5 grudnia 2017
Praszczęta. Zabawa dla najmłodszych
,,W przyszłości ludzie będą blurbami"
Andrzej Szpindler ,,Oko chce bardziej niż chce tego wątroba"
I. Garść sofizmatów
Historia to zżarte przez mole futro mojej zmarłej matki. Właśnie znoszę je ze strychu, by wywalić do kubła. Więc matka zżera przeszłość. Krztusi się, dławi, ale nic to - i tak przecież nie żyje. Ból i panaceum zlepiają się dla niej w jedno. Dopalają się gwiazdy. Ona to mol. Żywi się historią, szatkuje wspomnienia.
Zdjęcia (co najmniej dwudziestoletnie, sprzed bierzmowania, selfie, na których jestem wyraźniej młodszy, niż teraz) należy umieszczać w kuble z napisem ,,nieposegregowane".
Słusznie - bo i jak oddzielić medialny bełkot od desek? Krzyże od kaset wideo?
Pełno różnorakich odpadów: zęby futerkowych moli, trzymanych w klatkach śmierci.
Zimny chów: robactwo lęgnie się w zepsutym tiramisu, które nieboszczka włożyła za pazuchę. W kieszonkach futra trzymała też inne pamiątki wesela: grzybki halucynogenne, kompost, rentgenowskie klisze, na których widać, jak róża wbita w jej wiecznie uśmiechniętą czaszkę (założę się, że do tej pory rechocze!) zapuszcza korzenie.
Uwaga, na strychu pękł ul! Roją się opowiastki.
Co zrobię, gdy przyjedzie śmieciarka? Która wersja życiorysu - oficjalna, czy jedna z pobocznych, spisanych na papierze śniadaniowym, pierwsza trafi do wora?
Czy szczeble drabiny, po której schodzę można poddać recyklingowi? To szkło, czy makulatura??
I kto do diaska kłusuje na lisy, obdziera biedne zwierzaczki ze skór, by szyć z nich serdaki, suknie ślubne?
Bandzior (nasłać nań animalsów, greenpisiarzy! jest na tyle bezczelny, że robi to w biały dzień (...zlinczować Barabasza! - skanduje tłum).
Trop, węsz, może znajdziesz barbarzyńcę. A może ty nim jesteś?
Nieważne. Gaśnie światło, grzeczni czytelnicy śpią na schodach bibliotek, martwe zwierzęta - w miednicach. Tak cicho, że aż słychać rdzę toczącą nadkola starych, sprowadzonych z Niemiec śmieciarek.
Ćśśś... Mary i wrony kołują nad wysypiskiem. Pustka w tonacji d -moll.
II. Kobiety urojone.
Bywam piłeczką z kauczuku. Późną nocą, przed snem odbijam się od szafy (kto rzucił?).
Wpadam, miękko wbijam się w ciało którejkolwiek z hord, tabunów wyimaginowanych dziewczyn, narzeczonych, konkubin.
Goszczę tam krótko, pasożyt zostaje usunięty. Nie istnieją leki zapobiegające odrzuceniu niechcianego przeszczepu. Więc muszę się spieszyć. Przez nędznych parę chwil próbuję dotknąć, przejąć kontrolę nad dłonią, choćby placem zmyślonej partnerki.
A gdzie tam! Mam ciągłego pecha, najczęściej wbijam się pod żebra, niekiedy w ramię.
Czuję puls. Gorące fale. Jestem kleszczem, ale nie piję krwi. Sycę się oddechem bezimiennej, często pozbawione kształtu laski (żywicielki!). Tylko i aż tyle.
Raz wylądowałem na czole. Niebezpiecznie blisko mózgu. Prawie odczytałem myśli, magisterskie, otępieńcze pisma, z których nie zrozumie się ni grama, nie dowierza, że mane, tekel i w dodatku fares, że doważone co do joty, a mimo to przeciętny człowiek, byle podglądacz, przytulia czepna nie jest w stanie wyłapać sensu.
Wątpisz weń, brachu, szukasz cierpliwie dzień po dniu, starasz się podążać sukinkota śladem, a on chowa się w dawno wypadłych mleczakach, wyklejankach, które w bezpańskim roku '95 robiłeś na lekcjach plastyki, patafizyki, podczas audytowania przez zaprzyjaźnionych scjentologów. To bocian bez szyi, skrzydełka chrabąszcza upalowane zapałką na łące z krepiny.
Dwója! za taki przekaz możesz zostać relegowany z uczelni! Co ty sobie myślisz? To porządna podstawówka!
Wreszcie - sens staje się pisemkiem. Czytaj w ukryciu, chłopczyku,. Nie daj się nakryć surowej i krzykliwej, równie zmyślonej pani bibliotekarce.
Na przedostatniej stronie broszurki znajdziesz upragniony klucz. Uda ci się odczytać myśli fantomowych panienek, narzeczonych strzyg.
Dowiesz się, o ile wcześniej sam na to nie wpadłeś, że jesteś i byłeś każdą z nich, upiorem wypowiadającym sakramentalne ,,tak".
Że nie zerwiesz połączenia. Raz ty wnikasz w nie, raz one cię wypełniają. Wżerają się w twoje pokraczne, karaczanowate ciało.
Symetria to estetyka głupców i urzędasów. Na jednego Florka przypada dwa i pół tuzina upiorzyc.
III. Dookreślanie. Co do atomu.
Ze wszystkich rodzajów nagan i tortur, jakie miłościwie nam panujący czas, niedetronizowalny pajac, stetryczały biurokrata z popsutym komputerem Odra pod czaszką, ze wszystkich gatunków kar, jakie wymyślił ów idiota w diademie ze skaju, najgorsza jest... pamięć.
Wreszcie wznowiono produkcję syreny sport. Umówiłeś się na jazdę próbną. I hajda! Przed siebie! Wio!
Fabrycznie nowy złom z duroplastu, rzęch, którego nie masz zamiaru zwrócić do salonu (a i pewnie nikt nie będzie tego wymagać!) toczy się od krawężnika do krawężnika.
Jedziesz, POWRACASZ do Armalnowic, To jeden z ciągłych, niezliczonych powrotów, nawrotów do miejsca którego nie opuściłeś, skąd nie uciekłeś.
Międlisz w duchu ten zgrany do cna motyw, przyłazisz z półsekundowych tułaczek po całym bożym świecie do chatyny chatyn, rodzinnej rudery. Zbudował ją w 1794 roku twój praprzodek, sześćset razy pra - dziadek.
Dom wrośnięty w niezliczone pokolenia, do bólu wiejski, przytulny, babciny, ciepły, naftalinowy. Miejsce gdzie każdy, nawet najbardziej mieszczuchowaty mieszczuch zakłada walonki, chustę w róże i gerbery (mężczyźni też, nie ma zmiłuj!).
Skręcasz w polną ścieżynę. Za frasobliwym nepomukiem - w prawo. Mijasz zaszlochane wierzby z nieodłącznymi Borutami i rokisiami, podwórza zachwaszczone malwami, jabłoniowe sady, gumna pełne gówna. Tak sielsko tu, ze aż można dostać ataku autoagresji. Spokój, stateczność, nic tylko zmienić się w furiata - terrorystę, gryźć, kopać, podkładać bomby, rzucać zbukami w okiennice.
Parkujesz pod szczerbatym płotem. Ze skrzypieniem otwierają się nadpróchniałem drzwi i wychodzi ona. Pramatka, wszechkuzynka. Babcia, która cię wychowała, kołysała do snu nawet gdy skończyłeś trzydzieści pięć lat. Kobieta - łowicka kraszanka, ludowa aż do porzygu. Góralka mająca parzenice na twarzy, Hucułka, katolicka poganka, podrzędna bogini słowiańskiego mitu. Jednocześnie - święta eremitka, krab - pustelnik mający trójkątne oczy na słomkach. Matka, stryjeczna ciotka zbawicieli i szarlatanów.
Jej włosy - mech z makówek. Na palcach - pierścionki ze słomy z oczkami głębinowych ryb, kolcami trujących rozgwiazd.
- Syneczku! - mówi człowiek - wydmuszka. Głos łagodny i kojący, niczym kolęda disco polo.
Gładzi cię po policzku dłonią białą i kruchą jak opłatek. Czujesz potęgę smaku dzieciństwa.
- Mamuś! - padasz jej do stóp, obejmujesz kierpce.
W pierzastych chmurach z waty cukrowej, na baranku czekoladowym przelatuje wasz wspólny anioł stróż. Cherub w ortalinowym dresie.
- Zachodźże. Nawarzyłam żuru, kiślu, zupy siemiennej - zaprasza rodzicielka.
Schylasz głowę. Ba! Wpełzasz prawie na czworaka. Strop jest zbyt niski, nie sposób się wyprostować. I dobrze.
W sieniach zzuwasz vansy. Nie uchodzi.
Wdychaj, Flo! Woń kapuśniaku z marchwią, brukwi i stearyny, gromnicznego wosku!
Matula zdejmuje ze ściany odświętny talerz. Zanurza chochlę w glinianym garze. Rozglądasz się po dawno (nigdy!) nie widzianym wnętrzu.
Karbidówki, lampy z odpadłymi abażurami, łuczywo. Warsztat tkacki, kuferek, co go prababula Gienia we wianie dostała, jeszcze za cara groźnego. Na półce z książkami - wojna. Norwid pluje na Witkacego. W słownikach blednie łacina. Nihil novi Sub Mars.
Chamski Testament, nie bez przyczyny zatytułowany Wulgata, Pismo tłumaczone za Ćwieczka przez Wujka czy Stryjka.
Czytać boże Słowo to - jak prawią - odzierać naturę z tajemnic wiekuistych.
- Mówże, synuś, co we wielkim świecie, w Białymstoku? - kobiecina stawia przed nosem parującą michę. Siada naprzeciwko ciebie, wiosłuje łychą w talerzu.
Cienka zupina, trudno wyłowić choćby pół ziemniaka. Lura chrzczona oligocenką, okraszona pieprzem.
- A, długo by gadać. Macherzy tańczą sambę ubrani w sambenito. Nastał czas wielkiej pokuty. Nie bardzo wiadomo za co. W sercu miasta, dajmy na to, stał przez czterdzieści lat niedokończony wieżowiec. Mieszkańcy przezywali go ironicznie ,,Kościotrup". Wyobrazi sobie mamusia, że jak wreszcie znalazł się majętny inwestor, gotów wyłożyć bajońską sumę na remont betonowego kolosa i tchnięcie w niego życia, gdy tylko pierwsi robotnicy weszli na plac wznowionej budowy, ledwie wbili łopaty w ziemię, a może nawet nie zdążyli - budynek złożył się jak domek z kart, grzebiąc pod gruzami siedemnastu nieszczęśników? Nic się nie udaje. Nawet nasze położenie geopolityczne, konstytucja, parlament. Nic, tylko chlipać w kącie. Chlipać wodę z masłem. Zagryzać owczym serem. Patrzeć pod nogi, nie w przyszłość. Mieć baczenie na psie kupy i rozbite butelki. Nie wdeptywać w jakiekolwiek idee, poglądy. Podpisywać jeno faktury za wywóz śmieci, pożartych przez mole futer, baranich kożuchów. Tym, co próbowali handlować w czasach zakazanych, miast się modlić - popuchły kostki, dostali grzybicy i PMS. Najbardziej dotknęło domokrążców - neofitów.
Ministranci się uodparniają, na każdą msze dźwigają ciężkie sztalugi, blejtramy, stelaże. Niech się miesza błoto w paletach, niechaj im freski wrosną w ołtarze. Życzę zdrowia. Schowajcie się w tabernakula, może nie traficie pod sąd. Ormowcy masowo najmują się za inkwizytorów. Kretowisko się zrobiło, nie cmentarz - tyle kopców ostatnio przybyło.
- A czym ty się, synuś, właściwie zajmujesz w tej Białej Podlaskiej?
- Pamięta matula pierwszego sekretarza? Jak mu było... Gie... Gomuł... Jaruze...
- A pewno, co mam nie pamiętać. Ciemiężył lud robotniczy miast i wsi.
- No, to teraz ja jestem prawie taki Ocha... Bieru... Kania.
- E - tu nasza praprzodkini macha sucha ręką; brzęczą mosiężne branzolety.
- Lepiej by było, jakbyś został księdzem, Albo zakonnikiem. W Hempalinie otwarto erem. Siedmiuset braci pomieści. Jednoosobowe domki, brak kontaktu ze świeckością, szumem, jazgotem. Odpoczynek od zgiełku. Do tego reguła milczenia. Nawet raz do roku nie wolno się odezwać. Przenigdy. Dryf w ciszy, unoszenie się ku bożemu miłosierdziu. Semper in altum, Florciu. Nie w dół. Może spróbowałbyś, choćby przez tydzień? Wyciszył się, odnalazł drogę...
- Ale ja jej nie zgubiłem. Podążam tym samym (siooorb!) świetlistym szlakiem, na któryśta mnie wprowadzili. Krzyżmo drogowskazem mym (fffff... gorrące!).
- A pannęś jakaś zapoznał? - kresowianka szturcha cię w bok i puszcza oko.
- O kobitę trudno, choć Biały Sącz spore miasto, metropolyja, panny hoże, krasawiczne. Ino z charaktera złe (siorb!). Majątki i majątki ino im we głowach. Czupurne, chojraczne, na gospodarkę iść nie chcą, godnego rolnika za gorzej niż psa mają. Szukam po oazach, spozieram po kruchtach, neokatechumenatach, uczęszczam na spotkania różańcowych kółek, pielgrzymki. I nic. Ze wsi'ś - nikim. Za wysokie progi na me saboty. Ale cóż ja - kulawy, czy garbus? Murarki się naumiałem, na rolnictwie się wyznaję. Chłop na schwał, nie ułomek. Chyba'ć samemu przyjdzie przebiedować do grobowej deski, resztę żywota z kurami i Brysiem. Na cóż mnie w tej korporacyi bydowlanej tyrać, jak po powrocie do hotelu robotniczego ino TVN 24 do człeka po ludzku zagada? Jeno telewizor, nawet nie plazmowy, a zwykły kineskopiak czeka... Kamraci po dysko - klubach balują, nierząd w ustępach czynią, a ja - z różańcem bieduję...
(...)
IV. Wieczysty mash - up!
Tu opowieść, przekroczywszy wszelkie granice zgłupienia, cofa się. Ogląda za siebie.
Tu płoną zdjęcia, kasują się pierwsze komunie i imprezy urodzinowe, pękają szpule kaset VHS. Starodawny dom, zasiany na granicy dwóch idiotycznych snów, wsysa się, łamie niczym niewykończony biurowiec. Krater obrasta czarnym parchem, zostaje wręcz satanizmu, z książek wychodzą Micińscy i Przybyszewscy, wypełzają polegli bohaterowie. Szumuje wino ,,Racławickie", lepką smugą ciągnie się dżem marki Katyń, pasta do butów Grunwald.
Nie mija godzina, jak z Białowieży (a może Białorusi?) nadjeżdżają karawany śmieciarek. Każda odwraca się kuprem w kierunku wielkiego grajdołu. Opróżniają trzewia. Ćma! W powietrze wzlatują tumany żyjątek. Zamieć, tornado! Szarańcza, mole wystrzeliwują ze złachmaniałych futer. Wełna, bawełna, wiskoza, srebrne lisy, szynszyle, norki. Pogryzione, przeżute i wydalone w dziurę. Etole, żaboty, kontusze, żupany rusząjace się od larw, tętniące nekrofauną.
Brrr... Paskudny widok! - zatykam nos. Cuchnie tu jak w garbarni. Gliniany kogutek na którym siedzę, przebiera niespokojnie nóżkami. Nudno na wsi, legend słuchać hadko.
Gdzie nie spojrzeć - pryzma łęcin, mierzwa kisnąca w rowach. Kmiotystyka, najpowszechniejsza z antynauk, króluje w naszych stronach. Filozofia potańcówek, cygańskich ballad puszczanych w remizie z kasprzaka, literatura w bańkach z mlekiem. Poglądy kryte gontem, świeżo pobielone wapnem.
Ech, trzeba się zmywać, bo całkiem zdziczeję, mole wyjedzą resztki przyzwoitości i skończę urzędując w chlewie.
Ptaszor trzepocze skrzydłami. I w stratocumulusy! Wyżej!
Srebrzystosine pazury połyskują w słońcu, czerwieniejącej grudzie. Kołujemy dłuższą chwilę nad Armalnewką. Pierwszy miesiąc karnawału, muzykanci powyłazili z zapiecków. Na dachy. Na skrzypkach brzozowych, strunach z końskiego włosia, złóbcokach, basetlach i ulepionych z żuru fletach grają ,,Under the bridge". Ciągną się zaśpiewy, gardłowe murmuranda, dyszkanty astmatyków, sznaps - growle.
Smętna melodia mutuje. Pieśń pożegnalna, żałobna. Turonie kłapią mordziakami, jęczą kobzy. Rozpacz z przytupem, boso, ale w ostrogach z drutu kolczastego.
,,Stairway to heaven" - dudni na drewnianych harmonijkach. Kiwa się głowa świątka, Matka Boska Kurpiowska otula Dzieciątko pogryzionym przez mole szkaplerzem.
- Pa! - macham do zamkniętych w klatkach wilków. Do czekających na oskórowanie metalowców, hippiesów, rastamanów (kto chodzi w kurtkach z ich para - jamajskich dreadów; jacy durnie noszą koszule z niepranych kołtunów?).
... jonosfera. Nie ma czym oddy...
V. Tyranobójstwo
Na Księżycu jest przytulnie, nie cuchnie padliną. Stawiam kołnierz. Zima się zbliża, przeklęty wiatr miecie komety. Parę wkręciło mi się we włosy.
Nagle z mgły wyłania się szpaler wojaków. Ubrane w niebiesko - żółte mundury sałdaty, armia kniazia Wasyla Banderskiego. Chudopachołek, przygarbiona ciura, podbiega i - zanim zdążyłem zaoponować - przywiązuje mnie do ptaszora. Bolsze - mienszewicy ustawiają się w dwuszeregu. Nie wiem, co się święci. Ani co grzeszy. Wtargnąłem na ich teren, naruszyłem jakąś granicę? Przecież to cholerny kosmos!
Aua! Padam jak długi pod pierwszymi ciosami. Przerażony kogut cwałuje, a kacapy robią nam ścieżkę zdrowia. Ile sił w łapach okładają kolbami kałachów, tonfami, szturchają w żebra lufami naganów.
W chmurach gwieździstego pyłu aż roi się od moli. Maleńkie bestie kąsają szynel, która nie wiem jakim trafem znalazła się na moim grzbiecie. Szoruję brzuchem po kraterach. Aua! - po raz drugi.
Kotłowanina. Ludzie mieszają się ze skałami. Morze Spokoju dostaje zajoba, ryczy jak zarzynany wół.
Łapię za głowę jakiegoś sata - ateistycznego kardynała, wyrywam pastorał, którym chciał mnie uderzyć. Zdenerwował się nie na żarty.Wywiązuje się szarpanina. Furkoczą kłaki, padają ciosy. Na oślep.
(...) no już, już - znowu się zapętliłeś, Flor. Tamuj emocje. Nie przesadzaj.
VI. List pożegnalny, do napisania którego skłoniła mnie piosenka zespołu Rape Culture.
Cześć. Jak zapewne wiesz - skończyły się mitologie. Bogowie odjechali jelczem ,,ogórkiem" do krainy wiecznego folkloru. Pomniejsze bóstewka, herosi, heroiny powpadali do dziur po starych chatach, pochłonęła ich amnezja, wynaradawiająca, czarna otchłań. Dziadkowie posłużyli za pokarm, zmieliły ich kołowrotki, zakłuły wrzeciona. Zrobiłem generalne porządki na nieskończonym strychu, uprzątnąłem termitiery, hałdy ludowego kiczu, zniszczone przez korniki dzieże, niecki, trumny.
Przestań się mazgaić głupku, przecież zniknąłeś. Oglądasz w Niebycie zjarane gwiazdozbiory. Te same, na które patrzyła twoja matka. Tylko głębiej. Docierasz, Florku, do środka. Śmierć jako wycinanka? Bardziej Cannis Maior, kudłate, wierne psisko liżące cie po twarzy na powitanie, gdy wracasz zmordowany po dwunastu godzinach zasuwania w cepelii.
Jego sierść pachnie sianem, trawą z nieprzerwanych majówek. Ganja post mortem, armalnowicka kobiecina zrobiła ci skręta z wiszącej na wierzbie klepsydry. Święta pramatka. Chodząca dobroć z niej była. Aż żal bierze.
- Fiasko - odzywam się znad gazety (żebyście wiedzieli, ile egzemplarzy Trybuny Ludu znalazłem podczas wywalania gratów!).
- Tak powinien się nazywać program komputerowy generujący owe bzdury! Farmazoniarz przeklęty. Kozacy zaporoscy schlastali mnie kolbami? No proszę... Dziecinada. Do tego - porażka na całej linii. Nie uwierzyłem ci - jemu w ani jedno słowo. Zatem darujcie sobie podobne numery na przyszłość. Bujać to my, a nie nas.
VII. Szczep założycielski
Przechodząc do meritum: zabiłem się (szczegóły pozostają do ustalenia, śmiem przypuszczać, iż okoliczności tego zdarzenia były co najmniej dziwaczne).
Wielkie mi co - samobójstewko. Siup! - ze stanu stałego - w lotny. Nie ma czego roztrząsać. Jak to mawiają na zapadłej wsi - od tego są rozrzutniki, he, he.
Czytasz meta - testament Florka, zatwardziałego plebejusza, nie dającego się umiastowić pariasa. Jednocześnie - człowieka kompletnie nie zżytego, wręcz nastawionego niechętnie do swej małej ojczyzny.
Jestem - byłem mieszkańcem wsi, ale nie ma we mnie ani krztyny geriatrycznego wiochmeństwa. Wyciągnąłem z serca słomianą gwiazdkę - ceber.
Dziadkowie - na opał.
,,Bogowie mieli wypadek, zabytkowy autobus nie wyrobił się na zakręcie i uderzył w dębczaka, wszyscy zginęli!" - grzmi obwieszczenie przy sklepie spożywczo - przemysłowym.
Właśnie biorę kąpiel w sodzie kaustycznej. W kwasie siarkowym. (Nestbeschmutzer! - bulgoczą bąbelki). Przecież nie chodzi o wyparcie się czegokolwiek! Raczej o rozlepienie się. Przeczytaj od początku ten list, a zrozumiesz. Pojaśnieje.
Chcesz bajkę? Na dobranoc? Przeciwnie - na rozbudzenie!
Między pudłem po magnetowidzie (samsung VQ - 360), a kartonem popeerelowskich ozdób choinkowych rozciąga się czarna płaszczyzna. Republika Górnej Wolty, Uganda, Czad... Afryka.rar.
Ziemia sucha jak pieprz ziołowy. Plantacja piasku. Nie rodzą się tam kobiety. Natura pozwala istnieć jednej płci. Bezpłci. Rasie eunuchów, identycznie skarłowaciałych, znużonych gorącem pokurczów (myślisz o tym, bo jesteś prawie gejem, Flo, nie próbuj się wypierać!).
Świat widziany oczami zaschniętego owada: ruch, lot, pełzanie - to aplikacje na smartfona. Jeśli czytasz to i ciągle pozostajesz przy życiu, możesz zainstalować apkę, pograć w dołączoną grę o szumnej nazwie ,,Oddech".
A gdy się znudzi - kłam przyjaciołom, współosadzonym, że się wyrywasz, dokonujesz comming outu z dusznego strychu.
Czarnolicy kumple mogą cie znieść po drabinie (uważajcie! Brak niektórych szczebli!), w lektyce, sedia gestatoria z liści palmowych.
Ale na nic to, pewna część ciągle tu będzie. Miejsce odosobnienia, tajemny pawlacz pod dachem świata pozostanie z tobą i w tobie na zawsze.
Wyobraźmy sobie kolejny, ostateczny rytuał przejścia. Czytających również zapraszam do zabawy.
Przyłączcie się, proszę, smutno i nudno tak gawędzić z Flo - nieżywym, umierającym, Flo - aseksualnym; wiedząc, ze każdy z nich jest niczym ćma. Oko na szpilce.
Że jestem - byłem diabelnie, przerażająco sam w gęstwinie rupieci, niezaspokojonych zmysłów, kartek, pragnień.
Chodźcie! nalegam!
...więc człapią ci moi - nie moi, nasi niedomyśleni bliźniacy z Ubu - wójtem. Śpiewają o Jagusi czekającej pod leszczyną na umiłowanego Karlika.
Tyłem podjeżdża śmieciarka , kupiony za psie pieniądze przez MPO Białowody, ściągnięty z RFN mercedes simplex, rocznik 1902.
Dobrzy, czarni chłopcy biorą rozmach. E - ep! I ciskają mną. Wpadam z siedziska wprost w gardziel swego rodzaju karawanu, machiny do przerobu fantastów na kompost.
Człef! Człef! - mielą, żują mnie stalowe szczęki. Zgniatają nadwątlone rdzą zębiska. Nie boli.
Ups, wyszła mi nieco pokraczna metafora: jedynie w ten sposób można uwolnić się od blagi - przez drugi zdech, śmierć powtórzoną na kartkach listu pożegnalnego.
Człef! Łamie się mój kościotrup moralny. Jestem rozpakowanym prezentem. Mały Florek doznał największego rozczarowania w całym krótkim życiu: pod rudziejącym ze starości drzewkiem Gwiazdor zostawił mu zdechłego lisa. Futro nie pierwszej świeżości z zaszytym w kieszonce woreczkiem pełnym żuków grabarzy.
Płacz! To gorsze od rózgi! Masz przed sobą kostkę Rubika. Z betonu. Trylinkę z Treblinki. Nie ułożysz przed upływem tysiąc dziewięćset osiemdziesiątej szóstej minuty.
VIII. Rozprężenie
Dostaliśmy wciry na Księżycu, odwiedziliśmy parny strych i wiochę - powód do wstydu. Wycieczka przez pozornie niepołączone obrazy, obce sobie kontynenty.
Można by je mnożyć w nieskończoność, piętrzyć sterty państw, składać na kupy place, dachy, kominy fabryk.
Patrz! Z całych Armalnowic schodzą się lustra. Patrzą sobie w oczy, powielają ciebie - nas.
Obraz wielokrotny - ty w okruchach, obleczony płótnem, obfotografowany z każdej strony przez ministrantów, buszmeńskich szamanów i czerwonych od gorzałki poddanych cara.
Rozkleisz się niedługo, Flo, na każdej ulicy Białogrodu. Pająk krzyżak już przędzie nić. Niedługo dojdziemy po niej do zapowiedzianego sensu - Minotaura.
Znów masz atak astmy. Nabierz głęboko powietrza. To nic, że wrzątek. Popiecze w przełyku chwilkę - i przestanie, rozejdzie się po kościach, weżre w szpik.
Już dobrze? Uporządkujmy zatem ostatni ze strychów: niepamięć. Fakty niezaistniałe, oksymoroniczne, jak i te, których chciałbyś się definitywnie pozbyć spod czaszki.
Spuść wodę/ zasłonę milczenia (przegrałeś w tę ruletkę, rewolwer wypalił prosto w skroń! - judzą pękające bąbelki ostu).
A więc po pierwsze: niczego więcej już nie napiszesz. Nagadałeś się podczas tej śmierci ponad miarę, nazwierzałeś, jak zapatrzona w siebie pinda - celebrytka, której wydaje się, że cały pozaarmalnowicki świat klęczy u jej stóp.
Czas zamknąć wieczko, schować się w przytulnym sarkofagu, zakleić od wewnątrz kopertę z własnymi prochami. Wysłać je na Księżyc, do Urzędu Miasta Białopole. A najlepiej - na śmietnik.
Po drugie: raz na zawsze skończ z patologicznym kłamaniem! Weszło ci to w tekturową krew, stało się drugą naturą! Słowa prawdy nie wydusisz, nawet przed łazienkowym lustrem!
Nadawałbyś się na polityka, gdyby nie to kuriozalne, niejasne, rozmyte samobójstwo.
Nie jesteś oczywiście żadnym gejem. To było jasne od początku.
Nie masz płci, Florianie de Nath, ani teraz, ani tym bardziej za życia. Zero pociągu do kogokolwiek. Nie obchodzą cię kontakty intymne, ba - nawet dotyk. Pocałunek. Przytulenie. W równym stopniu brzydzisz się kobiet i mężczyzn. Mizogin - eunuch - mizantrop.
Aseksualista w gumiakach pocerowanych pajęczyną czarnej wdowy, rzezaniec, którego fantazje o rozklejeniu się zbłądziły spod rodzinnej strzechy. Dotarły do samego Białogardu.
Marzyło ci się spoglądanie z wyborczych plakatów? Śmiechu warte. Chłoporobotnik, z dziada - pradziada proszalny właśnie dziad w zgrzebnej, pokąsanej przez stada moli koszulinie z lnu i konopi hinduskich miał czelność wyobrażać sobie (PRASK! - na moje plecy spada niewidzialny kij. Boli jak diabli, Głos Wybrzeża wypada mi z rąk. Chcę krzyczeć, ale głos uwiązł w gardle, splątał się tam na supeł), ten zakazany ryj tuczniczy na perfumowanych wodą toaletową z samego Paryża, Mediolanu, ponowoczesnych, dekonstruktywistycznych słupach ogłoszeniowych! Panowie i panie - taki mezalians!
Posrebrzana pszenicą, pobielana żytem facjata kmiota pańszczyźnianego chciała się wyściubić z Armalnowic! I to w jakim celu! Dla połechtania prostackiego, prymitywnego samopoczucia owego psiarza!
Leżeć przy budzie! Bo przerobimy cię, zapchlony łachmyto, na pokarm dla moli! Coby nie zeżarły etoli ze srebrnych lisów, sobolowych futer! Tak! To świetna myśl - pojmać chlewiarza - i na czynniki pierwsze!
Wpierw odrąbać ręce - pardon- łapy, aby nie wyciągał ich ku naszym, dobrze urodzonym mieszczkom, błękitnokrwistym szlachciankom z Białogdańska, wysokokształconym w samym Stargardzie Bielskim na Uniwersytetach Pierwszego Wieku i innych sorbonach oksfordzkich.
Pies bez szkoły - bo na mur beton to - to ledwie pisać potrafi - powinien się parzyć z psem. Wara od miejskich pań magister, pań docent, doktorek.
Noblesse oblige! Nie armalnowcowi dotykać, patrzeć, przebywać w towarzystwie damy z powiatowego miasta. Buda, Flor!
Po trzecie: (...) Myślicie, ze tego nie słyszę? Przecież ciągle tu siedzę, z najnowszym numerem Neues Deutschland w dłoni. Słucham, jak mocno mnie lżycie, moi kochani, prawi i szlachetni białogdańszczanie. Z każdym słowem padłym ze światłych ust waszych czuję się coraz mniejszy, chudszy. Karleję, nabawiam się anhedonii i masochizmu. Za prawdę powiadam wam - nie masz gorszego, bardziej odczłowieczonego gada, kreatury od wsioka (PRASK! - kolejne przezroczyste kije gruchoczą mi żebra; to, co zostało z miednicy, łamią mi kark. Sprawiedliwa, słuszna i dla mnie zbawienna to kara).
Wczołguję się pod rozszabrowane pozostałości syreny sport. Nie mam siły wyć.
IX. Heteryzm
Stół, krzesła, te same od czasów Mieszka I. W pękatej misie ślini się do mnie kaszanka. Pyton wypchany ciepłym prosem, baziami i piachem. Nawet strawny.
- Powiec mje synuś - głos matki zestarzał się o dobre kilkanaście stron - na co ci te podróże? Toś one cię odganiajo, jak mogo. Dzie ty miendzy miastowych? Źle ci tu? Poprane, pobiałkowane w izbie...
- Wklejam się. Chodzę po snobskich ulicach, trącam wyfiokowane lafiryndy, łysych kiboli - i zwyczajnie się w nich wklejam. Wizualnie, myślowo. To jak przykładanie języka do zamarźniętego skobla w parnicy. Albo do pastucha elektrycznego. Zabawa w dumność, matulu. Temu ja na ten Ksienżyc lecę. By i tam dać się opluć, zdeptać, stłuc. Niech się poczują lepsze, ksieżycaki. Podkładam się dla nich, jak tylko mogie. Po niewoli wciskam kamienie w ręce paniczyków. Niech rzucają, nie szczędzą przy tym obelg! Kto trafi w głowę - wygra pukiel moich włosów. Śmiało, chodźta i rwijta garściami całymi. Zlepiajta kłaczycha w palta, w szale!
- ... niec jesteś - kręci głową z politowaniem drewniany bazyliszek.
- Cudujesz ino. Tak słodko smakują drwiny, upokorzenia? Lubisz je?
- Nienawidzę. Zrozumcie - rzecz idzie o prze - ni - ka - nie! Ich wzniosła, przepełniona pogardą kultura nie przelizie przecież do nas! Temu ja musze... PRASK! - zostaję zdzielony przez ducha.
Za oknem porcelanowi wilcy, wydostawszy się z klatek, rozszarpują nieudolnych muzykantów.
,,Sympathy for the devil" nuci Jankiel - mleczarz siedząc okrakiem na walącej się, stodółce.
Wypełza ze mnie kosmaty świątek. Rozrywa kolczastą głową tors. Wyradza się. Polnodróżkowe, karle. Wyrodne. Dziecko z badyli, kuzyn przyszywany do szkieletu mojej prawdziwej, dawno zmarłej matki. Mól, rodowy pasożyt.
Jezu - to dziewczyna! Nie wychodź! Pozostań w środku! - rozpaczliwie próbuję wepchnąć z powrotem. Figurkę w trzewia. Tajemnicę w siebie.
Sen spadł ze strychu mole zagryzły wszystkie strachy na wróble. W promieniu pięćdziesięciu kilometrów nie znajdziesz żywego ducha. Tylko my - kartki, grubo ciosane figurynki, przegrańcy w wiankach z pokrzyw i łopianu.
Ślub niezmiennie kończy się tragiczną śmiercią panny młodej.
Duszą się w nas kłujące dziewczynki, małe rzeźby, lalki z rogami. Chór starych kawalerów ceruje gardła. Zmarliśmy dawno, przed narodzeniem Chrystusa.
Przed wystruganiem czorta.
21 listopada 2024
Drżenia niewidzialnych membranArsis
21 listopada 2024
21.11wiesiek
21 listopada 2024
Światełka listopadaJaga
21 listopada 2024
4. KONTAKT Z RZECZYWISTOŚCIĄBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
FIANÇAILLES D'AUTOMNEsam53
20 listopada 2024
2011wiesiek
20 listopada 2024
3. Uogólniłbym pojęcieBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
Mówią o nich - anachronizmMarek Gajowniczek
19 listopada 2024
Bielszy odcień bieliMarek Gajowniczek
19 listopada 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.