1 lutego 2011
Dziady
«Dziady»
Popatrz kurwa, jakie to
są dziady.
Przecież oni nic nie
grają, oni udają, że grają.
Taka gra, to nie jest
żadna gra, tylko jakaś wielka improwizacja.
Mój Ojciec (podczas oglądania transmisji z meczu
eliminacji do Mistrzostw Europy – Izrael : Polska [2 : 1], we wrześniu 1994 roku)
W 1968 roku, na niespotykaną do owego momentu skalę, przez różne, częstokroć tak do siebie nieprzystające jak Meksyk i Francja, zakątki
świata, przeszła fala młodzieżowej kontestacji. Był więc paryski maj, ze swym hasłem przewodnim: „Bądź realistą – żądaj niemożliwego”, i buntem młodych
Francuzów przeciwko purytanizacji życia w republice rządzonej przez generała De Gaulle’a. Były protesty amerykańskiej młodzieży, kiedy ich równie młodzi
koledzy, dla zaspokojenia mocarstwowych aspiracji Stanów Zjednoczonych w „Zimnej Wojnie”, ginęli bezsensownie w Wietnamie. Był wiec na placu Tlatelolco w Ciudad de México, zorganizowany przez studentów UNAM*
*UNAM – Universidad Nacional Autónoma de México, największy uniwersytet
nie tylko w
Meksyku, ale i w całej Ameryce Łacińskiej.
na dziesięć dni przed meksykańską olimpiadą, który prezydent Gustavo Diaz Ordaz, obawiając się podobnych ekscesów w trakcie trwania grzysk, nakazał dla przykładu krwawo stłumić. Była wreszcie „Praska Wiosna”, próba budowania socjalizmu z ludzką twarzą przez najwyższe władze Komunistycznej Partii Czechosłowacji, z jej sekretarzem generalnym Aleksandrem Dubczekiem na czele,
entuzjastycznie przyjęta przez społeczeństwo, zdecydowanie mniej entuzjastycznie przyjęta natomiast przez Związek Radziecki i niektóre bratnie
narody, które zdecydowały się pospieszyć z pomocą zabłąkanym Czechom i Słowakom wysyłając do nich czołgi, uzbrojonych po zęby żołnierzy, i wszelkie inne
środki, niezbędne do podjęcia przez czechosłowackie władze jedynie słusznej decyzji: niezbaczania już nigdy ze wspólnej dla całej socjalistycznej rodziny
drogi. Gdy jednak sprzymierzone siły radzieckiej, polskiej, węgierskiej i wschodnioniemieckiej armii, późnym latem wkroczyły do Czechosłowacji, okazało
się, że tubylcy niezbyt są uradowani takim sposobem udzielania pomocy. Wśród niezadowolonych prym wiodła młodzież studencka, która podczas obchodów rocznicy
bolszewickiej rewolucji niszczyła radzieckie flagi, organizowała strajki, w najbardziej zaś skrajnych przypadkach – co uczynili studenci Zajíc i Palach –
podpalała na znak protestu własne ciała. Rok 1968 okazał się również przełomowy dla polskiej młodzieży, a być może nawet – jak skłonni są twierdzić niektórzy
komentatorzy tamtych wydarzeń – dla całej naszej powojennej historii. Wszystko zaczęło się jednak nieco wcześniej, w listopadzie sześćdziesiątego siódmego
roku. Wtedy to, ówczesny dyrektor Teatru Narodowego w Warszawie Kazimierz Dejmek, dla uczczenia 50-lecia październikowej rewolucji, za przyzwoleniem
Ministerstwa Kultury i Sztuki inscenizuje „Dziady”, dramat poetycki Mickiewicza, w wydźwięku swym mocno antyrosyjski, wedle Dejmka jednak jak
najbardziej proradziecki, bo wymierzony, niczym przewrót bolszewicki, w aparat władzy carskiej Rosji. Przedstawienie od początku budzi niebezzasadne
kontrowersje. Potwierdzają je pierwsze reakcje publiczności podczas premiery: sceny, które można odczytać jako aluzje nawiązujące do aktualnej wtenczas sytuacji politycznej, przyjmowane są najbardziej owacyjnie. Kolejne przedstawienia tylko umacniają tą tendencję. Na odzew ze strony partyjnej
wierchuszki nie trzeba długo czekać. Pod koniec grudnia Dejmek zostaje wezwany na rozmowę z kierownictwem Wydziału Kultury KC PZPR, w trakcie której
reżyserowanej przezeń sztuce zarzuca się antyrosyjską i antyradziecką wymowę oraz nazbyt religijny charakter, zaś na początku sześćdziesiątego ósmego roku
zapada decyzja o zdjęciu z afisza przedstawienia, przy czym na termin ostatniego pokazu spektaklu wyznacza się dzień 30 stycznia. I właśnie tego dnia, niezadługo po opuszczeniu kurtyny w finale sztuki, mają miejsce
wydarzenia, które w krótkim czasie wywrócą do góry nogami życie wielu młodych ludzi.
* * *
W 1968 roku nie było mnie jeszcze na świecie, zaś moi
rodzice, którzy są rówieśnikami i znają się niemal od urodzenia, wkraczali wtedy w ledwie trzynastą wiosnę swojego żywota. Nie dziwi więc fakt, że w
tamtej chwili nie wzięli się jednak do roboty i nie sprawdzili swoich reprodukcyjnych zdolności. Zresztą ich znajomość przerodziła się w klasyczne
damsko-męskie zapasy dopiero w roku siedemdziesiątym czwartym, zatem w sześćdziesiątym ósmym nie uwzględniały mnie nawet plany równie dalekosiężne, co
osławione pięciolatki. Światło dzienne dane mi będzie ujrzeć znacznie później – w roku siedemdziesiątym siódmym, czyli dokładnie w tym samym czasie, gdy po
latach sennej stagnacji znów przebudzi się opozycja w Czechosłowacji, powołując do życia Kartę 77, i gdy nasza bezpieka skatuje na śmierć 23-letniego studenta
Stanisława Pyjasa. Ale tamten okres – z grubsza potraktowane lata siedemdziesiąte, okażą się również dekadą największych sukcesów polskiej piłki
nożnej. W 1972 roku nasi reprezentanci zdobędą złoty medal na olimpiadzie w Monachium, dwa lata później – brąz na zachodnioniemieckim mundialu, a w
siedemdziesiątym szóstym roku przywiozą srebrne medale z igrzysk w Montrealu.
Toteż siódmego lipca siedemdziesiątego siódmego roku, kiedy mój ojciec odbierze wreszcie telefon ze szpitala i kiedy dowie się, że żona urodziła mu syna, bez
wahania poweźmie nieodwracalną w skutkach decyzję. „Jako że mamy teraz lato i jako że urodził się chłopak, to trzeba szkraba ochrzcić na Grzegorza” – rzuci
przez słuchawkę do mocno zdezorientowanej pielęgniarki, a słowo ciałem się stanie i już niebawem zamieszka razem z nim, jego małżonką i teściami, w nieco przyciasnej komunałce.
* * *
Przerabiano później moje imię na wszelkie możliwe sposoby.
W praktyce jego urzędową formę stosowali w stosunku do mnie wyłącznie nauczyciele. A już najczęściej czyniły to żeńskie przedstawicielki tej profesji. Owe z reguły znakomicie zakonserwowane okazy staropanieństwa, których kobiece pragnienia na zawsze ugrzęzły w szkolnej ławce, zwracały się do mnie „Grzegorzu”, lub też – co gorsza – wywoływały mnie do odpowiedzi przy pomocy beznamiętnej artykulacji mego nazwiska. Z kolei moi rodzice, do przesady lubujący się w najwymyślniejszych spieszczeniach: koteczkach, myszeczkach, misiaczkach, żabciach, jelonkach, rogasiach, kutaskach złamaskach i kurwiszonkach
w pupcię ciupcianych, rodzice więc drażnili moje receptory słuchowe, dolatującym wraz solidną porcją miodu do mych uszu, zawołaniem „Grzesiu”
(chociaż matka czasami uderzała w bardziej patetyczne tony, nazywając mnie „swoim pierworodnym”).
Chyba jednak w największym stopniu, szczególnie od
momentu, kiedy postanowiłem częściej szlajać się po podwórku, aniżeli zanudzać się w szkole lub w domu, upowszechniła się najsurowsza w swoim brzmieniu postać mojego imienia. Dla całej tej zgrai podwórkowych popaprańców byłem po prostu
Grzechem (i gdyby moja matka łyknęła co nieco z ich gówniarskiej grypsery, nazywałaby mnie pewnie „swoim Grzechem pierworodnym”). Wprawdzie po drodze
zdarzały się jeszcze rozmaite wariacje – na przykład jedna z moich przelotnych miłości, najwyraźniej zaczytana w dramatach Ibsena, usiłowała widzieć we mnie Gregersa, jednakże ten, jak i inne egzotyczne kwiatki, jakoś nie zdołały się utrwalić. Natomiast „Grzech” wrył się w ogólną świadomość na tyle mocno, że prawdopodobnie już do końca będzie utożsamiany z moją osobą.
* * *
W momencie, gdy zasiadam przed komputerem, by napisać to zdanie, przemija z wolna szósty już rok zupełnie nowego stulecia. Dwadzieścia dziewięć lat temu mój ojciec powziął nieodwracalną w skutkach decyzję i nadał mi imię na cześć króla strzelców Weltmeisterschaft 74 – mundialu rozgrywanego
jeszcze w minionym wieku. Polacy byli wówczas o włos od finału, jednak w decydującym spotkaniu, po heroicznej walce i jedynej bramce straconej w 76
minucie, przegrali z gospodarzami tamtych mistrzostw – Niemcami. Ów niespełniony sen naszych piłkarzy, wymarzony mecz finałowy, w którym zamiast
nich wystąpili reprezentanci Republiki Federalnej Niemiec, odbył się 7 lipca, czyli dokładnie trzy lata wcześniej, nim postanowiłem pojawić się wreszcie na
tym bożym świecie. Z kolei ciągle rozpamiętywany bój futbolistów RFN i Polski (z uwagi na warunki, w jakich przyszło go toczyć, nazywany niekiedy pojedynkiem
na mokradłach), miał miejsce 3 lipca. Podobno właśnie tego dnia, równo trzy lata po tamtej porażce i zarazem cztery dni przed porodem, ja – Grzech Korzycki, będący wówczas jeszcze bezimiennym płodem, grzęznąc w matczynych wodach niczym piłkarze w stadionowych kałużach, podobno właśnie tego dnia kopałem najmocniej.
* * *
Wendeta to nic innego, jak próba wymierzenia
sprawiedliwości, podejmowana przez słabych i uciśnionych. To właśnie spośród takich, wyrzuconych poza margines tolerancji warstw społecznych, rekrutują się zwykle osobnicy, którzy w szeregach Cosa Nostry, czy Camorry, wcielają w życie śmiertelne wyroki. W 2006 roku, gdy po raz drugi w historii futbolowych
mistrzostw świata impreza ta zawitała do kraju naszych zachodnich sąsiadów, polscy piłkarze byli wyjątkowo słabi, mieli zatem niepowtarzalną okazję, by raz
na zawsze rozprawić się z ekipą gospodarzy. Nic więc dziwnego, że rodzime media, z reguły niezgorzej zorientowane w sile naszej kadry, pojedynek między
reprezentacjami Niemiec i Polski reklamowały jako swoistą wendetę za rok siedemdziesiąty czwarty.
Czternastego lipca, na kilka godzin do rozpoczęcia
oczekiwanej jatki, wróciłem właśnie z pracy i jak zwykle w takim przypadku poległem, nie próbując nawet walczyć ze snem. Otwarłem oczy, gdy pierwsza
połowa dobiegła już końca. Było nadspodziewanie dobrze – schodziliśmy do szatni przy bezbramkowym remisie. Sygnał odzianego na czarno jegomościa, doskonale wpisującego się kolorem swej odzieży w scenariusz wendety, poprzedził pierwsze
kopnięcie piłki w tym decydującym akcie zmagań odwiecznych adwersarzy. Początek drugiej połowy meczu Niemcy : Polska, rewanżowego spotkania rozgrywanego z niewielkim poślizgiem czasowym – raptem trzydzieści dwa lata.
Duet komentatorów TVP przekrzykuje się wzajem ku Ojczyzny chwale. Jeden z nich – Gawroński, to nieodłączny narrator smutnej reprezentacyjnej rzeczywistości. Krasomówca opiewający wszystkie nasze futbolowe klęski od niepamiętnych czasów. Mój ojciec, który zaraził mnie wirusem kopanej szmacianki i którego już sam dźwięk głosu redaktora
Gawrońskiego zwykł wyprowadzać z równowagi, z zasady wyrażał swą opinię odnośnie tego weterana mikrofonu głośno i dobitnie. „Gawron, stul dziób!” –
podnosił głos, by po chwili demonstracyjnie wyciszyć tamten, dobywający się z teleodbiornika. Tymczasem ja przeciwnie – podkręcam fonię w nadziei, że wyłowię
co nieco z tego komentatorskiego galimatiasu. I rzeczywiście, działanie na przekór dziedzictwu genów popłaca, bo oto dzięki podkręconemu Gawrońskiemu
dowiaduję się, że nasi w osłabieniu, że dzielnie sobie radzą z przeważająca siłą niemieckich napastników, że strzałów padło bez liku, że praktycznie od
którejś tam minuty Niemcy bombardują naszą bramkę niczym Messerschmitty, zaś my odgryzamy się z rzadka jakąś szaleńczą szarżą Jelenia, po której mamy rogi, i że chłopaki chyba wytrzymają do końca drugiej połowy.
Dramat. Dziewięćdziesiąta druga minuta. Dlaczego sędzia o ułamek sekundy wcześniej nie gwiżdże, by zakończyć tą heroiczną batalię?
Zamiast niego gwiżdżą polscy kibice, gdy w dziewięćdziesiątej drugiej minucie (o Jezus Maria!) tracimy bramkę. Egzekucja zostaje dokonana. Strzał – jeden z wielu – dochodzi ostatecznie celu. To koniec. Nasi piłkarze padają na murawę.
Amen.
14 lipca 2006 roku – Dortmund. Jechaliśmy na te
mistrzostwa do zachodniego sąsiada z pieśnią na ustach i po trofeum, wracamy zaś w milczeniu i z bagażem tych samych, co zazwyczaj problemów. O święty Antoni, dlaczego to znowu oni nas gnębią?
* * *
I po zawodach. Już lepiej było spać i w ogóle nie włączać telewizora. Nazajutrz kupić w kiosku gazetę i przeczytać w niej wywiad-rzekę z prezesem naszej piłkarskiej centrali, który doskonale wie, jakie były przyczyny porażki, i który już wyciągnął wnioski, więc na najbliższym walnym zjeździe polecą do kurwy nędzy głowy – w pierwszej kolejności specjalisty od odnowy
biologicznej, należałoby też niezwłocznie wyjebać masażystkę, i nie szczędzić cierpkich słów całej tej zasranej logistyce. Trener i piłkarze robili w
zasadzie co mogli, ale z takimi pomagierami od siedmiu boleści, to i Brazylijczycy gówno by osiągnęli. Koniec i kropka. Nic dodać, nic ująć. Niezwykle
trafna diagnoza. Zatem bierzmy się do roboty i ratujmy obie nogi, amputując mały palec u dłoni.
Historia lubi się powtarzać i jeśli coś już było, to
nietrudno przewidzieć, że życie także i tym razem dopisze podobny epilog. A mnie nurtuje tylko jedno pytanie: jak długo jeszcze będzie tak, że Niemcy
kolejny raz złoją nam tyłki, zaś my – niepomni danej nam lekcji pokory, znów spróbujemy wynaleźć sto tysięcy usprawiedliwień dla własnej niemocy? Teraz
tłumaczymy, że niby byliśmy bez formy, jednak nie z własnej winy, bo wszystko przez te cholerne problemy z aklimatyzacją, wszak gdzie Polska, a gdzie Niemcy
– kawał drogi, i do tego te niekończące się korki i dziurawe jak ser szwajcarski niemieckie autostrady. Demaskujemy zakulisowe spiski, jakoby ichni
kucharze raczyli nas piwem, golonką i jakąś tłustą kiełbasą, byśmy ciężko i niezdarnie poruszali się po płycie boiska, która delikatnie rzecz ujmując była
wyboista i przypominała kartoflisko, co z kolei pozwala nam snuć domysły, że gospodarze umyślnie przygotowali te krecie nory, ażeby wyeliminować techniczne walory naszego zespołu. Niejako zaś na marginesie (a na pewno poniewczasie)
odkryliśmy nawet, że w pamiętnym siedemdziesiątym czwartym roku włodarze zachodnioniemieckiego piłkarskiego związku celowo wynajęli jakuckiego szamana do deszczu zaklinania, doskonale zdając sobie sprawę z faktu, iż w Polsce Ludowej mamy deficyt basenów kąpielowych i w waterpolo ciągniemy ogony, podczas gdy z uwagi na większą ilość łąk i pastwisk, w normalnym meczu futbolowym górą byliby nasi.
Zasadniczo wszelkie
te przekłamania pozwalają tuszować naszą nieudolność i sprawiają, że chętnie nadstawiamy zad po raz wtóry (mamy przecież świadomość, że porażka i tak
zostanie zweryfikowana na naszą korzyść, nie szkoda więc dupy). Tymczasem gorzką prawdę znają nieliczni członkowie naszej piłkarskiej centrali, sztab
szkoleniowy, sami piłkarze, niewątpliwie wszyscy zdrowi psychicznie kibice, i jeszcze może tylko:
a) srogi Świętowit, który w dziewięćdziesiątej drugiej minucie meczu w Dortmundzie nie zdecydował
się zadąć w róg, by zapobiec utracie bramki
– przecie to on, a nie nasi obrońcy, ma oczy dokoła głowy;
b) gniewny Swaróg, co we Frankfurcie nie rozpromienił swym obliczem nieba, kiedy było trzeba, wskutek czego nasi słowiańscy wojowie na dobre ugrzęźli w boiskowym błocie i Gerd Miller musiał tylko przystawić nogę…
O bogowie, czyżby rozsierdzili was owi najbardziej wierni piłkarscy fani, którzy obiecywali ofiary? Jeśli tak, to niech to Perun trzaśnie, że też akurat w najważniejszym momencie – zarówno przed stadionem,
jak i na trybunach – obyło się bez ofiar w ludziach.
* * *
Całą tą futbolową obsesję, zaszczepił we mnie – o czym
zdążyłem już zdaje się wspomnieć – mój ojciec. To on, gdy moje niemowlęce oczęta ledwie ujrzały pierwszą jutrzenkę, naznaczył mnie na resztę życia
piłkarskim piętnem – imieniem najlepszego snajpera mundialu w siedemdziesiątym czwartym roku. On nauczył mnie zawijać rogale z rzutów rożnych, kiedy jeszcze niezbyt pewnie stawiałem kroki. On pierwszy zaprowadził mnie na stadion, na najprawdziwszy mecz piłki nożnej, wynosząc przy tej okazji z domu mnóstwo
wszelkiego rodzaju fajansu: trąbkę rowerową, wydziergane przez matkę zimowe szale (rzecz jasna w klubowych barwach), starą chochlę i rondel (czyli
prymitywny zestaw perkusyjny), własnej roboty świece dymne (z saletry potasowej, cukru pudru i zimnych ogni), oraz papier toaletowy, przeznaczony na
konfetti (podówczas jeszcze trudno dostępny, czego matka nie omieszkała mu później wypominać przez ładnych parę dni).
W naszej prowincjonalnej mieścinie, futbol był jedną z
niewielu rozrywek, które utrzymywały się na jako-takim poziomie. W najlepszych latach nowosolskiej piłki kopanej, miejscowa drużyna – Dozamet, przez dwa
sezony z rzędu potykała się w rozgrywkach o mistrzostwo drugiej ligi (nie opuściliśmy wtedy z ojcem żadnej kolejki). To w Dozamecie uczył się
bramkarskiego abecadła wielokrotny reprezentant kadry narodowej, zdobywca wraz z nią trzeciego miejsca na mistrzostwach świata w 1982 roku, triumfator Pucharu
Klubowych Mistrzów Europy w barwach FC Porto, rodowity nowosolanin – Józef Młynarczyk. Jego postaci zawdzięczam zresztą poobijane łokcie, biodra, barki i
kolana, kiedy ojciec, stawiając za wzór popularnego „Młynarza”, usiłował uczynić ze mnie bramkarza (siniaki poszły na marne, bo w pewnym momencie moje
gwałtowne przybieranie w centymetrach, zatrzymało się na mizernym dla golkipera wzroście – metr siedemdziesiąt osiem).
Najważniejszym dniem w roku dla każdego szanującego się kibica Dozametu, był dzień potyczki ze znienawidzonym rywalem – Chrobrym Głogów. Los, nadzwyczaj łaskawy dla kiboli obydwu tych drużyn, sprawiał, że niemal rokrocznie mogli zacierać ręce przed czekającym ich mordobiciem, gdyż zarówno drużyna z Nowej Soli, jak i z Głogowa, najczęściej rozpoczynały sezon w tej samej klasie rozgrywkowej. Na te derbowe mecze mobilizowano zwykle oddziały policji z całej okolicy, jednak nawet owe wzmocnione siły prewencji, nie były w stanie zakłócić chłopakom dobrej zabawy. Krew lała się strumieniami, wzbijały się w powietrze wybite zęby, rozprzestrzeniała się pośród narodu najnowsza moda – modelowanie nosa na kształt klamki, krótko mówiąc – ubaw po zwieńczone motylami pachy. Statystyki z tamtych harców i swawoli, prowadzone przez niestrudzonych nowosolskich dziejoklikaczy, zdecydowanie przemawiają na naszą
korzyść. Praktycznie wszystkie internetowe blogi dozametowskich kiboli, przytaczają dane, według których wyrządziliśmy niepomiernie większe szkody.
* * *
W życiu każdego młodego człowieka przychodzą momenty, kiedy wydaje mu się, że właśnie przekracza jakąś niebywale istotną dla niego granicę, po przekroczeniu której już nic nie będzie wyglądało tak samo, jak przedtem. Po raz pierwszy przeświadczenie to dopadło mnie, gdy jako siedmioletni brzdąc, chwiejnym krokiem przestąpiłem szkolne progi. Po raz
drugi, gdy w wieku lat czternastu postanowiłem wyzwolić się spod pieczy rodziców i na dobre rzucić w wir podwórkowej rzeczywistości. Początkowo moje
kontakty z całą tą osiedlową zgrają nie należały do łatwych. Ponieważ wcześniej byłem raczej synkiem mamusi i tatusia, aniżeli stałym bywalcem w ich
towarzystwie, toteż musiałem wywalczyć należne mi miejsce, stawiając czoła najbardziej wyszczekanym spośród podwórkowych wyjadaczy. To zwykle ci
krzykacze, niespełnieni kandydaci na przewodnika stada, dogryzali mi najbardziej. Jednym z takich drobnych cwaniaczków, niezrealizowanych
pretendentów do przejęcia władzy nad zahukanym tłumem gówniarzy, okazał się wtedy mój późniejszy przyjaciel – Siwy. Już przy pierwszym spotkaniu doszło
między nami do bójki. I choć nie odniosłem wówczas druzgocącego zwycięstwa, to z całą pewnością nie doznałem też klęski. Starałem się przede wszystkim nie
pękać i nawet na chwilę nie cofać do defensywy. Ciosy padały równo – raz z jednej, raz z drugiej strony. W pewnym momencie Siwy zarządził: „Dosyć!”. Objął
mnie wpół ramieniem, poklepał po plecach i powiedział: „No, nieźle młody…”. Od tamtej pory traktowano mnie jak swego, stałem się pełnoprawnym członkiem
osiedlowej ferajny. Od tamtej pory byłem Grzechem.
* * *
Na podwórku czas płynął szybko. Nawet nieznośnie ciągnące się chwile bezczynności, tutaj mijały jakby prędzej i doskwierały w mniejszym stopniu, niż w domu. Jednak w osiedlowych realiach apatia z reguły nie miała
racji bytu. Najczęściej coś się działo, zaś intensywność tych wydarzeń nie pozwalała oglądać się do tyłu.
Z Siwym, praktycznie od razu po naszym niezbyt czułym powitaniu, zaprzyjaźniłem się najbardziej. Tworzyliśmy nierozłączną parę – gdzie tego pędraka oczy poniosły, tam nie mogło zabraknąć i mnie. Kiedy Siwego wyznaczano na kapitana drużyny futbolowej i miał za zadanie dobrać sobie zawodników, to pierwszy jego wybór zawsze dotyczył mojej osoby. Rżnęliśmy w
nogę dzień w dzień, od popołudnia, aż do późnego wieczora. Po ciemku i czasie deszczu. Przez 365 dni w roku – niekiedy po kolana w śniegu. Gdy brakowało
ludzi, by skompletować dwa zespoły, graliśmy w dziada, jedno podanie, kwadraty.
Strzelaliśmy karne i ćwiczyliśmy żonglerkę. Kiwaliśmy się z wyimaginowanym przeciwnikiem. Rysowaliśmy kredą na murze cel, w który należało trafić piłką.
Tak, na podwórku czas płynął szybko.
* * *
Siwy, lub jak kto woli – Romek Maciejewski, już w wieku
czternastu lat doświadczył w swoim życiu więcej, aniżeli niejeden dorosły. Pierwszy z nigdy niewyjaśnionych wyroków bożych dopadł go nadzwyczaj wcześnie. Ledwie zdążył pojawić się na świecie, kiedy jego ojciec zaprezentował sztuczkę,
jakiej nie powstydziłby się sam Maestro Cagliostro – nieoczekiwanie zapadł się pod ziemię. I choć mały wydawał się być tym ojcowskim trikiem niespecjalnie
zdziwiony, jak zwykle bowiem mruczał coś pod nosem w niezrozumiałym dla domowników języku, to żona i rodzice, z którymi ojciec mieszkał do momentu
swojego iluzjonistycznego popisu, z początku zaniemówili, później zaś przekrzykiwali się niemal bez przerwy, usiłując wzajemnie przerzucić na siebie
ciężar winy. Teściowie zarzucali synowej, że się puściła gdzieś na boku, o czym ich syn z całą pewnością się dowiedział, ona natomiast wytykała im, że
wychowali synalka na gówniarza, który gdy trzeba wziąć odpowiedzialność za rodzinę, ulatnia się bez słowa wyjaśnienia. W rezultacie tej rozbieżnej interpretacji przyczyn ojcowskiego zniknięcia, matka wraz z Romkiem (słusznie, czy też nie –
uznanym przez swych dziadków za bękarta), opuścili dotychczasowe miejsce zamieszkania i przenieśli się do ciotki malca, rodzonej siostry jego matki. Po
upływie kilku tygodni od przenosin, zupełnie podłamana rodzicielka, zdawała się z wolna stawać na nogi. Najpewniej przyczyniła się do tego siostra, która
pocieszała ją na wszelkie możliwe sposoby, w czasie ataków nerwowych matki całkowicie przejmowała opiekę nad małym, sama chodziła po zakupy i przygotowywała posiłki, przy czym robiła to wszystko zupełnie bezinteresownie, nie oczekując w zamian żadnej zapłaty. Wreszcie matka wydobrzała do tego
stopnia, iż któregoś dnia upstrzyła swe lico jaskrawym makijażem, starannie wydepilowała zapuszczone rejony skórnej powłoki, przywdziała kusą sukienkę i
oznajmiła siostrze, że udaje się na spotkanie z kandydatem na nowego tatę dla Romka. Wróciła po trzech dniach – kompletnie pijana. Wsparta o poręcz,
wpatrywała się błędnym wzrokiem w majaczącą u progu drzwi postać siostry i nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. Kiedy odstąpiła od poręczy i usiłowała
samodzielnie przejść parę kroków natychmiast upadła, a z niemych ust dobyła się tylko zmieszana z krwią plwocina. Siostra przetaszczyła jej bezwładne ciało do
mieszkania, rozebrała i położyła na tapczanie (od trzech dni pościelonym), sama zaś wyruszyła do kuchni, by przetrząsnąć szafki w poszukiwaniu leków uspokajających.
* * *
Pod koniec pierwszej połowy lat dziewięćdziesiątych, w
okresie największych wzlotów mej młodzieńczej duszy i zarazem największego upadku reprezentacyjnego futbolu, wszystkie mecze z udziałem naszej narodowej
jedenastki bacznie śledziła nierozłączna trójca. 11 października 1995 roku, po flegmatycznej dreptaninie w inaugurującym eliminacje do mistrzostw Europy
spotkaniu z outsiderem grupy – Izraelem, po fatalnej interwencji naszego bramkarza Wandzika, który w pojedynku z reprezentantami Rumunii wrzucił sobie
piłkę między słupki, oraz po klasycznej obronie Częstochowy w Paryżu, Polacy rozgrywali mecz ostatniej szansy ze Słowakami. Tego dnia zebraliśmy się w tym samym miejscu i składzie, co zawsze – mianowicie w naszym rodzinnym mieszkaniu,
żelazne zestawienie, w obrębie którego (przynajmniej przez 90 minut trwania meczu) nie przewidywano żadnej zmiany: ja, mój ojciec i Siwy. Ów niezmienny tercet nasamprzód skierował kroki do pomieszczenia nieco na wyrost określanego mianem salonu, rozlokował swoje 3x4 litery w przyciasnej kanapie, i – ponieważ
pozostawało jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia transmisji – począł zabawiać się w typowanie bardziej lub mniej dotkliwych rozmiarów porażki.
Kiedy reprezentacja Polski – drużyna marzeń, zwana od
nazwiska swego trenera orłami Górskiego, osiągała apogeum swych sukcesów, ojciec był mniej więcej w wieku moim i Siwego. W 1974 roku, podczas
zachodnioniemieckiego Weltmeisterschaft, miał 19 lat. Ponieważ zaś sukcesy reprezentacji zbiegły się w czasie z hossą centralnie planowanej gospodarki, a
gierkowskie kredyty i ich efekt w postaci niespotykanej w Polsce Ludowej konsumpcji, wciąż jeszcze pozwalały się łudzić, że polityka zaciskania pasa
(znamienna dla jego poprzednika – Gomułki) już nigdy nie wróci, toteż gdyby zapytać ojca o najlepsze lata jego życia, nietrudno domyślić się, jakiej udzieliłby
odpowiedzi. Bo w jego przypadku pierwsze porywy młodzieńczej namiętności (zatem zdecydowane umizgi w stosunku do mojej matki), łapczywe pożeranie owoców
kredytowego dobrobytu i świętowanie najbardziej spektakularnych triumfów piłkarskiej kadry, to ten sam, wąski przedział czasowy – pierwsza połowa lat
siedemdziesiątych. Dodatkowym czynnikiem, idealizującym w ojcowskiej świadomości tamten okres, może być fakt, że od lat wczesnego dzieciństwa, aż po
kres edukacji w szkole podstawowej, dorastał pośród wyposzczonego i zastraszonego stada, mającego za przewodnika towarzysza Wiesława, natomiast w
prawdziwą dorosłość, związaną z założeniem rodziny i zapewnieniem jej bytu, wchodził już u schyłku epoki dobrobytu, kiedy kredytowe obżarstwo zaczęło
odbijać się czkawką, i kiedy wyrwane z konsumpcyjnego snu społeczeństwo z upodobaniem recytowało wierszyk: „Chcesz cukierka – idź do Gierka. Gierek ma,
to ci da – kopa w dupę i pa-pa”. Zatem tych raptem parę lat, wciśniętych między dwa bieguny społecznej nędzy, pomiędzy wieńczone falami strajków i protestów
ostatnie dni władzy pierwszych sekretarzy – starego kutwy Władka, vel Wieśka i jego antonimicznego następcy, rozrzutnego Edka, tak więc tych parę lat z czasów młodości, stanowiło dla ojca nieodłączny materiał porównawczy przy każdej okazji, najczęściej zaś podczas oglądania w telewizji kolejnego popisu
nieudolnej gry naszej kadry. Gdy tylko nadarzyła się sposobność, gdy jakiś napastnik, rozdygotany wskutek nieoczekiwanego przyjęcia piłki w okolicach
bramki, pierdolnął Panu Bogu w okno, ojciec kwitował jego zagranie: „Jakby w siedemdziesiątym czwartym któryś z orłów tak wykończył akcję, to by go jeszcze
za Gierka zamknęli w złotej klatce*”.
*Złote klatki – upowszechniona w środowiskach opozycyjnych nazwa
wzorcowych obozów, w których
internowano dysydentów podczas stanu
wojennego. Obozy te umiejscawiano w ośrodkach wypoczynkowych, by do
zachodniej prasy i telewizji docierał obraz komfortowych warunków, w
jakich komunistyczna władza przetrzymuje działaczy
opozycji. W
rzeczywistości, kiedy bramy ośrodków były zamknięte dla mediów, internowanych
traktowano nierzadko w sposób równie niedelikatny, jak więźniów
przetrzymywanych
w normalnych zakładach karnych. Najbardziej znane spośród „złotych
klatek” to: obóz dla kobiet w Gołdapi, mieszczący się na terenie
ośrodka
wypoczynkowego Komitetu ds. Radia i Telewizji, obóz w Darłówku, na terenie
ośrodka wrocławskiego „Mostostalu”, oraz miejsce odosobnionego przetrzymywania
Lecha Wałęsy – ośrodek wypoczynkowy Urzędu Rady Ministrów w
Arłamowie.
Tak, nie ulega wątpliwości, że tamta, najbardziej utytułowana w dziejach naszej piłki kopanej reprezentacja, była jedyną, bliską sercu mego ojca drużyną.
I jestem święcie przekonany, iż nawet jeśliby w przyszłości reprezentanci Polski stanęli na
najwyższym stopniu podium mistrzostw świata, to w jego porównaniach wypadliby blado na tle Wunderteamu z lat siedemdziesiątych, zdobywców trzeciego miejsca na mundialu w Niemczech Zachodnich. Jednak w dniu, kiedy zasiedliśmy przed domowym teleodbiornikiem, by
śledzić mecz ostatniej szansy narodowej jedenastki, nie tylko od mistrzostwa świata, ale i od brązowego medalu wywalczonego przez orły, dzieliła biało-czerwonych przepaść. Wówczas sam awans do
imprezy mistrzowskiej rangi wydawał się być dla naszych graczy nieosiągalny. Nic dziwnego więc, że ojciec pastwił się nad kadrowiczami niemiłosiernie, i – praktycznie po każdym spartaczonym strzale lub podaniu – nagradzał ich niewybrednymi epitetami: „Kurwa, jakie to są dziady”, „Zobacz, co
ten szmaciarz odpierdala”, „Pieprzone patałachy, nawet piłki żaden wybić nie potrafi”. Tymczasem ja i Siwy usiłowaliśmy niekiedy bronić reprezentacyjnych
partaczy, było-nie było, w końcu innych bohaterów młodzieńczej wyobraźni los nam nie dostarczył. Dla nas, szczyli wykopanych na ładnych parenaście lat do przodu względem mundialowych sukcesów
polskiego futbolu, inna reprezentacja nie istniała. Dlatego wszelkie z trudem uciułane punkty, remisy po rozpaczliwym murowaniu bramki w meczach z faworytami i minimalne zwycięstwa nad kompletnymi amatorami, wprawiały nas w stan bliski
euforii, którego żadne ojcowskie zdroworozsądkowe argumenty nie mogły zmącić.
To były nasze orły, nie dziady i nie szmaciarze, tym bardziej zaś nie orły Łazarka, Strejlaua, czy Apostela, bowiem istnienie tych od siedmiu boleści
trenerów uświadamialiśmy sobie dopiero na sam koniec przegranych eliminacji, kiedy w sposób najbardziej wyrazisty zapisali się w pamięci, z hukiem spadając
ze stołka selekcjonera kadry. Poza tym kibicowanie bialo-czerwonym, było w latach dziewięćdziesiątych, w czasach względnej stabilizacji, gdy wolność pod narodowym sztandarem już ktoś inny za
nas wywalczył, kibicowanie bialo-czerwonym było więc jedynym przejawem patriotyczno-romantycznego zrywu, na jaki my – gówniarze bezrefleksyjnie
korzystający z pierwszych plonów wolności, mogliśmy się zdobyć. I tylko podczas pojedynków reprezentacji, słowo „Polska” nabierało w naszej świadomości
jakiegoś konkretnego kształtu, tracąc na moment mglistą postać abstraktu.
Również tego dnia, kiedy Polacy, mający już tylko matematyczne szanse na awans, mierzyli się z jedenastką Słowacji, pomimo przedmeczowej zasłony dymnej skrywającej nasz ślepy idealizm, pomimo przyłączenia się do ojcowskiej zabawy w
typowanie rozmiarów porażki, wierzyliśmy, niemal do ostatniej chwili wierzyliśmy w zwycięstwo
naszej reprezentacji. Gdy zaś w dwudziestej minucie Juskowiak otworzył wynik spotkania strzelając pierwszą bramkę, wypluwaliśmy płuca za Polskę, a ja
mówiłem: „A widzisz ojciec, jeszcze Polska nie odpadła, póki my zdzieramy gardła”. Jednak w końcowym rozrachunku to on triumfował, to on wyciągnął z
rękawa cztery asy – cztery bramki dla Słowacji. To jego orły bez korony znów pokazały figę naszym, niedawno koronowanym. Kolejny raz udowodniły tym
nieopierzonym kurczakom, że do niebotycznej legendy Wembley, nawet najbardziej wyzwolony i dziko żyjący drób nie ma prawa dolecieć. Nam natomiast pozostał
niesmak i przeświadczenie, że walczyliśmy o z góry przegraną sprawę, o Polskę.
* * *
Dla Siwego nasze rodzinne mieszkanie było swego rodzaju azylem. Ucieczką od wyściełanego cierniami gniazdka, które uwiła mu matka. I chociaż Siwy już kilkunastu lat mieszkał z dala od naszego osiedla, to jego stała obecność pozwoliła mu niejako wpisać się w krajobraz blokowiska. Tutaj przecież miała skromną kawalerkę jego ciotka, u niej zaś rezydował mały Romek z matką, dopóki ta nie poszła w tango do tego stopnia, że nadzwyczaj wyrozumiała siostra nie wytrzymała i wypierdoliła zezwierzęcone truchło na zbity pysk.
Romek został wtedy z ciotką i mniej więcej do piątego roku życia to ona go wychowywała. Do chwili aż wreszcie przypomniała sobie o nim matka. Na początku
bardzo się starała, odstawiła zupełnie alkohol i trzymała fason – nie nadstawiała pizdy byle gachom. Ale z czasem wszystko wróciło do normy. Znów stała się pucharem przechodnim, szemraną konkubiną odsprzedawaną bez żalu za wino. A Siwy był zmuszony znosić te niekończące się przeprowadzki, od mety do
mety, bełkotliwe orgietki, od śmierci do śmierci, zmieniających się tatusiów i niezmienny rozkład wnętrzności – postępującą zgniliznę duszy. W krytycznych momentach uciekał więc do ciotki, która bardziej była mu matką, aniżeli ta rodzona. Długimi godzinami przesiadywał też w naszym domu, a mój ojciec poniekąd zastępował mu prawdziwego ojca, którego nigdy nie zdołał poznać. Tymczasem
matka Siwego staczała się na samo dno ludzkiej godności, jednak po bolesnych upadkach wciąż usiłowała stanąć na nogi i podjąć się heroicznej próby budowania więzów rodzinnych. Któregoś razu, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, powzięła mocne postanowienie, że raz na zawsze porzuci dotychczasowy tryb życia i zorganizuje synowi wigilię. W przygotowaniach pomagała jej ciotka, która na
powrót przygarnęła ją do siebie, najwyraźniej przejęta matczynym postanowieniem. Wszystko zdawało się zmierzać do szczęśliwego finału. Siostra
pilnowała, żeby w mieszkaniu nigdy nie było najmniejszej kropli alkoholu, wyrzuciła nawet wszystkie swoje flakoniki perfum, byle nie kusić losu. Wreszcie
nadszedł długo oczekiwany dzień. Z samego rana ciotka wraz Siwym poszli do marketu, dokupić jeszcze odrobinę suszonych grzybów oraz pieczywa, gdyż okazało
się, że może ich zabraknąć. Poza tym Siwy chciał sprezentować matce kolczyki.
Matka miała w tym czasie zająć się wałkowaniem ciasta i lepieniem pierogów. Na stolnicy leżało wyrobione uprzednio przez ciotkę ciasto, farsz w miseczce,
wałek i kieliszek do wykrawania. Nagle matka pomyślała, że ciasta może być za mało, że przecież chciałaby ulepić tych pierogów jak najwięcej dla swego syna.
A kiedy otwierała kolejne szafki w poszukiwaniu mąki, natrafiła przypadkiem na niewielką, do połowy opróżnioną buteleczkę wiśniówki, nieopatrznie pozostawioną tam przez ciotkę, która dzień wcześniej użyła ją do nasączenia biszkoptu.
Drżącą ręką wyjęła znalezisko, podeszła z nim do stolnicy, i nalała resztki wódki do stojącego obok miseczki z farszem kieliszka. Kiedy ciotka i Siwy
wrócili z zakupów, leżała już nieprzytomna na podłodze. Nieopodal walały się butelki – mniejsza po wódce i większa po nalewce, którą matka wybłagała w
osiedlowym sklepie. Odwrócony do góry dnem kieliszek wbity był w nierozwałkowane ciasto. Ostatni ślad jej heroicznego wysiłku, podjętego na darmo.
* * *
Wtedy, w dziewięćdziesiątym piątym roku, gdy razem z Siwym zmuszeni byliśmy podpisać akt kibicowskiej kapitulacji, gdy nasi reprezentanci kolejny raz niezakwalifikowali się do imprezy mistrzowskiej rangi, wtedy nasze drogi z wolna się rozchodziły. Zresztą już znacznie wcześniej, mniej więcej od drugiej klasy szkolny średniej, Siwy gościł na naszym osiedlu coraz rzadziej, nieczęsto też nawiedzał nasze mieszkanie, w szkole zaś pojawiał się kiedy chciał. Mógł sobie na to pozwolić, był wschodzącym talentem nowosolskiej piłki,
brylował w juniorach „Dozametu”, chuchano na niego i dmuchano, i – niestety – na zbyt wiele spraw przymykano oko. A Siwy związał się w tym czasie z kibolami.
Jeździł na ustawki i coraz częściej opuszczał treningi. Chlał i uwalniał z siebie długo tłumione pokłady agresji. Nieuchronnie podążał śladem matki.
Właśnie w drugiej klasie szkoły średniej doszło do
drobnego incydentu, po którym zacząłem sobie zdawać sprawę, że z moim przyjacielem nie dzieje się najlepiej. Nie było to wprawdzie żadne arcydramatyczne zdarzenie, jednak dla mnie, z racji tego, że doskonale znałem przecież Siwego i wiedziałem, jak wiele wysiłku kosztowało go wyrwanie się z beznadziei, dla mnie więc ów incydent wydawał się istotny. Zajście miało
miejsce na lekcji języka polskiego. Otóż wiadomo było wszem i wobec, że nasza polonistka potajemnie romansuje z wuefistą. To znaczy niby gździli się po
kątach, kryli w rozmaitych zakamarkach szkoły, niby stosowali się do wszelkich zasad tajnej konspiracji, a i tak wszyscy o nich wiedzieli. Powołując się na
„Słownik frazeologiczny języka polskiego” profesora Stanisława Skorupki, świetnie nadający się do tego, by w sposób lapidarny oddać całą złożoność
sytuacji, ta ich swoista partyzantka mogłaby posłużyć za idealny przykład dla zilustrowania hasła „tajemnica poliszynela”. Aż się chciało błysnąć podczas
lekcji taką znajomością frazeologii. Czy oboje domyślali się, że za ich plecami nabijamy się z tej idiotycznej ciuciubabki – nikt z nas nie miał zielonego
pojęcia. Tak czy siak to w zasadzie temu, nieformalnemu związkowi, zawdzięczał Siwy
swój święty spokój. Jako że był pupilem wuefisty, dzięki niewątpliwemu wstawiennictwu tegoż u polonistki, praktycznie ani razu nie był pytany i właściwie nie wiadomo skąd się brały u niego oceny. Aż tu nagle coś, co do czego nie mogliśmy mieć pewności, mogliśmy się natomiast tego domyślać, wstrząsnęło ową, niepodważalną zdawałoby się regułą. Prawdopodobnie nasi tajni kochankowie nie na żarty się pokłócili. Bo oto polonistka, przy okazji omawiania trzeciej części „Dziadów”, postanowiła odegrać się na Siwym.
Nieoczekiwanie więc wywołała go do odpowiedzi, przemawiając doń z nieskrywaną uszczypliwością: „A ty Maciejewski, co ty nam, nasz Bońku drogi, powiesz o
«Dziadach»?”. Oczywiście chciała go udupić, bowiem doskonale zdawała sobie sprawę, zresztą podobnie jak my wszyscy, z faktu, że Siwy nigdy, ale to nigdy w
swoim pokopanym żywocie, nie przeczytał żadnej lektury. Tymczasem on, ku naszemu zdumieniu, wstał, i – jak to w późniejszym komentarzu trafnie ujął
któryś z nas – odpowiedział śpiewająco. Wyglądało to tak: Siwy podniósł się nieśpiesznie, przez krótką chwilę szperał w kurtce, po czym wydobył z kieszeni
swój bezcenny, klubowy szalik, rozpostarł go nad głową, i gromkim basem zaśpiewał:
Chrobry dziady, Chrobry szmaty,
dostaniecie kurwy baty!
I jak gdyby nic się nie stało, nie okazując ni krzty
emocji usiadł, a nas zatkało. Nie trwało to jednak długo, ledwie kilka sekund, po których sala aż się zatrzęsła od dzikiego śmiechu. I z początku, pośród tego
stadnego rechotu, nikt nie usłyszał jej płaczu. Dopiero po chwili, gdy rozbawione mordy znów zdołały przybrać wyraz całkowitej obojętności, zorientowaliśmy się, że nasza polonistka, zazwyczaj pewna siebie i nawet nieco
wyniosła, to teraz zupełnie inna osoba: jej majestatycznie wyprostowana sylwetka jakby się skurczyła, ona sama zaś skryła twarz w dłoniach. „Dlaczego mi to robicie? Dlaczego tyy…?” – z trudem wykrztusiła. Wtedy Siwy podniósł się po raz drugi i wypowiedział słowa, które sprawiły, że zamiast spektakularnego bohatera, jakim jeszcze niedawno widziała go klasa, ujrzeliśmy już tylko zwykłego kutasa. Nie wiem, co nim wtedy powodowało. Być może chęć zemsty na całym kobiecym rodzie za cierpienia, którymi tak hojnie obdarowała go własna matka. Być może kiepski ogląd sytuacji i majaczący w wyobraźni miraż owacyjnie reagującej na jego kolejne impertynencje klasy. Tak czy siak, zaraz po tym, jak
nasza szlochająca polonistka wycedziła: „Dlaczego tyy…?”, Siwy, u którego w międzyczasie kamienny wyraz twarzy ustąpił miejsca jakiemuś przypominającemu uśmiech grymasowi, wypalił:
A co kurwa, nie można? Mamy przecież wolność słowa.
* * *
30 stycznia 1968 roku, późnym wieczorem, tuż po
zakończeniu ostatniego spektaklu „Dziadów”, dochodzi do demonstracji. Grupa młodych ludzi skanduje pod siedzibą dyrekcji Teatru Narodowego hasła: „Chcemy
wolności bez cenzury”, „Żądamy zniesienia cenzury” i „Mickiewicz-Dejmek”. Następnie demonstranci udają się pod pomnik wieszcza, pod którym składają
biało-czerwone kwiaty oraz transparenty. Kiedy manifestujący zaczynają się rozchodzić, do akcji wkracza milicja. Wyłapuje pojedyncze osoby i zaczyna
okładać je pałkami Nazajutrz, dwóch uczestników wieczornych zajść – Adam Michnik i Henryk Szlajfer, spotyka się z korespondentem dziennika „Le Monde”,
Bernardem Margueritte’em, i relacjonuje mu przebieg demonstracji. Spotkanie to niezadługo poskutkuje relegowaniem obydwu z uczelni. W międzyczasie, wśród
środowisk studenckich zostają rozprowadzone ulotki, najprawdopodobniej sporządzone przez MSW, zawierające następującej treści wierszyk:
„Wieszcz narodu zszedł na Dziady
Czy już o tym wiecie?
Gdy go Michnik i Szlajfery
Okrzykują w świecie.
Rzekł tak mądrze ktoś niedawno
O piątej kolumnie*
A Polacy w Żydów ślepią
Bo jak zwykle – durnie.
Dalej bracie, karabele
Każdy w dłonie
chwyta
Żyda za pejs i za morze
Rada znakomita.
Im ta Polska, w którą plują
Daje nadal łaski
Ty studencie piwko ciągniesz
Czekasz na oklaski.”
*Aluzja do przemówienia pierwszego sekretarza PZPR – Władysława
Gomułki, który podczas VI kongresu Związków Zawodowych, przyrównał
obywateli pochodzenia żydowskiego, trzymających stronę Izraela w tzw.
wojnie sześciodniowej z Egiptem, do piątej
kolumny.
Ulotki są tak spreparowane, że mogą być odebrane jako
swoisty apel moralny, wystosowany przez uładzoną młodzież akademicką do swoich mniej pokornych, ale i niezdecydowanych, po której stanąć stronie, kolegów.
Jednak studenci nie dają się nabrać. 8 marca, podczas hucznie obchodzonego w socjalistycznym państwie święta kobiet, zwołują wiec na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego, domagając się przywrócenia praw studenckich dla wyrzuconych z
uczelni. Powołują się na artykuł 71 Kostytucji, który rozpoczyna się od zdania: „Polska Rzeczpospolita Ludowa zapewnia obywatelom wolność słowa […]”.
Pamięci mojego przyjaciela Siwego, który strzelił sobie samobója, kilka lat po tym, jak nasze drogi ostatecznie się rozeszły i niemal w tym samym momencie, gdy urodziła się moja córka (i kiedy – za namową ojca – dałem jej na imię Gadocha)
22 grudnia 2024
Prostotadoremi
22 grudnia 2024
fantazjeYaro
22 grudnia 2024
2212wiesiek
22 grudnia 2024
śnieg w prezenciesam53
22 grudnia 2024
Błogosław nam Boże Dziecię!Marek Gajowniczek
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta