25 października 2014
Kamień
Wszyscy pragnęli jego zejścia nie bardziej niż ja. Jak przyjęli mnie do szpitala praskiego z niezwykle wysoką gorączką w pokoju byłem sam. No może się trochę zagalopowałem z tym „przyjęli”, bo jest lekko wyolbrzymione. O to właśnie chodzi, że ten dyżurny fiut, który wtedy był na zastępstwie z tą ironiczną siostrzyczką (świetnie się dobrali), nie chciał mnie przyjąć, bo niby nie jest upoważniony do podejmowania takich decyzji. Pewnie chciał się popisać przy tym pokemonie, bo może właśnie dziś nadarzy się ta długo oczekiwana okazja przerwania abstynencji. Na pewno codziennie sobie powtarza, że jemu też się coś od życia należy, a nie tylko wszędobylskie wypryski na twarzy od rutyny samogwałtu. Mówiąc twarde, zdecydowane „nie!” (oczywiście myśląc o zaimponowaniu przed pasztetem) pokazuje swoją tutaj wyższość nade mną, tak dla zasady. Za niepogodzoną ze światem wewnętrzną przeszłość, błahe kompleksy i starego, który robił mu w dzieciństwie ku ku. Ale gdy zabłysnęła w jego oku kończąca się skala mojego termometru, to jednak współczucie wzięło górę. Gołe cycki wyobraźni z jego powiek pękły niczym bańka mydlana. Wypisując skierowanie na oddział, mruczał coś jeszcze do siebie, jakby walczył z niewidzialnymi przeze mnie demonami niskiej samooceny. Dostałem zastrzyk przeciwbólowy w prawy poślad, podłączyli kroplówę i poszedłem spać. Nazajutrz do mojej pakamery dotarło jeszcze dwóch. 60 latek z prostatą na wyznaczoną operację i 85 latek, który jest tu już po raz trzeci. Pielęgniarki z tego tytułu dla żartu nazwały go bumerangiem. Guz w pęcherzu ma tak wielki, że usuwają go na raty. Co rok po trochu. W powadze ich schorzeń ten mój kamień można przyrównać do pryszcza, na którego zaraz nawet nie pielęgniarka tylko salowa przyniesie clerasil. O 6.00 rano wszystkim przynoszą termometry. Później śniadanie: na mleku, cztery kromki wrocławskiej, masełko i dżemik. Następnie antybiotyk i kroplówa. Na obchodzie obowiązkowo musi być cała rodzina szpitalna. To taki rytuał. Pewnie szamański, jak przy lekach homeopatycznych. Jak przypełzli w końcu do naszego niezwykle skromnego pokoju o numerze 6, to żeby nie skłamać zajęli prawie całe pomieszczenie. Stoją, gapią się i sapią coś tam pod nosem między sobą o nas. Pastwią się zwyczajnie, czy debatują co zrobić? Zaczyna ordynator:
- Panie Sławomirze – to do sąsiada po lewej. – W środę operacja. Sądząc z obserwacji pana badań wszystko powinno przebiec bez zakłóceń, jak w szpitalu na peryferiach – zażartował. – Taki serial był kiedyś w telewizji, oglądał pan ? – zwraca się do kolegi, ale on nie za bardzo kojarzy.
- Ja pamiętam – dołączam się do rozmowy. Wszyscy przenoszą nagle wzrok na mnie ze zmarszczonym czołem znaku zapytania. – Tam zawsze wszystko się udawało – ciągnę dalej. Doktor Błażej wytrwale czuwał nad każdym zabiegiem. No, ale to tylko serial, więc nie zdarzały się awarie i musiało się udawać. No może jedynym dreszczykiem emocji podczas operacji mogło być niewinne upuszczenie skalpela na podłogę przez siostrę Hankę. Schylenie się po niego na prostych nogach, aby pokazać wszystkim zaiteresowanym obcisłe w swym wypięciu czeskie rajtuzy. Przy takim zwrocie akcji i to jeszcze na sali operacyjnej pot z czoła chirurgów był nie do powstrzymania, nie mówiąc o skalpelach, które zaciśnięte w rękach towarzyszyły niebezpiecznemu posapywaniu.
Ordynator z lekko-śliniącym się jeszcze uśmieszkiem po opowieści odczepia moją kartę z łóżka.
- Pan trafił do nas z gorączką od zakażenia schodzącym kamieniem nerkowym – mówi do siebie. – Boli coś? – zapytuje.
- Aktualnie nic – odpowiadam.
- Zrobimy urografię to będziemy wiedzieć więcej – mówi do tych z tyłu. Chyba po to, żeby zapisali i przy okazji stłumić wzrokiem rozmowy niepokornie niesłuchających.
- Na razie dużo pić i skakać po schodach – znów do mnie. – Tylko nie tak, żeby wylądować na chirurgii.
Odchodzą. Teraz przesłuchują 85-latka. Opieprzają go trochę, bo miał się zgłosić dwa lata temu, a teraz guz znowu jest duży. Dziadek próbuje się trochę usprawiedliwić strachem, ale rozpłakał się w końcu od emanującej od nich presji. Podłamał się. Wcale mu się nie dziwię. To miejsce niestety nie zalatuje optymizmem. Ordynator klepie go pokrzepiająco po plecach.
- No już dobrze, dobrze. Zajmiemy się panem troskliwie. Proszę się nie potrzebnie nie zamartwiać. Dużo odpoczywać i pić wody, a w najbliższy poniedziałek trafi pan na stół. Zrobimy to co nieuniknione i do domu.
Wyszli. Siedzimy w ciszy. Patrzymy przez okno. Dziadek nie patrzy, bo ma za daleko. Próbujemy nie myśleć o tym co nas nieuchronnie dopadło. Karetki śmigają co rusz, transportując Praskich straceńców. Tory w remoncie. Rozbebeszona ulica utrudnia dotarcie do celu. Trzech menelików zaczepia parkujących samochodami pod szpitalem i nie nachalnie pyta o możliwość rzucenia okiem za co łaska. Po drugiej stronie kontuzjowanej ulicy widać wejście do parku. Brat z siostrą i tata liżą lody calipso. Balon w ręku małej ma napis zoo. Upał i nutka nostalgii. Ławki niechciane przez nikogo przyciągają wzrok. Jest bezwietrznie. Jacyś obcy dla siebie czekają na autobus stojąc. Nie nadjeżdża, bo korek. Któż wie, jak długo jeszcze będzie trwał.
- Panie sąsiedzie, jak pan myśli, czy święta spędzimy tutaj? – pytanie do mnie.
- Myślę, że to nie zależy od nas – odpowiadam. – Wiadomo, chce się wyjść. Jak człowiek jest zdrowy to nie myśli o tych wszystkich, naturalnych rzeczach, które się wykonuje, bez żadnego ale. Teraz bez przerwy o nich myślę i o niczym innym nie marzę. Mam przed oczami, jak nie raz lekceważyłem rzeczy ważne, które były tak blisko mnie. Musiałem tu trafić, żeby to zobaczyć. Chociaż z drugiej strony, jak mam wrócić do roboty to nic się nie stanie, jak sobie kilka dni tutaj powegetuję.
- Tak sobie myślę – mówi Sławomir. – Że ktoś nad nami czuwa. Hamuje nas gdy nie odpoczywamy, albo za dużo pracujemy nie robiąc przerw, pędząc przed siebie na oślep po więcej. Wtedy wkracza Bóg, funduje nam wjazd na kanał na przegląd i refleksję.
- Tak, to odpowiednie zdanie – mówię, szurając gołymi stopami po zimnej podłodze w poszukiwaniu klapek. – Wyjął mi to pan z ust. Przepraszam sąsiada, muszę się udać w ustronne miejsce.
Wychodzę na korytarz. Ruch, jak na Marszałkowskiej. Wszyscy wyszli na spacer ze swoimi moczowymi jamnikami i płyną po pcv zajęci sobą. Chwilę mi zajęło dotarcie do kibla. Nie obyło się bez kolejki. Pęcherz pełny, aż boli. W całej łazience śmierdzi szczyną. Nienaturalne spojrzenia chciwie penetrują moje oblicze. Poczułem na plecach zimny pot. Dyskomfort to dobre określenie. Jestem tu obcy. To się czuje. Zamykam drzwi na skobel. Skrzepy krwi na desce sedesowej dają efekt wymiotny. Jednak powstrzymuję się. Chmura dymu od tanich papierosów szczypie w oczy. Szybko robię swoje i wychodzę. Podłe miejsce. Ściany w kolorze szarej moreli. Porośnięte pajęczynami, obskórne i z rosnącym grzybem unoszących się chorób. Normalnie jak w Czeczenii. Kamufluję się w pokoju. Sąsiad śpi. Jem banana. Nuda. Biorę gazetę. Same wypadki, plotki i gdzie najlepiej zrobić tanie zakupy. Odkładam. Decyduję się na książkę. Czytam drugą stronę. Zasypiam. Mam koszmara. Widzę nad sobą lekarza. Grzebie mi w jelitach. Nic nie czuję. On się śmieje i chrumka nosem. To jakiś idiota. Widzę dyndającą nade mną czerwoną żarówkę. Z boku siostra wywołuje zdjęcia i rozwiesza je na sznurku do bielizny. Odwraca się do mnie i mówi: już się nie wywiniesz. Budzę się. Ogarnia mnie strach i uczucie głębokiego przekonania, że nie jestem z tego świata. Po chwili świadomość powraca. Ulga, ale nie do końca. Pozostałości ciarek z potem powoli ześlizgują się po plecach. Oczy sklejone, ręce zdrętwiałe, oddech splątany, mowa zapowietrzona. Chętnie jeszcze bym poleżał, ale boję się, że przysnę i znowu wpadnę w szpony pielęgniarki. Wstaję. Naciągam gnaty. O dziwo, bez żadnego skurczu. Opróżniam pół butelki muszynianki. Odbija mi się na głos. Przepraszam i wychodzę na zewnątrz. Kazali, więc przewietrzę sobie przewody moczowe. Jadę windą na piąte piętro i stamtąd zeskakuję po jednym schodku na parter. Trwa to dobre dziesięć minut. Łapię zadyszkę i skrzypienie w miednicy. Odpoczywam. Na parterze lekki tłumek. Gwarno i duszno. Na wprost siedzą połamani w oczekiwaniu na gips. Klisze rentgenu w rękach. Grymas bólu na twarzach i pretensje tych w oddali. Nie wiem co im jest. Ruszam holem w lewo. Mijam ochronę juwentus. Docieram do automatu z kawą. Wrzucam dwa zeta i czekam. Czarną ciecz wlewam do gardła. Rozsuwane drzwi wpuszczają świeże powietrze. Salowa starym wózkiem wywozi na inny blok brudne prześcieradła. Kółka skrzypią i telepią. Po krótkiej modlitwie w naszej szpitalnej kapliczce zamyślam się. Stojąc w korytarzu oddycham przeponą. Biorę drugą kawę. Wychodzę na zewnątrz i robię rundkę po dziedzińcu. Tak naprawdę to nie ma co tu robić. Myśleć można do bólu i rozmawiać. O ile jest z kim. Ucieczka do domu jest niemożliwa. Nawet nie można uciec od samego siebie. Lenistwo jest tu głównym atrybutem. Co prawda nie ma w oknach więziennych krat, ale i tak można powiedzieć, że siedząc tu jestem w lekkiej dupie. Na jutro szykują sąsiada do operacji. Nie dostał kolacji. W sumie, to nie ma czego żałować. To raczej ja żałuję, że muszę zjeść.
- Kiedyś, jak jeszcze naprawiałem maszyny taśmowe w firmie „Krzak” – zaczął Sławomir. – Wezwali mnie w nocy do awarii. To był drugi dzień świąt. Byłem po kielichu i nie czułem się za dobrze. Nie mieli kogo po mnie przysłać, więc musiałem jechać swoim. Najpierw zamarzła kłódka od garażu. Po kwadransie kombinowania z wrzątkiem rozwaliłem młotkiem. Później maluch zepsuł się w drodze. Na piechotę skrótem przez las dotarłem do gospodarstwa zaprzyjaźnionego sąsiada, który mnie zawiózł. Naprawiłem maszynę w dwie godziny. Poprawiając na koniec pasek klinowy tuż przed próbnym uruchomieniem taśmy produkcyjnej niezauważenie rękaw kurtki dostał mi się pod zębatkę. Więc jak przekręcili wajchę, rękę do łokcia wciągnęło mi w tryby. Ból był nie do zniesienia. Myślałem wtedy o najgorszym. Że ucięło, albo zmiażdżyło tak, że nie da się uratować. Pół godziny czekaliśmy na lekarza. Wyciągnęli mnie pół przytomnego z uścisku mechanicznego potwora. W połowie drogi erka się popsuła. Co za zrządzenie losu? - pomyślałem. Złapali stopa i razem z lekarzem dotarliśmy w końcu do szpitala na Banacha. Ja i moja zmiażdżona ręka mknęła na pchanym przez kogoś wózku. Rażące światła rozmazywały sufit. Telepało od dziurawej podłogi długiego korytarza. Okazało się, że wszystkie sale operacyjne są zajęte. Kolejne pół godziny czekania. Środki przeciwbólowe przestawały działać. Rwało coraz mocniej i mocniej. Nie wiem jak to wszystko wytrzymałem. Operował mnie młody chirurg. Bałem się, że to jakiś praktykant. Powiedziano mi, że jest najlepszy w całym szpitalu. I rzeczywiście. Rękę miałem całą zmiażdżoną, a nie widać teraz ani śladu – pokazuje bliznę.
Nazajutrz po obchodzie Sławomir dostał dwie piguły relanki na uspokojenie. Upierał się trochę przy tym, ale jak widać nie wystarczająco. Zmusili go lekko naciskając zdecydowanym głosem. Teraz chwiejnie się boryka i nie może wydobyć słowa. Duża dawka jest dobra, bo eliminuje strach. Pacjent jest wtedy spokojny i nie stwarza zagrożenia. Tak jak wcześniej opowiadał dziadek, że widział gościa, który za Chiny nie chciał się puścić łóżka przed wycięciem przepukliny. Był po tzw. głupim jasiu i nic nie skutkowało. Dopiero trzech lekarzy musiało połączyć siły. Zrobili mu karcer i drugi zastrzyk. Powykręcali ręce, zawinęli w kaftan i wywlekli. To było parę lat temu. Jeszcze wtedy był w wojsku.
- Albo jak trafił nam się do pokoju aktor – opowiada dalej. – Wszyscy byliśmy po jakiś operacjach i nie mogliśmy wyrobić przez niego ze śmiechu. Prawie porozrywaliśmy sobie wtedy szwy.
Zabrali Sławomira. Nie krzyczał, nie wierzgał, nie darł ciuchów. Nic z tych rzeczy. Salowa wyczytała nazwisko i chłopaczyna po prostu poszedł. Wrócił po dwóch godzinach, a raczej przywieźli go w bólach, bo znieczulenie przestawało działać. Co prawda zadowolony, że już po wszystkim, ale jak mówi rwie go w dole. Trochę cierpi. Za jakiś czas podjechał przeciwbólowy dyliżans.
- To jest środek przeciwbólowy w formie czopka, wszyscy widzą? – siostra daje nam do zrozumienia, że nie należymy do zbytnio rozgarniętych. – Wkłada się go w dupę, zrozumiano?
- Niech pani zademonstruje, bo zapomniałem – dziadek się ożywił. – Tylko na sobie – dodaje.
- Proszę, proszę jaki figlarny – całe szczęście nasze oddziałowe dziewczyny znają się na żartach. – chętnie chłopcy, chętnie, ale nie jesteście tu sami.
- Przecież to oczywiste, nie? – wysila się sąsiad patrząc na mnie.
Ja jednak nie chcę brać udziału w tych kalamburach.
- No nie powiedziałabym, że takie oczywiste. Był tu kiedyś jeden co połknął i stwierdził, że ma skutki uboczne w postaci mdłości.
Nie mogę powstrzymać się od śmiechu. Ludzie to debile. Dziadek znowu płacze. Nie chce być optymistą. Powiedział, że pierdoli. Całe życie był pesymistą i do końca nim pozostanie. Ma dosyć szpitala. Nie wierzy w powodzenie jutrzejszej operacji. Patrzymy na niego w ciszy. Po chwili się uspokaja. Opowiada kawał. Trochę przedwojenny, ale i tak się śmiejemy. Mówi, że w czasie wojny skakał na pakę samochodów ciężarowych wroga i podkładał ładunki. - Tu na Pradze to się działo – z dumą w głosie. W końcu zasnął. Cewnik ma pełny. Idę po salową, bo zalatuje szczyną. Wzywają mnie na usg. Jadę windą na - 1. do katakumb. Tu zawsze jest kolejka. Jednak nas z ostrego dyżuru ona nie obejmuje. Pani z profesjonalnie wyuczonym uśmiechem smaruje mnie zimnym kiślem. Czuję się nie pewnie, bo jeździ po moim brzuchu urządzeniem podobnym do sztucznego członka. To pewnie stąd ten uśmieszek na jej twarzy. Po chwili zapada werdykt. Dwa kamienie w lewej nerce i jeden na granicy pęcherza. Skończyła. Jestem wolny. Ogarniam się serwetkami. Biorę opis i wracam. Już zaczynam nienawidzić tego miejsca. Za długo to wszystko trwa. Jak dobrze pójdzie to Sławomir za dwa dni dostanie wypis. Wtedy zostanę tylko z dziadkiem. Kiepska perspektywa. Zapewne padnie mi na głowę i zacznę ryczeć jak on. Mija kolejny dzień. Leżę tylko i marzę o wyjściu. Dziś w nocy parę pokoi dalej jakaś baba strasznie wrzeszczała. Okazało się, że od mojego zaśnięcia minęły zaledwie dwie godziny, jak zmarła. Miała raka nerki. Teraz myślę o tym bez przerwy. Każdego dnia ludzie cierpią. Wyją z bólu pokątnie i nie odnosząc się z tym na zewnątrz pokornie umierają. Nic o tym nie wiemy i nic nie rozumiemy. Myślimy, że nasze powierzchowne bóle są najgorsze z możliwych. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo się mylimy. Rozniosło się to na izbie jak po piwniczno rozkładającym się kotem. Każdy już wie, a i tak wszyscy dalej o tym szepczą, aby wzbogacać wersje przekręconych plotek. Dociekają, a nawet niedyskretnie domagają się więcej szczegółów, nie zważając czy kogoś to rani. Tylko to potrafią i w taki sposób. Zaspokoić do końca swą ciekawość i cieszyć się, że to nie któreś z nich. W przeciwieństwie do mojego zdziwienia pielęgniarkom ogólnie widok śmierci też tutaj z powszedniał, bo mówią bez wahania o kolejnej osobie jak o tej, której się po prostu zmarło. Gdy wracam to dziadka nie ma. Sławomir mówi, że poszedł na zmianę cewnika, bo z parciał. Kolacja stoi na stole. Wystudzone parówki popijam zimnym czajem.
- Siostro! – głos z sąsiedniego pokoju. – Siostro! – Czego tam?! – dyżurna zła dzisiaj na cały świat. Ogląda tasiemca w tv. Chyba moda na sukces, nie za bardzo się orientuję. – Pić...pić...- słabym falsetem.
- Też bym się napiła kochaniutki jakby mi ktoś zechciał podać. A nie, rozłoży się taki, i tylko czekoladki i czekoladki, a dupa rośnie. Nie podzieli się nawet, całą zeżre, a teraz pić!
Nie mogę się dzisiaj odnaleźć w tym miejscu. Pościel mi się ściągnęła. Nie poprawiam, bo wewnętrzna rezygnacja mi na to nie pozwala. Jestem znieczulony obojętnością. Z korytarza zaleciało kolejnym, ludzkim strachem nazajutrz zbliżających się zabiegów. Cień na ścianie przypomina o tym, jak bardzo jesteśmy daleko od domu. Przyjechały samopomagacze snów. Biorę jeden. Modlę się w myślach i zasypiam. Rano budzi mnie sąsiad. Jest 6.50. Schodzimy do kaplicy na mszę. Razem z nami są cztery osoby. Dziękuję Bogu za wszystko co otrzymałem, mam i co w ogóle kiedykolwiek w życiu jeszcze mieć będę. Bo nawet jeśli podziękowałbym komuś innemu to iż wiem, że i tak podziękowałbym Bogu przemawiającemu do mnie przez drugiego człowieka, któremu codziennie czynię dobro lub zło. Wracamy. Termometry już czekają. Sławomir dzisiaj wychodzi. Farciarz. Po obchodzie wołają mnie na usg. Jutro moja kolej wjechania na blok. Anestezjologowi już złożyłem autograf. Czekam na lekarza. W końcu jest. Lata jak poparzony. Mówi, że tak na jednej nodze, bo śpieszy się na operację. Naciska mój pęcherz i patrzy w monitor. Nie może znaleźć kamienia. Woła kolegę. Wszystko jak na wariackich papierach. Obaj patrzą i nie widzą. Mówią, że nie ma. Że zniknął. Wypisują skierowanie na rentgen. Jadę na – 1. Na kliszy też go nie ma. Lekarze nie wiedzą co jest grane. Każą mi się pakować do domu. Jestem wniebowzięty. Przybijam piątkę ze Sławomirem. Jestem przekonany, że to cud, ale nie powiem tego nikomu. Jest to coś za bardzo osobistego. Z wypisem wychodzę na słońce. Życie naprawdę jest piękne. Obym nigdy nie wrócił.
22 grudnia 2024
Prostotadoremi
22 grudnia 2024
fantazjeYaro
22 grudnia 2024
2212wiesiek
22 grudnia 2024
śnieg w prezenciesam53
22 grudnia 2024
Błogosław nam Boże Dziecię!Marek Gajowniczek
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta