne Wojny, jarać się grami komputerowymi, wydawać ostatnie grosze na komiksy, książki o Harrym Potterze, kolorowanki... To spojrzenie za siebie, wstecznictwo.
Nie mam trzynastu lat, by zanurzać się tak głupio i żałośnie w półświecie niespełnialnych mrzonek, żreć je całymi chochlami niczym kwaśną zupę, chlipać z toczonego przez rdze kotła, pochlipując ze smutku. By dzwonić zębiskami o cynową, cynoberową łyżkę, memłać, żuć na papkę nieosolone ziemniory, licząc, że stanie się cud i w ustach wykiełkuje Kwiat.
Prędzej zadławię się ową kartoflanką, wyciągnę kopyta pod stołem, lub zhaftuję do talerza w łowickie zawijasy.
Najlepiej - do tuby gramofonu. To dopiero będzie muza!
***
Ja? To tylko światłocień. Akt półgejowski - dwóch zrośniętych, nagich facetów , potworek w miłosnym uścisku. Fotografia Kogoś, autonieportret.
Pozuję wewnątrz czwartego reaktora, siedząc na sławetnej stopie słonia. Najradioaktywniejsze zdjęcie w historii. Nie patrz, bo oczy wyjdą ci z orbit! Bo krew i limfa zmienią bieg. I stanie się nurt, którego nie cchceszznać.
Odwróć więc czerwonowłosą główkę, Patrycjo. Najlepiej - z obrzydzeniem, szanowna pani. Monologuję do ciebie - znaczy - w próżnię.
Ponad ćwierć wieku różnicy między nami. Jedno stracone w Prypeci, skarlałe pokolenie.
Dzieli nas może zajeżdżonych samochodów i motorynek, upadek żelzanego muru, kurtyny berlińskiej, morza wypitych w spelunach całego globu win, wódek, koniaków, tony śledzi, ogórków, ośmiorniczek, salcesonów.
Do tego - pustynie wyłysiałych opon, głów, z których zdarł się bieżnik, okruchy kamienic, ściany toczone przez korniki, kożuchy pleśni, krew pępowinowa.
Nasze światy są połączone maleńką, ledwie widoczną żyłką. Nicią Spajdermena - emeryta.
Sahara, Antarktyda godzin, lat i telenowel, dni, miesiące i zdechłe zwierzęta. Dwadzieścia pięć lat bełkotu, toczącego biedulę Ziemię, jazgtliwego trucia o niczym.
Z głośników, ambon, spod wszelkiej Powierzchni.
Dzieli nas bezkresna nuda i nie dająca się wytrzymać, obłędna Macarena. Czas tańczenia do upadłego, podrygiwania w trumnie, czasek niewidoczny, zbyt mały do zauważenia,; Wieloczas, naprzemianległy, wielomordy Rok Światowida, Dekada Bzdur.
Rozmijamy się między kartkami kalendarzy, metryk, aktów zgonów. Nie ukrywam - jest w tym pewien urok. Patyna. Groza.
Kocham się w kimś, kto mógłby być moją matką. To jakby... zrobić zdjęcie ducha. Wywołać i ... śmiać się do rozpuku, do upadłego, pęknąć nieomal z rechotu. Pośród zmarszczek odczytać imię. Zobaczysz Twarz i już nigdy nie będziesz smutny, Florciu. Ona to zdjęcie. Pzresłanie.
Jednocześnie - aria, od której można dostać raka gardła.
Kto się odważy zaśpiewać?
***
Nie mam szans. Najmniejszych. W zasadzie powinienem mówić jej na ,,pani". Nie mówię wcale.
Obserwuję ją ukradkiem, zza firanek, szyb, z wnętrza bebecha.
skrajnie nieśmiały, egocentryczny jedynaczek i ...
Nie, wróć. Przetnijmy węzeł gordyjski, zanim splącze się jeszcze bardziej, omota nam szyje i udusi.
Nie ma, nie było żadnej Patrycji. Stworzyłem ją na potrzeby... bez potrzeby.
Opowiem kolejny sen.
Chcecie?
Nadranek. Antyutopijna rzeczywistość, w której każdy obywatel był obowiązany nosić z sobą ciemną, drewnianą figurkę oznaczającą czystość. Taki totem dziewictwa, prawości wszelakiej.
Od małego do starego - wszyscy nie rozstawali się z osobliwymi rzeźbami, niczym północnokoreańczycy z odznakami przedstawiającymi zmarłych Kimów. Zgubisz uśmiechniętą podobiznę Wiecznego Prezydenta, czy Kochanego Wodza - masz, delikatnie mówiąc - niefart.
Posiejesz sporych rozmiarów mahoniowego stworka z wywalonym ozorem, krokodylo - dinozaura zaświadczającego, żeś krystaliczny jak łza, nieużywany i pachnący nowością - spodziewaj się się w najbliższym czasie wizyty paru smutnych panów.
A ja nie mogłem znaleźć!
Całą mieszkalną ruderę, melinę się przetrząsnęło po tysiąckroć, przewaliło stosy makulatur, złomów - i nic.
Amulet - dowód osobisty, glejt - przepadł jak kamień w wodę!
Wówczas poczułem, jakbym zubożał. Był pozbawiony istotnej części. Ciała i duszy.
Przez bałaganiarstwo i niezorganizowanie, przez skrajną melepetowatość pozbawiono... pozbawiłem się...
Dośpiewajcie - czego. Odebrała mi to kobieta., której nawet nie poznam.
W dresach nie wpuszczają do opery.
***
Co trzy głowy to nie jedna - jak głosi porzekadło.
Właśnie zyskałem kolejną. Jedna własna, przyrodzona, baniak, który noszę od urodzenia na karku.
Dwie główki należą do nieświętej pamięci pasożytów. Cholerne, diabelskie nasienie.
Nie mam pęsety. Czym miałem wydłubać? Nie wypalę ich przecież rozgrzaną igłą, czy szydłem! Zemdlałbym prędzej z bólu, dostał gangreny., albo innego paskudztwa.
Zostały więc - ze mną i we mnie. Jestem niejako jeden w trzech osobach. Druga i trzecia łepetyna - niestety obumarły i zarosły mięsem. Nie są zdolne do myślenia. Musze namagać jedna, ludzką. A ta miewa tendencje do przegrzewania się.
***
O czym, gdyby mógł, myślałby łeb w moim lewym boku? Tkwi tam od pięciu lat. Złapałem bydlaka wycinając drzewa na rowie. W rowie.
Co powiedziałby ten, który zarósł tuż pod samym pępkiem?
Mam pod skórą dwie martwe głowy. Skupiam w sobie brak myśli. Intelektualną pustkę.
Pytanie dnia: czy i trzecia, moja ,,głowa właściwa" kiedyś przestanie działa, skończy oblana tłuszczem?
Jeśli tak - w czyje podbrzusze wrośnie?
***
Imponuje mi bycie biednym, zapomnianym twórcą.
Brdam sobie, że nawet głupie tiszerty na mym trójłbym ciele mają po trzydzieści - pięćdziesiąt lat.
Kocham miłością żywą a gorejącą porwane na kolanach spodnie, rozlatujące się samochody, trampki, w których pękają sajgońskie podeszwy, rozklejone halówki, rękawice robocze z dziurami.
W necie widziałem zdjęcie roweru Hrabala. W muzeum.
Wielki pisarz jeździł starym, pordzewiałym składakiem.
Pewnie z oszczędności (piwa nie dają za darmo, nawet ludkowie posługujący się tak śmiesznym, krasnoludkowym językiem). Albo by nikt nie zachachmęcił sprzed baru.
Czekała więc, wierna jak pies składaczyna, aż pan, jeździec, wyjdzie z gospody. Długie godziny.
Chcę rower Hrabala, zardzewiałą maszynę do pisania, aparat Zorka, pragnę mieć gramofon, adapter bambino. Może być niesprawny.
Moja dusza mieszka w melinie z filmu Lecha Majewskiego. Wiecie - tego o poecie, który sam się przeklął.
Epitafium na niegrobie Florcia, jest jak ludzik w torebce po cukrze.
Było coś słodkiego - został zdechły Homunkulus.
Interpretacja - niemożliwa.
***
Mam w sobie więcej patyny, niż boreliozy.
Kleszczowe zapalenie poezji - trudna do wyleczenia przypadłość o charakterze psychotycznym. Inaczej: pierdolec.
***
To pani Patrycja zabrała figurkę czystości! Oddawaj, łobuziaro, bo zaraz naśle na ciebie metro - widmo! Chcesz być rozjechana na atomy? Zmartwychwstała, odbudowana luxtorpeda mknie po przedwojennych torach.
Wagony latającego holendra, salonki, kuszetki wypełnione duchami burżujów. Lśnią brylantyny na objedzonych przez szczury łepetynach.
Czachotwarze uśmiechają się pogardliwie. Damulki szczerzą próchnice. W co drugim zębie - szmaragd.
Hej- panie maszynisto! Gazu! Cała naprzód- w wodę! W kolejny sen!
***
Patrycja jest wypełniona korozją. Wysypują się z niej pokruszone, rude trybiki, koła zebate. Chrup! Chghrup! - trzaskają rdzewiuchy.
,,Próchno s niej sypletsia" - mówi z odrazą traktorzysta od papaja.
Głyr, rfyz - pomrukuje tenże. Tak wydostaje się czas. Na powierzchnię wyłazi dwadzieścia pięć lat. Bezmiar czasu, wszystkogryzący zwierz.
Przez podziemne arterie jedzie papamobile. W nim - papa Pati w mogile. Zmarła na chwilę.
***
Czy istnieją w którymkolwiek z fantazyjnych, fantasmagorycznych światów, blag, mitów szeptanych nad samiutkim rankiem w poduszki, czy w tych powiastkach z eteru, bajaniach snowych duszków, strzyżek, istnieje Patrycja Właściwa, nie podstarzała, jak ta moja, przyjeżdżająca na wakacje do brata - pijaka, nie siostra Grzegorza, ale Ekstrakt? Esencja Esencji, - twarda, niczym mahoniowa figurka czystości, sprasowana, niejako skondensowana, kobieta.RAR?
Kogo ja pytam! Wapros retoryczny! Dobrze wiem, ze nie ma! Takie laski skończyły się na Kill'em all, gdy miałem siedem - osiem lat i oglądałem He- Mana. Takie panny od dawna niańczą wnuki, czytają im W poszukiwaniu straconego czasu.
A przed zaśnięciem, w lodowato zimnym, wyludnionym łóżku - polską wersję Kamasutry - poradnik Jak kochać się w pozycji misjonarskiej z ćwierć wieku młodszym facetem.
Jakich słów, gestów unikać. O czym najlepiej milczeć.
***
Kolejny, kuriozalny przykład sztuki ludowej: w ogródku jakichś miłośników mazaniny dostrzegam stojącą wialnię. Eksponat skanseniczny, upstrzony malwami, rozłożystymi rozetami słoneczników.
Na domiar złego - różowy, wypacykowany jak bezgustna licealistka na dychoteke w remizie, klubie Paradizjo urządzonym w dawnej zlewni mleka.
W towarzystwie gąsek - Balbinek, gipsowych krasnali - lumpów, bocianów, łabędzi i białych orłów, wystruganych z opon, wyżłobionych z dętek i ulepionych z kołpaków pelikanów, pawi i jastrzębi, na poczesnym miejscu, tuż przy płocie, stoi Ona - dumna jak leciwa tirówka, sterana przez życie, uszminkowana wandalsko na iście kurwi kolor - wialnia. Vyalnya. Eklektyczny mariaż starości z jednoczesnym nadaniem nowej funkcji, złączenie tego co było z wiekiem dwudziestym pierwszym, czasami Europejskiej Unii.
Zmarszczki w nocnym klubie. Babcie bawiące się pośród striptizerów. Kiczest thing ever.
Maszyna rolnicza robiąca za kwietnik. Pogospodarski rupieć w służbie kwietniczenia.
Brak mu jedynie towarzyszek: sieczkarni - grilla, siewnika przerobionego na basenik ogrodowy, grabiarki z funkcją huśtania się, kieratu - karuzeli dla dzieci.
***
Pytanie kolejnego dnia: czy znajdzie się śmiały dureń gotów przerobić chomąto na klomb?
***
...albo cykadę na brony?
***
Wyobrażam sobie rzeźbę: Pati - solniczka, ukwiecona w najtandetniejsze różyczki świata. Gargulec na elewacji Katedry Maryi Panny. Graffiti na ścianie włodawskiego kościoła.
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta
20 grudnia 2024
Na świętavioletta
20 grudnia 2024
Zamiast ibupromudoremi
20 grudnia 2024
jeszcze jeszczesam53
20 grudnia 2024
2012wiesiek
20 grudnia 2024
Pastorałka trochę kulawajeśli tylko