23 lutego 2017
Hejtpitafium (cz. III)
Magda była z Hempalina, ale Dolnego. Chodziliśmy do jednej klasy w liceum. Pulchna, zębata, kochana Magda o końskiej twarzy. Miała krótkie włosy (fuj!) i piękne, duże piersi. Do diaska, jak ja się w niej kochałem... Oczywiście nie chciała zostać moją dziewczyną. Z perspektywy czasu mogę pogratulować- świetny wybór! Ustrzegłaś się zatrutego jabłka, szósty zmysł uchronił przed wdepnięciem w bagno.
Niedawno przekonałem się, że cholernie nie nie pasowaliśmy do siebie. Dzięki facebookowi wiem, że nosisz teraz inne nazwisko. Magdalena Jeziorniak. A więc wyszłaś za mąż. Ciekawe, czy już zaciążyłaś. Magda ex-Grań z gorącą, lepką pestką w ciele, Ripley z ciągle mutującym pasożytem, zrośnięta z nim genami. Magda i jej miot.
W zasadzie już nie żyjesz. Dzielą nas lata, doświadczenia, inni ludzie. Wspomnienia są ścieralne, podobnie, jak charakter.
Mam twój posążek, figurkę z cienkiego szkła. Prawie maskę pośmiertną. Brzydki, brzydki grymas.
Na dobrą sprawę powinienem cię odszukać i zabić. Zamieszkalibyśmy w sterylnym domu bez ścian i dachu. Zapładniałbym cię i wyrwał szczenięta z korzeniami. Łamałbym palce, byś nie mogła nosić obrączki.
Kraina pod lodem, dwuosobowe piekło dla ludzi żyjących w minus pierwszej sekundzie. Nigdy dłużej.
Niewyśniony obrazek: na tronie z kryształów Swarovskiego siedzi Magda de Nath, Królowa z motylami zamiast oczu. Pij ze mną wódkę, Wasza wysokość. Niedługo północ, wszystkie zmienią się w kamień.
IV.
Wyrywam się z odrętwienia i wsiadam do samochodu. Pijacy patrzą jak na nienormalnego, znaczy-musiałem długo stać bez ruchu.
Przeklęta nadwrażliwość. Co mi odbiło z tą laską z liceum? Widzieliśmy się w poprzedniej erze geologicznej...
Niby miła i sympatyczna, ale... to, jak się okazuje, pieprzona matka-polka- inkubatorka! Zaraz po dwudziestce chciałaby się chajtać i rodzić dzieci. A ja wybrałem alternatywną rzeczywistość: chlanie.
Absolutnie nie widzę siebie w roli ojca. Co więcej: nie życzyłbym żadnemu dziecku tak nieodpowiedzialnego starego, który w dodatku byłby niezdolny do wykrzesania z siebie choćby odrobiny miłości.
Kiedyś dziwiłem się, jak można nie lubić dzieci. Dorosłem i... no właśnie. Są mi obojętne, o ile nie muszę się nimi zajmować.
Nie pokochałbym własnego potomstwa- to pewne. Są spore szanse, że po prostu znienawidziłbym je.
Flor- drapieżnik mógłby zrobić krzywdę za n-tą nieprzespaną noc. Za brak snu, spokoju, brak życia. Jestem Advocatus Diavoli. Rozumiem bijących niemowlęta zwyrodnialców. Tylko strach przed karą powstrzymywałby mnie przed położeniem poduszki na buzi synka/ córeczki.
Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że alkoholizm, w który świadomie brnę, który wręcz hołubię był świetnym wyborem.
Czym jest kac, parę godzin zakwaszenia ciągnącego z żołądka, zawrotów głowy w porównaniu z wysłuchiwaniem potępieńczych wrzasków bachora? Niczym. A, właśnie a propos...
Zjeżdżam na pobocze i wędruję do bagażnika. Sezamie- otwórz się!
Biorę tęgiego grzdyla wódy, przepijam oranżadą. No, to czas zakurzyć.
Mam jeszcze do pokonania niecałe trzydzieści kilometrów, głównie polnymi drogami i bezdrożami, więc nie muszę, a nawet nie wypada mi być trzeźwy jak osesek.
Tam gdzie jadę trzeźwość to półmityczny stan, o którym jedynie uczą w szkołach. Niepijani bywają jedynie frajerzy, kapusie i tajniacy.
Chowam napoczętą flachę pod siedzenie i ruszam w dalszą trasę.
Czy jestem potworem? W oczach mamuś zakochanych w dzidziorach (a pewnie i Magdy)- na pewno. Sam określiłbym to jako ,,skrajne szukanie wolności od problemów". Wiecznie schlany Piotruś Pan, niekończąca się delirka w Nibylandii. Na szczęście ani razu nie ,,wpadłem". Zamiast na alko, kasę przeznaczałbym na alimenty. Bo ciąża oznaczałaby koniec każdego związku. Odszedłbym od najpiękniejszej, najsympatyczniejszej dziewczyny świata, gdyby okazało się, że jest ,,kotna".
Dla bezpieczeństwa, by nie rujnować nam trojgu życia jeszcze bardziej. By nie wstać skacowany i nie uderzyć pięścią. W noc, w płaczącą lalkę z porcelany. By nie rzucić o ścianę misiem z cienkiego szkła. Wreszcie- aby nie znienawidzić partnerki, nie wrzeszczeć podczas awantur ,,to ty je wysrałaś".
Ja jako ja nie byłbym w stanie dopuścić się zabicia dziecka. Moja agresja, ten dziki i nieokiełznany zwierzak, infra-bydlę- tak.
Należy go trzymać w ciemnicy, od czasu do czasu podlewać spirytusem.
Nigdy nie chodziłem na dyskoteki. Wieczna obawa, że nachleję się, będę szukał zaczepki i dostanę zasłużone bęcki.
Lepiej siedzieć w domciu i raczyć się procentami. Jak się przedawkuje- ma się w głowie niezłe disco.
Zdaję sobie sprawę, że nie dorosłem do posiadania psa, ba- rybek, a co dopiero żony i dzieci. I... co z tego? Mam się powiesić? Czy wszyscy faceci na tym cholernym świecie muszą być jak buhaje rozpłodowe? Czy jeden z drugim niańczący, przewijający własny miot, jest lepszy ode mnie?
Nie. To jakby stwierdzić, że samochody w kolorze zielonym są lepsze od tych niebieskich. Kwestia gustu, kwestia wyboru stylu.
Mój styl to samotnicze picie przed telewizorem. Jednoosobowe libacje.
Zjeżdżam z szosy. Baj baj, cywilizacjo. Żegnaj, post- Magdo, kimkolwiek się stałaś. Mam cichą nadzieję, że cierpisz, małżeństwo wychodzi ci bokiem, każdego dnia żałujesz, że wyszłaś za jakiegoś palanta. Bo pewnie to skończony kretyn. Tylko tacy biorą śluby.
V.
Niezawodna dwa tysiące sto siódemka, kacapskie gniotsa nie łamiotsa, dzielnie toczy się po wybojach. Diabeł dawno tu powiedział dobranoc.
Ściemnia się, chmury znów zasnuły niebo. Sceneria jak z dreszczowca.
-Hallooo, Rokisie, Boruty- wyłazić z wierzb!
Prowadząc auto prawie dopijam półlitrówkę. Marzenie każdego policjanta- złapać delikwenta dosłownie chlejącego za kółkiem.
Miałby co opowiadać kumplom. Może nawet Wieści Sjęgniewskie napisałyby o mnie? Lepiej nie sprawdzać.
Gospoda w Kromienicy na szczęście otwarta. Ponadstuletni, chyba jeszcze pożydowski budynek jest kryty gontem i wygląda zawaliście malowniczo. Na placu zero obwiesi, stoi tylko jakiś chiński skuterek i parę wysłużonych rowerów.
Ze środka dobiega śpiew, sznapsbarytony rzewnie charczą po rusku. I niech ktoś powie, że wehikuły czasu nie istnieją. A ładzina to co? Właśnie skoczyłem wiek wstecz DeLoreanem zdiełanym w CCCP.
Wchodzę. Na zewnątrz- zabytek niemalże klasy zerowej, w środku- uwędzona, spowita kłębami papierosowego dymu, cuchnąca wyziewami speluna.
Wszyscy- po facjatach widać, że stali bywalcy przybytku- mają na tyle w czubie, że nie dostrzegają mnie. Nikt się nie odwraca. Kłótnie, sprzeczki, polityka, narzekanie na podwyżkę cen fajek, teraz benzyna gorsza, jak za komuny, w totolotka trudno wygrać, ale próbuję, kurwa, polewaj, nie pierdol.
Niczym duch przemykam między chaotycznie rozstawionymi stolikami. Staram się nie wleźć nikomu na gumofilc, nie podeptać siatki z chlebem czy salcesonem.
Za barem facet o kartoflanym nosie, równie pijany jak ja. Zamawiam kufel ciemnego i rozglądam się za wolnym stolikiem.
Jeden, nieposprzątany, w kącie, na dodatek obok drzwi do ubikacji. Dobre i to. Zestawiam wypite kufle na podłogę i siadam.
Ledwie namoczyłem usta w browarze, gdy czuję, że ktoś mi się przygląda. Po prostu przeszywa wzrokiem, niby lodowym szpikulcem. Jego spojrzenia drapie przez ubranie, jak zgrzebło. Naprzeciw siedzi zapruty konus ze złamanym papierosem w lewej dłoni.
-Tym to trzeba wpierdolić, Kazik- bełkocze wskazując na mnie ruchem podbródka. Zajączkuje mu się przed oczami, widzi podwójnie.
-Daj spokój, to jakieś nieznajome ludzie- równie dwoisty kompan stara się go uspokoić.
Z ciemności wychodzi parchaty demon. No trzymajcie, bo jak zaraz jebnę zamuleńcowi...!
Karyplowi przechodzi chęć na bójkę, zgarbiony wbija wzrok w piwo.
Wszystko w mordowni spowalnia, rozleniwia się. Głosy cichną, kołyszą się niemrawo. Ta chwila trwa całe milenia, tej chwili nie ma. Jest tak długa, że nie sposób jej zmierzyć.
Deszcz za oknem zatapia Nowe Jorki i Moskwy, moja wysłużona łada wrasta w ziemię. Każdy dom jest kraterem. Planeta pokancerowana stygmatami martwych cywilizacji, szramami układającymi się w napis ,,było". Nowe formy życia, człekokształtne dinozaury walczą o pożywienie, kolejny meteoryt wchodzi w atmosferę. A my jesteśmy poza czasem, smętnie niemrawi i ospali, wrośnięci w nudę.
Z czasem coś rośnie, nasila się. Jakaś nienazwana siła wisi w powietrzu. Z miliarda na miliard lat bardziej kamieniejemy. Jeden ruch ręką na dziesięciolecie, dwa słowa na wiek.
Tylko ja widzę wszystko wyraźnie, choć też jestem tknięty dziwną chorobą.
Ech, głupi opoje, przecież to was zwęgla. Na żywca, bez dymu, płomieni stajecie się kupkami żużlu. Gospoda to piekło, gdzie czas zamienił się w ciemne, chrzczone piwo.
Atmosfera jest tak ciężka, że wasze karki łamią się, oczy mętnieją, a z płuc robią kamienie.
28 grudnia 2024
...in excelsis IIMarek Gajowniczek
27 grudnia 2024
2712wiesiek
27 grudnia 2024
zamrożeniejeśli tylko
27 grudnia 2024
między wstydem a rozkosząsam53
27 grudnia 2024
Mroźne płomienieJaga
27 grudnia 2024
Nadzieja i radośćvioletta
27 grudnia 2024
ZmysłologiaBelamonte/Senograsta
26 grudnia 2024
26,12wiesiek
26 grudnia 2024
Augusta Luise pachnie miłościąsam53
26 grudnia 2024
MamidłoArsis