2 marca 2017
Kefaloforian cz. I.
A ja chcę nocą chłodną porzucić
ogród mokry od jabłkowej woni,
czoło przerżnąć kantem dachu
by krwią zbudzić senne powieki.
Melania Fogelbaum ,,Wędrówka"
I.
Wieczór zaczął się od smrodu.
Postanowiłem się zdrzemnąć. Było gdzieś tak po piątej po południu, do wyjścia miałem jeszcze mnóstwo czasu. Lekki kacyk i chroniczne niewyspanie. Oczy same się zamykały, czułem się diabelnie wyczerpany. Parę tygodni wcześniej podkręciłem tempo i nie zwalniałem do tej pory. Wracałem nad ranem, łapałem kilka godzin płytkiego snu, jałowej drzemki, popracowałem chwilę w zasadzie od niechcenia i znów ruszałem w miasto. Właściwie nie trzeźwiałem, początkowo jakieś kolorowe driny, czysta. Wątroba dawała nieźle popalić. A może raczej nerki, no nie wiem, kłuło mnie w kichach po lewej stronie. Odkąd wrzody żołądka dały o sobie znać ograniczyłem picie do siedmiu- ośmiu piw dziennie. Najgorsze są ciężkie, czerwone wina, przynajmniej u mnie sieją spustoszenie w bebechu, ryją w nim dziury.
Położyłem się w ubraniu. Nie za gorąco, samochodowy termometr wygrany w dzieciństwie na odpustowej loterii wskazywał żałosne trzynaście stopni. Włączyłem grzejnik. Leżę. Czuję fetor. Stojące obok łóżka kapcie emitują zapach kwaśnego potu, niedomytego fiuta, zapach perfumowanej kupy. Woń zjełczałej słoniny. Mam je z pół roku, a jeszcze nigdy ich nie prałem. Wstaję. Koszmar- pęknięte plastikowe podeszwy, dziury, brązowo-szara skorupa brudu w środku. Kiedyś czytałem o facecie, nazywał się Andrzej Dudek- Durer, był artystą performerem, uważał się za siódmą inkarnację niemieckiego malarza. Przez kilkadziesiąt lat Albrecht znad Wisły chodził w jednej parze butów, naprawiał je sukcesywnie, choć i tak wyglądały jak kupa gówna. Większość życia w jednych butach. Aż nie chcę myśleć, co tam wyhodował. Flora bakteryjna amazońskiej dżungli, wszystkie rodzaje grzybic i pleśni. Krzywię się z obrzydzenia, wynoszę kapcie do kuchni, do kosza. Niech tam cuchną. Jakbym ponosił je następne pięćdziesiąt lat stopy zamieniłyby mi się w rafę koralową, porosły ukwiałami i gąbkami.
Wstyd przyznać, ale ostatnio trochę się zapuściłem, przestałem dbać o rzeczywistość. Od jakiegoś czasu żyję jakby po drugiej stronie ekranu, jakbym miał zaraz umrzeć, był na wylocie. Bierny obserwator i niszczyciel. Nic nie ma znaczenia prócz zabawy, wyrywania burych płacht nudy i czerpania hedonistycznej przyjemności z każdej pieprzonej chwili. Po powrocie do domu następuje rozprężenie, nie dbam o nic. Mieszkanie jest w stanie permanentnego zadżumienia, panuje bałagan, jakby koczowało w nim stado meliniarzy- ćpunów, albo szalona syllogomanka- kociara. Wszystko i tak kiedyś zniknie, nawet wszechświat się rozpieprzy, wessie do środka i zmieni w kupkę popiołu, więc nie martwię się kompletnie o nic. Walczę, zagryzam szarą codzienność, wylewam na głowę kolorowe farbki.
Świat pękł na pół- raz, na mieście jest motylem, później- błotem przyklejonym do podeszwy. Biorę patyk, wydłubuję.
Mam trzydzieści dwa lata, a zachowuję się jak szczeniak, licealista na wiecznym haju, jak podstawówkowicz, który podkradł z barku rodziców butelkę alkoholu i na jedno popołudnie, w myślach staje się dorosły.
Dobrowolnie nie wyjdę, nie dam się wyrzucić z ogrodu, dać się zamknąć w fabryce, czy innym obozie pracy. Malowany ptak o płonących skrzydłach pewnego dnia spadnie na twardy beton, zgaśnie w kałuży. Nie wiem, czy nastąpi to za miesiąc, dwa, czy za godzinę. Już czuję pierwsze iskry na piórach.
Ósma, czas się zbierać. Sprzątam z biurka pudełka po pizzy. Ledwie było widać komputer. Obżeranie się to największy grzech, nienawidzę się za to. Zawsze po przejedzeniu czuję obrzydzenie do samej siebie. Cholerne puste kalorie, obrzydliwy żółty tłuszcz. Jestem zbyt leniwa, by katować się ćwiczeniami.
Układam pluszaki na kanapie.
W łazience wieczny półmrok, przygasająca dwudziestopięciowatowa żarówka pluje mdłym światłem. Wiecznie coś nie łączy.
Marzy mi się wielkie lustro o ramie pełnej żarówek, takie jak mają w garderobach wielkie damy kina. Nie wiem, czy to cudo ma swoją nazwę. Oczami wyobraźni widzę siebie w jasnym blasku, oświeconą. Siebie- królową świata, córkę słońca. Przed takim lustrem stawałabym się dożywotnią miss świata.
Pończochy, czerwone szpileczki od Jeana C. Thorna, usta- ciemnobordową szminką. Silikonowe wkładki, nędzne atrapy piersi. Lepsze to niż stanik wypchany watą. Wściekle seledynowa bluzeczka z pstrym napisem ,,Bitchy". Trochę obciachowa, ale za to dobrej marki, od bohiano. Krótka spódniczka, różowy pasek z klamrą w kształcie serduszka. Siatka na przetłuszczone włosy. Peruka. Którą wybrać? Czarną? Nie, w niej wyglądam jak cholerny umarlak. Dziś będę blondi, słodkim kociaczkiem i jednocześnie wampem. Posłodzony jad. Gdybym tyle nie imprezowała mogłoby się przyoszczędzić na piękny, czarny płaszczyk od Lortineza. Przydałyby mi się nowe ciuchy. Nie będę przecież chodzić po lumpeksach jak ostatnia wieśniara. Jeszcze jedna z tych malutkich torebuś. Były w promocji w Angarii, więc wzięłam dwie, żółtą i pomarańczową. Gazówka ledwie się mieści.
Miss 25, moje ulubione perfumy. Już resztki, trzeba będzie kopnąć się do Sephory.
Tequila też się kończy. Wrzody przestały palić, więc można łyknąć, nie pójdę przecież trzeźwa jak świnia. Maksio nie wrócił już drugi dzień. Może coś się stało? Może rozjechał go jakiś gnój?
Smutna plastikowa miska pełna smutnej, plastikowej karmy. Niezjedzone opiłki żelaza, resztki kości, gruz, słowem- cały syf, jaki walą do whiskasopodobnych, suchych kostek. Chuj, najwyżej znowu wezmę kota ze schroniska.
Pinnng! Zamykam drzwi pilotem. Skończył się dzień powszedni, uciekam ze znienawidzonej kraina soli w nowy, parszywy świat. Ciemność rozwija się przede mną, niczym kosmaty, latający dywan. Noc pachnie muzyką, wręcz czuję w nozdrzach jej dźwięki.
Wrzaskliwy punk rock, techno, słodki pop, house, electro, R'n'B. Jestem chodzącą komercją, wokół latają niewidzialne kamery. Obraz na żywo transmituje MTV Polska.
-Kochamy cię- piszczą młodziutkie fanki.
-Patrzcie! To ona!- seplenią dojrzałe kobiety, stare baby, które nie wiedzą, kim jestem, są jednak oślepione moim blaskiem. Koło nich przelatuje kometa. Wiedzą, że nigdy o tym nie zapomną, do końca żabiego, pokracznego życia będą jeszcze boleśniej czuły swą brzydotę. Będą czuły, że nie dorastają mi do pięt.
Moja twarz uśmiecha się z politowaniem z billboardów, olbrzymich telebimów. Staję się wyniosła i próżna. To przecież należy do głównych obowiązków monarchini. To brudne miasto powiatowe pełne bigotów i homofobów, wąsatych prostaków staje się Las Vegas i Hollywood w jednym, krainą rozpusty rządzoną przez sławę, najpotężniejszy fetysz. Moim stylem inspirują się zagraniczne blogerki modowe.
Jakiś łysy prostak, wyglądający jakby wodogłowie wylewało mu się uszami, krzyczy coś w moim kierunku.
Przywykłam, lata doświadczania przejawów agresji sprawiły, że moja skóra stała się gruba i szorstka. Pancerz chroni przed atakami zwierząt.
Przywykłam, lata doświadczania przejawów agresji sprawiły, że moja skóra stałą się gruba i szorstka. Pancerz chroni przed atakami zwierząt.
Nie chcę rozjuszyć potencjalnego napastnika, przyspieszam kroku. Pistolet, a właściwie gazowa atrapa jest w pogotowiu, jakby co.
Różnej maści pijane męty, szczeniaki szukają zaczepki. Na szczęście nigdy nie doszło do poważniejszego spięcia, nie zostałam zaatakowana. Do ,,szmat", ,,suk" i ,,lodziar" zdążyłam się przyzwyczaić. Do pytań ile biorę za numerek- również. Zazwyczaj buraki są na tyle chamskie, że nie dają się zbyć trywialnym ,,nie stać cię". Na odpowiedź ,,więcej niż twoja mama" jeszcze się nie zdobyłam. Brak odwagi i niechęć do zbierania zębów z chodnika.
Z konieczności olewam chamów starających się popsuć teledysk, narzygać dziegciem do beczki miodu. Mijam obszczymura. ,,Chciałbyś mieć, śmieciu, taka laskę jak ja"- myśli mi się przekornie. Jasne, że by nie chciał ślicznej laski z fiutem, brzydziłby się.
Kretynizm wywołuje ślepotę, zawija oczy w czarny papier, wysysa gust. Jasne, parszywcu pieprzony, mnie mogą docenić tylko prawdziwi faceci.
II.
Fordy scorpio drugiej generacji w Rzplitej zwane potocznie ,,wielorybami" to strasznie brzydkie auta. Coś jak multipla, czy matiz, tylko bardziej. Wyższy stopień partactwa designerów, kilka kolejnych kroków w głąb jaskini, gdzie drzemie demon szpetoty. Ciężka, śledzowato- kaszankowata linia nadwozia, tył w jakimś cholera skąd wytrzaśniętym amerykańskim stylu, smutne, wręcz zapłakane przednie światła smętnie spoglądające w dół. Podobno rdzewiało to- to na potęgę. Nie znam bardziej prostacko- alfonsiarskiego wozu. Znaczy ja się tam na autach nie znam, niby bagażnik fordziak miał duży, wnętrze przestronne, ale zawsze gdy widziałam te strucle jadące na ulicy podświadomość doklejała za kierownicę każdego jakiegoś pięćdziesięcioletniego karaczana o złotych zębach i siwiejących wąsiskach, pana z sygnetami z tombaku na tłustych paluchach, nie potrafiącego sklecić zdania bez użycia w nim co najmniej dwóch wulgaryzmów. Nikt inny nie pasował, tylko mówiący z ruskim zaśpiewem zubożały sutener, taki, co to dorabia sobie handlując kalafiorami i cukinią na bazarku. Kwintesencja obciachu.
Od jakiegoś czasu, możne nawet od dwóch lat nie widziałam pokracznego ,,skorpiona". Wyzdychały, zeżarła je korozja. Sparszywiałe szkielety zmiażdżyła prasa hydrauliczna na szrocie. I wierzcie mi, na rany Chrystusa, na mojego kolorowego Chrystusa o wielu twarzach, na wszystko co złote, czarne, dające haj, co niebezpieczne i nielegalne, wierzcie mi- wyrzuciłabym z pamięci jakieś cholerne rzęchy, bo co ja jestem- dziennikarka ,,Auto Świata" (w górnej i chmurnej młodości miałam malucha, ale z biegiem czasu utlenił się razem z prawem jazdy) gdyby nie wypadek. Katastrofa w ruchu lądowym!
Idę sobie spokojnie chodniczkiem. Wcześnie jeszcze. Nagle za plecami pisk. Opon. Pewnie jakieś osły katują przechodzoną beemkę. Norma.
-O kurwa!- krzyczy ktoś. Odwracam głowę.
Łysy hydrocefał podskakuje, jakby ktoś mu do tyłka nasypał żaru. Nie bardzo wie, w którą stronę uciekać. Granatowe scorpio sunie bokiem, to znowu w miarę prosto. jedzie cała szerokością jezdni, kosi znak drogowy. Wali pod prąd, jestem na Smolarskiego, to jednokierunkowa, w zasadzie taki ogryzek, nie ulica. Mam trochę czasu na reakcję, jednak stoję i gapię się bezmyślnie. Przecież na pewno szaleniec siedzący za kółkiem wyrobi się, opanuje auto zanim mi się coś stanie. JA miałabym być ranna? No bez przesady, złotko, mogę się założyć o butelkę dobrego łiskacza, że nawet mi włos z głowy nie spadnie. Ani peruka.
Siny cyklon zmiata wszystko, słupki- nie słupki. Pękła i rozleciała się jedna z opon, więc jedzie na feldze. Iskry.
E, zaraz, zwolnij, co ty skur...
Gdy skapowałam, że dojdzie do zderzenia było już za późno. O wiele za późno. Fioletowy czołg z impetem uderzył mnie w bok. Poczułam się jak ktoś, kto przez całe życie nosił w głowie kulkę pełną robaków. Był tego świadomy, żył jak na bombie zegarowej. I nagle ona pękła, eksplodowała, rozsadziło ją wewnętrzne dygotanie, kłębiący się puls. Stałam się szklaną, mierzącą metr siedemdziesiąt osiem statuą wolności, w którą chuligani napieprzają bejsbolami. Pochodnia wypadła z ręki, od zimnego ognia zapaliła się szklana tablica. Pękają wszystkie żebra na raz, mam wrażenie, że pod skórą kruszy się sczerstwiała kromka chleba. Gliniana figurka uśmiechniętej dziewczyny zmienia się w szare skorupy.
Samochód z mocno rozkwaszonym przodem ciągnie mnie, psychopata za kierownicą nawet nie hamuje. Chyba nawet dodaje gazu. Nie mam już nóg, rwą się, jakby były z papieru, od pasa w dół oblewa mnie potwornie piekący jad skorpiona.
Wszystko trwa nieprawdopodobnie krótko, parę chwil, jednak rejestruję wszystko, jakby na czole wyrosły mi dodatkowe oczy. Widzę parę nastolatków, jak odsuwają się przerażeni, glacę chama, która znika za winklem.
Wreszcie odpadam od auta, puszcza ten ohydny, śmiercionośny uścisk. Nie wiem dokładne, jak to się dzieje, ale zostaję gwałtownie oderwana od spękanego zderzaka, wzbijam się na dobry metr w powietrze. Wrak jedzie dalej, ociera lewym bokiem o ścianę starej kamieniczki. Zgrzyyyyt! I PŁĘGŁ! Najgłupszy odgłos świata. Nikt nigdy nie wynajdzie, ani przypadkowo nie stworzy durniejszego dźwięku niż ten, który rozległ się gdy moje ciało uderzyło w diabelny pojemnik. Coś jakby zamykana klapa od śmietnika. Głupiej, dużo bardziej komicznie.
Upadam na kontener na używaną odzież. Nie pecekowski, taki prywatnej firmy, z naklejką uśmiechniętej buźki. Na ,,moim" była zdrapana, wandale woleli zastąpić ją ,,Wisła Hools", kilkoma ,,CHWDP" (jednym z błędem ortograficznym) i paroma nieczytelnymi bazgrołami. W pamięci sfotografowałem każdy.
Blaszane pudło runęło na ziemię, ja z nim. Otworzyła się klapa i ze środka wypłynął kożuch stęchłych spódnic, swetrów, spodni. Każda znoszona przez ludzi z okolicznego blokowiska szmata, wszystko, co zostało wywalone z szaf po zmarłych babciach Gertrudach i ciociach Pelagiach, a było zbyt zniszczone, by samemu chodzić, lub oddać komuś z dalszej rodziny, każda nadgryziona przez myszy czy mole czterdziestoletnia koszula, lub bluzka, w której było się na festiwalu opolskim w 1971 lądowała w tym pół-zsypie.
Kłębowisko łachmanów zamortyzowało upadek. Leżałem na stercie ciuchów, zgniłych jak ich zmarli właściciele.
Ubrań, których nie podłożyłabym do spania kotu z obawy, że dostanie świerzba.
Tak pachnie szczodrość, dobroduszność, gorące, wielkie serce niektórych Polaków- grzybem. Na tym polega specyficznie pojmowana pomoc ubogim- wyrzucić im barachło. Szlachetny czyn, każdy, kto wepchnął do puchy choćby poprute kalesony z miejsca powinien dostać medal za ofiarne działanie na rzecz najbiedniejszych.
Nie zdążyłam jeszcze dobrze zlokalizować uszkodzeń, złamań, skręceń i zwichnięć, nawet pomyśleć co i gdzie boli, bo właściwie bolało wszystko, gdy nadbiegł ON. Psychol- kierowca. Nie był grubym alfonsem, o jakich mówiłam wcześniej. Taki drobny krętacz może nie zrobiłby mi większej krzywdy. Było znacznie gorzej. Puchnącym prawym okiem (lewe chyba wypłynęło) zobaczyłam, jak leci do mnie rosły, ostrzyżony na krótko chłopak ubrany w bluzę dresową i spodnie moro. Dyszy wściekłością, w jego rozgrzanych ślepiach lęgła się nieznana choroba. Dziwna, bo śmiertelna tylko dla jednej osoby- mnie.
-,,Ostatni lot. W dół".- zdążyłam jeszcze pomyśleć.
Zostałam zwyzywana od dziwek, lachociągów, pederastów i gwałcicieli. Z każdym wykrzykiwanym słowem oprawca nakręcał się coraz bardziej, jego bezsensowna, maniakalna wściekłość rosła w postępie geometrycznym. Charczał, że wtargnęłam pod koła, celowo rzuciłam się na maskę by wymusić odszkodowanie, albo popełnić samobójstwo, przeze mnie rozbił ukochany, jeszcze niespłacony wóz, na który harował miesiącami przy zrywaniu azbestu w Niemczech.
Pomimo ogólnie fatalnego stanu omal nie parsknęłam śmiechem z tych narkotycznych wywodów. Gość był tak nagrzany, że jego iloraz inteligencji, sposób pojmowania świata i zachodzących w nim zdarzeń nie różnił się od sposobu pojmowania purchawki.
Dowiedziałam się, że przez takie kurwidła porządni ludzie tracą dorobek życia, popadają w długi, bezdomność, Hitler miał rację, pedały do gazu, razem z lewakami i syjonistami. Tacy jak ja są złem.
Taaaak.... Masz rację, misiaku, jestem całym złem tego świata, ja, spokojna dziewczyna którą przejechałeś, urwałeś nogi, która wygląda jak befsztyk, pacynka zanurzona w kadzi krwi jest demonem w czystej postaci. Ja, która pewnie nie przeżyję spotkania z tobą, bydlaku, bo popełniłam śmiertelny grzech i szłam chodnikiem, podczas gdy tobie odbiła palma...
Nie powiedziałam oczywiście tego, nie miałam czym, to co znajdowało się w ustach nie zasługiwało już na miano ,,zębów,", ani ,,języka".
Ciężko się kłócić z galaretą zamiast dziąseł.
Wydałam nieartykułowane chrząknięcie- bulgot, wyplunęłam chyba kawałek szczęki, albo tablicy rejestracyjnej forda.
Nie przyglądałam się bliżej, nie było możliwości- oko zapuchło na amen.
Wtedy spadły pierwsze razy. I kopniaki. Drab wdeptywał mnie w szmaty umarlaków. Czułam, jak z miażdżonej glanami twarzy sypie się kwiatowy pyłek, fluid, pachnący puder. Jak wylatują ze mnie pastelowe krajobrazy, portrety żłobione cyrklem na awersach monet, wina, klejnoty, kawa i śnieg, jak ubożeję o całą zmysłowość, żeńską, dziką naturę, tracą coś, co przez lata w sobie pielęgnowałam.
Więdnie duch, karleję emocjonalnie. Nie boli nic, kłęby buro-cytrynowego dymu swędzą w rozbite podniebienie, łaskoczą w złamany nos.
Odpływam w tych chmurach, każdy cios to kwaśny czad, każdy cios to...
Chyba spadła mi peruka...
Każdy cios spłyca mnie, sprowadza do parteru. Tak tu pusto, a więc bezpiecznie. Nie ma się kogo bać.
Wisła Hools...
22 grudnia 2024
Prostotadoremi
22 grudnia 2024
fantazjeYaro
22 grudnia 2024
2212wiesiek
22 grudnia 2024
śnieg w prezenciesam53
22 grudnia 2024
Błogosław nam Boże Dziecię!Marek Gajowniczek
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta