7 maja 2013
Hania
Życie mojej rodziny raz na zawsze zniszczył pożar.
Popilim z żoną deczko, bo choć to wstydota, by baba okowitę z mężem piła
lubilim to i sralim na ludzkie gadanie.
Wtedy albo spadła lampa naftowa, albom nie odgasił kiepa, nie wiem. Z mroków nocy nadleciał złoty kur, zmienił się w czerwonego, usiadł w izbie i począł trzepotać skrzydłami, wzniecając iskry.
Buchnęły płomienie. Ledwiem trzymali się na nogach, Hania spała. Chałupa spłonęła do cna.
Nie zdążylim uciec w porę, wszyscyśmy byli poparzeni.
Najciężej żona, przez co po tygodnio pomarła.
Ja nie jestem tym samym człowiekiem, trup, żywy trup ze mnie
Mam całkowicie spaloną twarz, straciłem oko, po prostu wyglądam jakbym gnił.
Wszyscy we wsi myśleli, że to już koniec, ksiądz mnie namaścił olejami. Ale jakoś wyżyłem.
Hania wyleciała na dwór w płonącej koszuli nocnej, ma spalony brzuch, piersi, szyję, okropne blizny.
I tak mieszkalim w parnicy, dobrzy ludzie dali garnki, odzienie, łóżko.
Czegom nie robił, by znaleźć nową kobietę, żonę a Hani drugą matkę.
A dzie tam, która pójdzie za takiego potwora? Ani kulawa, ani stara, ani wdowa, czy panna z dzieckiem.
Ślepa może by poszła, ale na co mnie ślepa?
Tak smutno i źle toczyło się nasze życie w małej izdebce w oborze. Znienawidziłem gorzałkę, co mi odebrała życie szczęśliwe.
Patrzyłem, jak Hania dorasta, jak rosną jej piersi, zaokrąglają się uda.
I rosłą we mnie chuć. Wiem, że to grzech śmiertelny, za to się idzie do piekielnych czeluści, za samą myśl.
Ale co zrobić? Leży obok mnie już nie dziecko, ale młoda, bardzo młoda kobieta.
Ech, taki los sobaczy, lepiej już nie żyć, niż nie móc w sobie ugasić żaru.
Nie tego, od którego dom zgorzał, żaru w środku, który pali bardziej, niż rany na ciele.
Pewnej nocy nie wyrzymałem.
- Kocham cię- powiedziałem, gdy już położyliśmy się do snu.
-Wiem, tatku.
- Nie wiesz. Nie tak, jak córkę. Znaczy jak córkę oczywiście też. Ale też... jakby to rzec... bardziej.
Dodatkowo uważam, że jesteś piękna.
Cicho, nie przerywaj. Ty mi tu o bliznach zaraz zaczniesz gadać. Jesteś śliczna i pragnę cię, jak kobietę.
Nie dokończyłem myśli, bo głos mi się załamał.
Z odrazy do siebie i podniecenia, z rozpaczy, że co ja robię, że dno, upadek, że już do tego doszło.
Ale nie mogłem się wycofać. Nie chciałem.
Pocałowałem ją w policzek. Potem w szyję.
Schodziłem nimi coraz niżej, no twardej, chropowatej skórze.
Podwinąłem koszulę i ukazało się to, co najpiękniejsze, gwiazda zaranna, ołtarz.
Zakazałem krzyczeć, rozchyliłem jej uda.
Pocałowałem ten kwiatuszek, po czym zacząłem lizać.
Hania drżała i wiła się, pewno ze strachu. Chyba nie było jej przyjemnie. Rozchyliłem płatki.
Jezu Chryste, jak cudownie smakuje nektar.
Na nic więcej poza minetką sobie nie pozwoliłem.
Jeszcze nie zwariowałem.
Potem tłumaczyłęm jej, że to co robiłem nie było dobre, ale jesteśmy biedni jak myszy kościelne, poza tym-jak ja wyglądam, że czasem ciężka sytucja zmusza do czynienia rzeczy, które są złe, ale konieczne.
Wyjaśniałem, iż przynosi mi ulgę, nieocenioną pomoc, jak chyba żadna inna córka.
Przecież nie hańbię jej, jedynie pieszczę, pragnę sprawić radość nam obojgu.
Oczywiście ma nigdy, ale to przenigdy nie mówić o tym komukolwiek, nawet księdzu na spowiedzi.
Bo ludzie zabiliby mnie, nie zrozumieliby.
Od tamtego czasu byłem dla Hani lepszy niż zwykle, nazywałem aniołkiem, księżniczką.
Pilnowałem się, by nie krzyknąć, o uderzeniu nie mogło być mowy. Zastępowała mi żonę.
Całowałem i lizałem ją często, niemal codziennie.
Szybko przyzwyczaiła się, z czasem nawet polubiła.
Ten stał trwał dwa lata.
Pozwalałem jej chodzić na zabawy, ale pod warunkiem, by się dobrze zachowywała.
Niestety, wszystko się popsuło.
Hani zaczął rosnąć brzuch, jasne było, iż jest w ciąży.
Zezłościło mnie to, zacząłem krzyczeć
-Kto?
Ze łzami w oczach wyznała, iż czeka, aż chłopacy się popiją na zabawie i chodzi z nimi za remizę w krzaki, staje rakiem i zadziera spódnicę.
Wstydzi się pokazywać blizny, biorą ją od tyłu jak sukę, zawsze po kilku na raz.
-Ty kurwo, już ci nie wystarcza mój dotyk?
Tak to lubisz? To masz, nie musisz czekać zabawy, będziesz mieć na miejscu.
Pchnąłem ją na łóżko i przydusiłem ciężarem własnego ciała.
Ręką zakryłem usta, by nie wiszczała.
Wszedłem w nią, głęboko.
To było chyba moja najbrutalniejsze współżycie, wręcz gwałt, ale musiałem przecież dać jej nauczkę.
Księżniczka zmieniła się pod moim dachem w tfu, sobakę.
I jeszcze ta myśl, że lizałem pizdę, w którą spuszczali się pijani.
A mogłem być jej pierwszym, gdyby nie głupia krępacja.
Zagroziła, że rozgada po wsi.
- A kto ci uwierzy, jak ty się szmacisz i zaraz wysrasz bastruka? Powiesz, że to moje? Ludzie widzą, co robisz.
Kto cię teraz weźmie, spaloną i z bachorem?
Ani posagu, ani urody, tylko obcy dzieciak i zachowanie suki w rui. Wariat, dziad, co chodzi po wsiach za jałmużną żałowałby śliny, by splunąć na ciebie. Zostaniesz tu, ze mną.
I została, choć miała już szesnaście lat nikt nie chciał poparzonej w ciąży, ludzie wytykali palcami.
Mieli rację, drugiej takiej kurwy chyba święta ziemia nie nosiła.
Teraz, chcąc nie chcąc musiała ze mną obcować.
Robiłem to, tylko łagodnie, nawet, gdy była już z dużym brzuchem.
Hania urodziła bękarta, nazwała go Józef.
Kategorycznie zakazałem wychodzić gdziekolwiek samej.
Pomagałem jej opiekować się dzieckiem, żywiłem oboje, choć gospodarstwo małe
Za to wieczorami odbierałem daninę.
W następnym roku byłą znowu w ciąży, tym razem, niestety ze mną.
Płakała, smuciła sie, a ja odczuwałem coś w rodzaju dumy.
Wtedy to Bóg mnie skarał. Hania urodziła. Ale co...
Dziecko było bez oczu, skóra cała popękana, z prześwitującym pomiędzy krwawym mięsem.
Sroga była to kara boża, poparzony ojciec z córką spłodzili spalonego potworka, który nie płakał jak normalne drzeci, lecz wiszczał wniebogłosy.
Macejukowa odbierająca poród się przeraziła, wyleciałą z izby z krzykiem, że to czarci pomiot.
Przez otwarte drzwi zobaczyłem, że ludzie ze wsi idą zglądać się na cudowisko.
Uciekłem do lasu zostawiając Hanię samą. Pewnie rozpowie wszystko. Wziąłem powróz.
Boże, ech Boże mój... Srogie, niesprawiedliwe są twe wyroki...
Było skarać mnie, czarną zarazą, trądem, jak Hioba, ale dziecię, co ono winne?
Umrę śmiercią Judasza, bom żył gorzej jak Judasz
Ludziska mnie nie rozszarpią.
Wstrzymuję się, boję.
Szukali mnie po lesie, ale się skryłem.
Nocą podszedłem pod gospodarstwo od strony stodoły.
Heniek z Jankiem gadali w parnicy, że Hani nie można zakopać na poświęconej ziemi, o jej dziecku nie mówiąc. Pewnie ją dijabeł chędożył. A najlepiej spalić tę oborę, starsze dziecko wezmą Słońscy, co własnych nie mogą mieć, nie wiadomo też czyje ono, może też Lucypra?
No i co ze mną, kaleką.
Nie wina ojca, że miał córkę sukę, którą trzeba było ubić, by ze wsi złe wygnać.
25 listopada 2024
Wróciłem do domu, MamoArsis
24 listopada 2024
Nie ma lekko...Marek Gajowniczek
24 listopada 2024
0018absynt
24 listopada 2024
0017absynt
24 listopada 2024
0016absynt
24 listopada 2024
0015absynt
24 listopada 2024
2411wiesiek
24 listopada 2024
Ile to lat...doremi
24 listopada 2024
od wczorajsam53
24 listopada 2024
Anioł stróż (Budda)Belamonte/Senograsta