7 lutego 2011
La Dolce Vita (świeża wersja)
La Dolce Vita
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje.
Najwcześniej ze swoich legowisk zrywają się złomiarze. A miłościwy
stwórca, w swej szczodrobliwości, hojnie wynagradza im wszelkie wyrzeczenia,
wszystkie te na wpół urwane sny, ledwie zarysowane marzenia. Masz tu, mówi,
moja owieczko, ranny ptaszku, masz tu mój maluczki człowieczku puszeczek bez
liku. Masz tu, mówi, niedopałeczki swieżusie, jeszcze skwierczące, wyrzucone
przez roboli z nocnej szychty, którzy nie mieli już siły ich dopalić. Masz tu
ogryzki, skórki chleba, ścinki, zlewki, obierki, masz tu
dary nieba.
* * *
Mój dawny przyjaciel z okresu
młodzieńczego dorastania – Adam, przypomniał mi o swoim istnieniu dość
nieoczekiwanie, po mniej więcej dwudziestu latach od naszego ostatniego spotkania.
Wówczas żegnaliśmy się w pośpiechu przed blokiem, a jego rodzice pakowali cały
dobytek życia do bagażnika Fiata 125p, którego dumnym posiadaczem był stryj
Adasia, człowiek impulsywny, non stop posyłający wulgarną wiązankę pod każdym
adresem, nawet tym bliżej nieokreślonym: poste restante – Sfery Niebieskie.
Tamtego dnia stryj również nie omieszkał zbluzgać tego i owego, od czasu do
czasu popędzając nerwowo całe towarzystwo, żeby szybciej pakowali te swoje
gówniane manatki, bo pociąg do Berlina nie będzie na jaśniepaństwo czekał do
osranej śmierci, choć w rzeczywistości do odjazdu pozostawał jeszcze szmat
czasu. Poniekąd jednak miał rację, bo rodzice Adasia, nie zważając na dość
ograniczoną przestrzeń bagażową auta, taszczyli ze sobą dosłownie wszystko,
każdy najmniejszy duperel, który w ich wciąż pozbawionej innych odniesień
(aniżeli do peerelowskich realiów) wyobraźni, mógłby im się za granicą przydać.
Upchnęli zatem pod nogami chociażby spory zapas papieru toaletowego*,
* W czasach demokracji ludowej papier toaletowy był w
naszym kraju
towarem deficytowym. I chociaż bywało, że brakowało w sklepach
dosłownie
wszystkiego, to z jakiegoś powodu właśnie zdobycie produktu
pieszczotliwie
nazywanego srajtaśmą, powszechnie uważano za synonim sukcesu.
Współcześnie
to głównie konsumenci po pięćdziesiątce, ci sami, którzy niedobór
papieru
toaletowego w epoce PRL odczuli
na własnej skórze najdobitniej,
stanowią najlepszy target dla markowych
producentów tego wyrobu.
Osobiście udało mi się zaobserwować, że klienci
marketów zaliczający
się do tego przedziału wiekowego, nawet gdy dysponują
ograniczonym
budżetem, częstokroć oszczędzają na produktach spożywczych,
kupując
jakąś paskudną mielonkę, blok seropodobny, czy najtańszy pasztet,
jednocześnie
wrzucając do koszyka najdroższy, aksamitnie miękki, kilkuwarstwowy
i
zapachowy papier toaletowy.
święcie
przekonani, że dzięki temu na pewien czas oszczędzą sobie trudu stania w
kolejkach do niemieckich sklepów. Był mroźny, grudniowy poranek, 1990 roku. Mur
berliński zburzono ostatecznie jakieś dwa miesiące wcześniej i Ossis
wraz z Wessis na powrót zjednoczyli
się w jedną Rzeszę. Tymczasem u nas szalała inflacja, Wałęsa darł koty z
Mazowieckim, czego omal nie wykorzystał Tymiński, co bardziej niecierpliwi już
zaczynali narzekać, że żyje im się gorzej, niż za komuny, zaś rodzice Adasia
postanowili nie czekać, aż coś się w tym kraju zmieni, skorzystać ze swego
niemieckiego pochodzenia, nawiedzić swój Heimat,
którego dotychczas nie zdołali nawet zobaczyć, i zapuścić tam korzenie. Jechali praktycznie w ciemno; cała
ich rodzina pozostała w Polsce, a brat dziadka Adasia, jedyny, który po wojnie
ostał się w Niemczech, zmarł przeszło kilkanaście lat przed zjednoczeniem, za
życia skrzętnie ukrywając fakt istnienia familii po drugiej stronie żelaznej
kurtyny (nie słał swoim bliskim nawet paczek i korespondencji, żeby jego
czcigodnej persony nikt przypadkiem nie skojarzył z tymi wschodnimi
barbarzyńcami). Pamiętam, że owego mroźnego poranka, zupełnie nie bacząc na
chłód, długo stałem przed blokiem i machałem za wzniecającym kłęby dymu i
niknącym na horyzoncie pojazdem. I oto teraz, po dwudziestu latach od tamtego
pożegnania, znowu pojawia się Adaś, chociaż
właściwie już nie Adaś, właściwie już Herr Adam Schulz.
* * *
Zaczęło się od tego, że przeszło miesiąc
do naszego teraźniejszego spotkania, nawiązaliśmy wirtualny kontakt na jednym z
popularnych portali społecznościowych. To Adam odnalazł mnie pośród
kilkudziesięciu innych Grzegorzów Korzyckich, następnie zaś wysłał mi
zaproszenie do znajomych (po czym – by dopełnić formalności – musiałem już
tylko potwierdzić, że faktycznie się znamy). Mniej więcej tydzień później, w
skrzynce na moim profilu pojawiła się wiadomość
od użytkownika Adam Schulz, że jego wypikselowana facjata, którą miałem okazję
widzieć na monitorze, niebawem się przede mną zmaterializuje, wszak on już od
dawna nosi się z zamiarem, by nawiedzić wreszcie naszą mieścinę i że jak się tylko pojawi, to koniecznie musimy się
spotkać przy piwie. Odpowiedziałem, że owszem, przekonany, iż jak w wielu
podobnych przypadkach, kiedy znajomi z odległej przeszłości nagle przypominają
sobie o swoim istnieniu, na takiej, kurtuazyjnej wymianie zdań poprzestaniemy.
I rzeczywiście – przez kilka następnych miesięcy nie napłynęły od niego żadne
wieści. Toteż byłem autentycznie zaskoczony, gdy wczorajszego wieczoru,
przykładając do ucha słuchawkę domofonu, usłyszałem w niej głos dawnego kolegi.
– No i
jestem stary. Poznajesz? To co z tym browarem? Czekam na klatce.
Okazało
się, że nadal doskonale włada ojczystym językiem, jak gdyby wyjechał z kraju
nie dwadzieścia lat temu, a najwyżej dwa miesiące. Być może często tu
przyjeżdża, choćby w interesach, pomyślałem.
– Adaś! A
to ci niespodzianka! Zaraz Adaś. Moment. Może wejdziesz? Muszę się ogarnąć.
Uprzedzić żonę.
– Raczej
nie. Zaczekam tutaj. Nie chcę tak oficjalnie, rozumiesz. Co innego, jakbym
przyprowadził swoją Frau. Zapalę, a
ty się streszczaj.
Tym razem
zdawało mi się, że przez krótką chwilę słyszę w jego głosie ową
charakterystyczną szorstkość germańskiej wymowy (jednak możliwe, że się tylko
przesłyszałem, albo zwiódł mnie ten niemieckojęzyczny wtręt a propos żony).
– Dobra.
Postaram się. Daj mi parę minut.
– Czas
operacyjny: dwie minuty.
– Dobra,
dobra. Nie zapominaj, że jesteś w kraju, gdzie czas nie płynie na skróty. Wręcz
przeciwnie. Nie spodziewaj się więc po mnie niemieckiej punktualności. Mogę
tylko obiecać, że za ein moment będę.
I oto siedzimy wspólnie na ławce przed
blokiem, tej samej, która pełniła niegdyś
zaszczytną funkcję swoistej loży szyderców, gdzie cała nasza osiedlowa ferajna,
z braku lepszego zajęcia dłubała pestki słonecznika i hałaśliwie komentowała wszystko, co ją otacza i co tylko
nie zdołało umknąć jej szczeniackiej percepcji. Trzymaj, mówi Adam, browara, i
wyciąga z reklamówki Żywca. Trzymaj,
mówi, za stare czasy wypijemy. Bo to najlepsze miejsce do tego, żeby się z
fumflem za czasy stare stuknąć browarem. Wiesz Adam, nie wiem, czy wiesz, ale w
Polsce to jest teraz zabronione, bronię się, jednak puszkę biorę. W Polsce to
jest miejsce publiczne. Możesz pić na umór w ogródku byle lokalu, choćby w
centrum na widoku. Możesz nawet zasnąć w rzygowinach na stoliku, bo to jest
miejsce prywatne. Ale tutaj, na osiedlu, jest miejsce publiczne. Tutaj nawet
jak się z zero-trójką zaszyjesz w krzakach, to zabulisz mandat. To jest ustawa
o wychowaniu w trzeźwości. Niedopracowana, bo ją w sejmie po pijaku uchwalali.
Sram na tą waszą władzę i wasze mandaty, śmieje się
Adam. Sram, bo to gówniane pieniądze są dla mnie. Dzisiaj mi za prędkość wlepili i tylko mnie rozbawili. Pij, mówi, ja za
ciebie zapłacę. Nie trzeba było długo czekać na okazję.
– Dzień dobry panom. A co to, nie wiemy,
że tutaj się nie pije? Niewiedza nie zwalnia. Dokumenciki.
Spisywanie, łączność z bazą, sprawdzanie
danych, karani/niekarani, wszystko się zgadza, ołwer baza.
– Wyrażają panowie zgodę na mandat, czy
do grodzkiego sprawa?
– Ale ile będzie, panie władzo?
– Tradycyjnie, po stówce.
– Nie dałoby rady jakoś spuścić? – przekomarza się Adam i widać po jego twarzy, że
niemałą przyjemność mu to sprawia.
– Spuścić to se możecie wiecie co. Byle
nie w miejscu publicznym, bo za to są surowsze kary.
– Panie władzo, a co z tymi puszkami? –
ciągnie zabawę Adam, wskazując na piwo, które wciąż dzierży w dłoni.
– Teraz, jak już macie po mandacie, to
se możecie pić ile wlezie.
* * *
Rzecz jasna skwapliwie skorzystaliśmy z
sugestii stróża prawa i społecznego ładu, jednak na dogrywkę udaliśmy się –
mimo wszystko – do lokalu. Czas sączył się tego dnia niespiesznie, wprost
proporcjonalnie do piwa w pokalach. Rozmowy krążyły nieustannie wokół
wspomnień, i jeśli choć na chwilę oddalały się od przeszłości, to zaraz do niej
wracały, niczym zagubiony na morzu okręt, który szczęśliwie dotarł do
bezpiecznej przystani. Tak, po tylu latach rozłąki, jedynym, co jeszcze łączyło
nas ze sobą, było dzieciństwo. Niemniej nasza wzajemna paplanina okazała się do
tego stopnia niewymuszona i szczera, że dopiero dobrze po północy oderwaliśmy
od krzeseł swoje cztery litery i chwiejnym krokiem wyszliśmy z pubu. Adam
zameldował się w „Polonii”, hotelu położonym nieopodal osiedla, toteż większość
drogi powrotnej przebyliśmy wspólnie. Przechodziliśmy właśnie obok podwórza
jakiejś kamienicy, kiedy przypadkiem staliśmy się świadkami sceny, która znów
(mimowolnie) rozpętała w naszych głowach wartki strumień wspomnień. Pierwszy
zareagował Adam.
– Popatrz, czy to nie Tadek?
– Tak, to on.
– Czego on szuka w tym śmietniku? –
zapytał i zanim zdołałem otworzyć usta, by udzielić odpowiedzi, zgarbiona nad kontenerem
postać zdążyła się wyprostować, a w jej dłoni błysnął na moment maźnięty snopem
latarnianego światła walcowaty przedmiot.
– Popatrz Grzechu, on zbiera puszki!
Cholera, nic się sukinsyn nie zmienił. Jakby w ogóle nie dorósł. Jakby dalej
był tym samym dzieciakiem.
– W pewnym sensie masz rację. Nie
dorósł. Albo my dorośliśmy już tak bardzo, że nie jesteśmy w stanie się
pochylić…
– Co ty mówisz? Nic z tego nie rozumiem.
* * *
Kiedy w 1962 roku Andy Warhol malował
swoje 32 puszki zupy Campbell’s, nie przewidywał zapewne, że
dwadzieścia parę lat później kolekcjonowanie puszek (wprawdzie nie po zupie, a
z reguły po piwie lub innych napojach orzeźwiających), że owa swoista puszkomania
ogarnie znaczną część populacji pewnego środkowoeuropejskiego kraju,
sąsiadującego z ojczyzną jego rodziców*.
* Rodzice Andy’ego byli Łemkami (właściwe nazwisko –
Warhola, Warhol
to jego zamerykanizowana wersja) i pochodzili z wioski Miková,
mieszczącej
się nieopodal miasta Medzilaborce na słowackim Podkarpaciu (tuż
przy
granicy z Polską). W Medzilaborcach znajduje się (założone w 1991 roku
przez
jego brata – Johna) Muzeum Sztuki Współczesnej im. Andy’ego Warhola.
Być może jednak to właśnie słowiańska
krew, płynąca w jego żyłach, sprawiła, że postanowił ów zwykły przedmiot
użytkowy uwiecznić na płótnie i przekształcić go tym samym w symbol malarskiej
estetyki. I być może ta sama, słowiańska krew, płynąca w naszych żyłach,
przyczyniła się do tego, że w połowie lat 80-tych z upodobaniem ozdabialiśmy piramidami
z puszek meblościanki.
Mieliśmy wówczas po jedenaście lat i
stanowiliśmy nierozłączną paczkę. Ja, Adaś i Tadek,
niemal codziennie dosiadaliśmy naszych składaków, i pędziliśmy na złamanie karku na parking dla tirów, mieszczący
się na skraju miasta. Pamiętam nasz pierwszy raz, kiedy czailiśmy się długo,
skuleni pod kabiną ciężarówki, czekając aż przez okno wysypią się upragnione
puszki. W pewnym momencie zdało nam się, że kabina dziwnie się chybocze.
Myśleliśmy, że kierowca śpi i nerwowo przewraca się na boki.
Szarzało już i byliśmy bliscy rezygnacji. Nagle przez
opuszczoną szybę wychyliła się dłoń i rzuciła coś przed siebie. Tadek szybko
pobiegł w to miejsce. Po chwili wrócił prezentując nam znalezisko – lepką od
spermy prezerwatywę. Wściekli na
szofera-cudzoziemca, klnąc pod
nosem na własną głupotę,
wskoczyliśmy na rowery i z pustymi rękami wróciliśmy na osiedle.
Obiecaliśmy sobie, że na parking już nigdy nie wrócimy. Jednak puszkowa pokusa,
wabik mieniący się niespotykanymi w codziennej szarzyźnie kolorami, był
silniejszy. Z kolejnych wypraw wracaliśmy już z łupami. Byliśmy dumni ze swoich
zdobyczy. Pełne puszki można było kupić jedynie w PEWEX-ie, za dewizy. Któregoś dnia wylazłem na podwórko z puszką po
7UP, napełnioną uprzednio w domu wodą
z syfonu, zarazem głosząc wszem i wobec,
że woda z syfonu to totalny
syf i że się nie umywa do tego oto
napoju. Pokazówka się opłaciła. Przez następnych kilka minut byłem w centrum
uwagi. Kontynuowałem spektakl pozostając wyniośle obojętny na zaczepki
towarzystwa w rodzaju: uła-spóła, kopsnij
puchacza, obstaw łyka.
* * *
Ostatnimi czasy rzadko spotykam Tadka.
Jeszcze parę lat wcześniej – owszem, widywaliśmy się (a w zasadzie to ja go
widywałem) często. Zazwyczaj leżał wtedy bezwładnie na ławce w parku, naprzeciw
osiedla, a kiedy usiłowałem dawnego kumpla jakoś ocucić i przemówić mu do
resztek świadomości (huraoptymistycznie zakładałem, że je jeszcze posiada),
wpierw bełkotał tylko coś niezrozumiale, następnie zaś okazywało się, iż miast
mojej osoby widzi przed sobą niezliczone projekcje innych postaci, które na
głos nazywa. Mieszkał wówczas u babci, bo rodzice, nie mogąc ścierpieć widoku
blisko trzydziestoletniego pasożyta i nie potrafiąc wyciągnąć go z uzależnienia
(które sukcesywnie rujnowało ich własne życie), wyrzucili syna na bruk.
Staruszka zlitowała się nad wnukiem-pijakiem i postanowiła przygarnąć banitę.
Któregoś razu poderwałem jego truchło z ławki, przerzuciłem je sobie przez
ramię i zatargałem pod babciny adres. Na dworze było chłodno i obawiałem się,
że jeśli go tak zostawię, niechybnie zamarznie. Zastukałem w drzwi.
– Matko przenajświętsza! Skaranie boskie z tym pijusem! Całą noc ja
nie spała, bo się bała, że po niego kostucha przyńdzie.
– Znalazłem go w parku…
– Dziękować Bogu, że się taki dobry
kawaler natrafił, co tego czorta do dom przyprowadził.
– Kiedyś,
za dziecka, przyjaźniliśmy się z Tadkiem. Szkoda chłopaka.
– A jaka tam szkoda panie! Żyć cholera
jedna nie daje. Ostatni raz, jak ja się spać kładła, to musiała rentę przed nim
chować do cyckonosza. A potem ino czuję w nocy, że mnie ta zaraza po cyckach
maca. Na leki panie nie starcza, bo ten zbój wszystko wykrada. Czym ja sobie
zasłużyła, że mnie tak Pan Bóg na stare lata pokarał?
Po tym zdarzeniu jeszcze parokrotnie
zdarzało mi się odprowadzać Tadka, jednak ani razu już nie odważyłem się zajść
do mieszkania. Po prostu zostawiałem zwiotczałe ciało na półpiętrze, robiłem w
tył zwrot na pięcie i ulatniałem się niepostrzeżenie.
* * *
Latem 1995 roku Adaś nieoczekiwanie
pojawił się w Nowej Soli. Przyjechał z rodzicami do ciotki, która wraz z mężem
(niegdysiejszym posiadaczem Fiata 125p) wciąż mieszkała w naszej mieścinie. Nie
było nam dane wówczas się spotkać. Bawiłem ze znajomymi w Bieszczadach, nocując
w drewnianej chatce bez prądu, gazu i telefonu. Adaś próbował się ze mną skontaktować, ale w tamtej,
prekomórkowej epoce, nie było to wcale łatwe. O jego wizycie dowiedziałem się
więc dopiero po powrocie z Bieszczad, kilka dni po tym, jak wyjechał. Podczas mojego górskiego wojażu Tadek
obchodził swoje osiemnaste urodziny. Adaś był jednym z zaproszonych. Podczas
imprezy Magda (dziewczyna Tadka), prowokowała Adasia w tańcu, ocierając się o
jego genitalia pośladkami. Ponoć bez przerwy coś
do siebie szeptali. Pewnie Adam zaimponował jej swoim ubiorem i wyglądem. W
Polsce, szczególnie w najbardziej dotkniętych bezrobociem prowincjonalnych
miasteczkach, ciągle była widoczna transformacyjna beznadzieja. Wśród młodzieży panowała wymuszona okolicznościami moda na fryzurę od garnka. Dla oszczędności w role
fryzjerów wcielały się matki. Większość nosiła wtedy sfatygowane łachy z
lumpeksu. W dniu świeżej dostawy nie pierwszej
świeżości odzieży, przed sklepem ustawiała się (przypominająca czasy sprzed
transformacji) gigantyczna kolejka. Po otwarciu drzwi rozszalała tłuszcza
wbiegała do środka, rozpychając się przy tym łokciami. Kobiety wyrywały sobie z
rąk łachmany, wymyślając jedna drugiej od
najgorszych. Między mężczyznami dochodziło do bijatyk. Było o co walczyć, bo w
dniu dostawy można było dorwać najlepsze ciuchy. Niektóre nawet z oryginalnymi
metkami, niemal bez śladów użytkowania. Jednemu z tych
miejscowych second handów, niepozbawiony
poczucia humoru właściciel nadał zresztą wielce wymowną nazwę - „Łap Ciuch”. Całe
miasteczko nabijało się z tej nazwy (co jednak wcale nie zaszkodziło jej
pomysłodawcy w interesie). Rychło też powstał jej potoczny wariant. Szło się
zatem na zakupy do „łapciucha” albo ubierało się w „łapciuchu”. I choć dzisiaj
wydaje się to zabawne, wtedy ubieranie się w ciuchy z „łapciucha” było trendy.
Wszyscy młodzi zaopatrywali się tam w odzież. Tadek też. Nic dziwnego więc, że
miał niewielkie szanse, by przynajmniej zremisować z Adasiem w konkurencji
„wrażenia estetyczne”. A nieszczęsny garnek na głowie zmniejszał prawdopodobieństwo
jego powodzenia do zera. Po urodzinowej balandze Tadek zerwał z Magdą. Niby do
niczego wielkiego między nią a Adasiem nie doszło, takie szczeniackie
flirtowanie – ocieranie w tańcu, czułe słówka do uszka. Ale Tadek był cholernie
wrażliwy i nieśmiały. W towarzystwie wstydził się choćby przytulić do
własnej dziewczyny (niewykluczone więc, że Adaś nie zdawał sobie nawet sprawy,
iż uwodzi go dziewczyna kolegi). Kilka dni później Tadek zaczął pić.
* * *
W momencie, gdy wracając z knajpy
ujrzeliśmy Tadka, przestraszyłem się, że ten rzuci się z
pięściami na Adasia. Dlatego kiedy Adaś zaproponował byśmy podeszli i
przywitali się z dawnym przyjacielem, wymyśliłem
naprędce bajkę, że jestem z Tadkiem skłócony i że nie odzywamy się do siebie. Po
naszym spotkaniu długo zastanawiałem się, dlaczego Adam, widząc Tadka
wydobywającego puszkę ze śmietnika, pomyślał, że nasz niegdysiejszy kolega
nadal bawi się w kolekcjonera. Czyżby dostatni żywot za granicą oszczędził mu
podobnych widoków? Raczej niemożliwe, przecież w Niemczech nie brakuje
niedoszłych Gastarbeiterów, którzy po
jałowym poszukiwaniu pracy przekwalifikowują się na żebraków. Możliwe, że to nasze
wzajemne odkurzanie wspomnień, nasunęło mu takie, a nie inne skojarzenie. Nie
pytałem go wtedy o to, a Adam następnego dnia opuścił
naszą prowincjonalną mieścinę, i razem z żoną pojechał
do Juraty, by przez resztę pobytu w kraju pławić się w luksusach hotelu
„Bryza”. Od tamtej pory już się nie widzieliśmy.
* * *
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. I
tak na ten przykład Tadek, zerwie się o piątej w poniedziałek i wyruszy na
poszukiwania aluminiowego runa, obficie zalegającego na trawnikach i w krzakach
po weekendowych ostatkach. Następnie doczłapie z całym tym zdobycznym
tałatajstwem do skupu, a po południu zajmie swoją miejscówkę na dworcu.
Wieczorem rzuci garść uciułanych miedziaków na ladę w nocnym sklepie, i wysoko podnosząc
opuszczoną cały boży dzionek głowę, zamówi trunek z najniższej półki – „Wino
Dolce Wzmocnione”. I zanim wreszcie, po ciężkim dniu, po swej powszedniej
golgocie, osłodzi sobie gorycz istnienia pierwszym łykiem owocowego soku
zmiksowanego ze spirytusem, jeszcze może tylko rzuci okiem na etykietę butelki
i mruknie pod nosem: „Dolce, kurwa,
wzmocnione, a za liche złotówki ze skupu i dworca stać mnie co najwyżej na tą
marną namiastkę krwi chrystusowej”.
22 listopada 2024
Liście drzew w czerwonychEva T.
22 listopada 2024
Potrzeba zanikuBelamonte/Senograsta
21 listopada 2024
Drżenia niewidzialnych membranArsis
21 listopada 2024
21.11wiesiek
21 listopada 2024
Światełka listopadaJaga
21 listopada 2024
4. KONTAKT Z RZECZYWISTOŚCIĄBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
FIANÇAILLES D'AUTOMNEsam53
20 listopada 2024
2011wiesiek
20 listopada 2024
3. Uogólniłbym pojęcieBelamonte/Senograsta
20 listopada 2024
Mówią o nich - anachronizmMarek Gajowniczek