Dominic Butters, 23 january 2017
Może jestem idyllistą, który wiecznie gubi myśli
lecz na próżno w naszym story szukać loterii zadatku
Nikt i nigdy mi nie wmówi, że los jest dziełem przypadku
gdyż zbyt długo i zbyt mocno na to wszystko czekaliśmy...
Wyleczyłaś mą bezdomność pełną rozognionych znamion
Pozwoliłaś by jej niemoc, nabrała odwrotnych kształtów
i choć przewlekle przywykła była do bezkresu i do wiatru
Dziś już rozpatruję tylko ją w kontekście Twoich ramion
Naupychaj mi w kieszenie przy następnym wstawaniu
Twoich miarowych oddechów tę spokojną agogikę
Choć ułamek ciepła dłoni, szelest... dotyk błogostanu
ukryty pod powiekami milimetry przed budzikiem
Bo nie umiem w pojedynkę wyplątać się z bałaganu
zmiętej kołdry, sennych pragnień, stycznia i rozmarzłych liter...
Dominic Butters, 11 december 2016
Chciałbym dać Ci spokój ducha, byś sny miała już łatwiejsze
Zapracować na to miejsce, być przy Tobie ramię w ramię
I choć życia jak Ty teraz, sam czasami nie poznaję
Chwyć za rękę, popatrz w przestrzeń tam znajdziemy nasze szczęście
Mimo przeszkód, dać się musi... Naprzeciw pochmurnym myślom
Bo od słów, przez język, aż po koniuszki palców Cię czuję
Do wczoraj jakoś to było, dziś przestać wierzyć nie umiem
Gdyż tylko razem zdołamy wytrwać, iść pod prąd i ponad wszystko
Tacy przestraszeni od wczoraj jesteśmy, poruszeni
Umówieni byliśmy na już, nie na chwilę odpowiednią
To przedziwne jak sens może, punkt widzenia zmienić
Gdy w obliczu ziarnka grochu, wielkie sprawy nagle bledną
Tacy zatroskani od wczoraj jesteśmy, tej jesieni
Pogubieni, lecz odnalezieni... Pamiętaj o tym, Perełko...
Dominic Butters, 27 november 2016
Za pasem grudzień, a już szkli... Zaspana skrzy obojętność
Moja bezsenność gwiżdże nade mną, też chce być w tym wierszu
Mróz pędzlem przywarł do szyb i lśni, jakby był nie na miejscu
Bezczelnie z łóżka wywlekł mnie dziś, piejący krzyk nad kuchenką...
Wrzątek zaparzonej mgły zamienił urwane sny w Twą obecność
Świeżo zmielony aromat kołyszący się w powietrzu
Niewypierzona w pół zdania myśl i cała masa argumentów
przez które kolejny łyk, skraca tę naszą odległość...
Poranna kawa, szelest kartki i bit, lekko uchylone drzwi
i jeśli stanęłabyś teraz w nich, nie dokończyłbym tekstu...
Zasłonami wpuściłbym świt, w cholerę, w kąt, rzucił w mig!
By już do ucha móc nucić Ci puentę dla dwóch następnych wersów
Bo to są właśnie te dni, kiedy budzisz i w słowa włazisz do krwi
i wtedy nie potrzebuję już nic, prócz Ciebie obok i atramentu...
Dominic Butters, 22 november 2016
Przypałętał nas durny wiatr, na próżno ławom tłumaczyć
Mimo najszczerszych intencji... Ciągle na nosie nam grał
Choć szczeniacki był to fakt, dalej wieje tak jak wiał
lecz nie można go wszak dotknąć, usłyszeć, ani zobaczyć...
Nie ma nań sąd paragrafu, choć on w sprawie jest bezsprzeczny
Cóż... dla takich jak my nie ma adekwatnych kar i krat
Wciąż na wariackich papierach i niech wali się świat!
Wzajemnie, wspólnie, na dwa... gdyż odbiło nam do reszty
Jak Bonnie i Clyde, ekscentryczny świr i Pereł charme
i kiedy patrzę w Twe oczy Madame, mam tę pewność...
Rozbroję każdy słowny bank, pognamy hen w siną dal
by nieprzerwanie z liter układać naszą nową codzienność
Garściami ile się da! Nie znajdą i za milion lat!
Bo tylko z Tobą mogę kraść, to czego nam nigdy nie wezmą
Dominic Butters, 14 november 2016
Nieludzka bywa odległość, a wraz z nią wszelkie symptomy
Tak niecierpliwa nieznośnie, gdy odmierza dni złaknione
Chodź tu... Błagam! Choć na moment! Bo ramiona roztrzęsione
gdy nie czują Twoich skroni tak ufnie im powierzonych
Nasza niepohamowana jesień ma postać temperamentną
Głód rozbudzonych emocji, między szeptem, a opuszkiem
Zdarłaś ze mnie całą ciemność, którą wszyto mi podskórnie
bym bez Cienia zawahania, mógł na nowo odkryć piękno
Dziś mam usiąść do kartki, tylko co ja jej powiem?
Że na ustach smak powiek? Że brak słów? Że to wszystko...
daje mi tak wiele, że aż odjęło mi mowę?
Że aż się boję zapeszyć ile ma dla nas przyszłość?
Że to mój pierwszy Listopad kiedy nie marzną dłonie?
i że dopiero teraz wiem jak tęskna może być bliskość?
Dominic Butters, 23 october 2016
Mówią, że wystarczy iskra, by wzniecić co w nas daremne, by to co ciemne rozświetlić
by oswoić lęki, by przelać gdzieś z głębi te niewysłowione dźwięki, na deski...
Malowałem sztuk Twych freski, chaotyczną linią kreski pod kopułą makabreski sklepień nieba...
Czuć tu jeszcze zapach drzewa, setki zdań z nich nadal śpiewa i ta niezmienna potrzeba ich bliskości…
Od euforii w bezsilność dni, aż po skrzyżowane kości, krąg emocji… co nie czas ich już wszystkich przytoczyć
lecz w pędzie można przeoczyć, to co przez nas szeptem kroczy, potem pozostaje broczyć w jej majestat…
Gdy duszę przepełnia bezmiar, na nic nie zostawia miejsca, pojawia się ta bolesna, słów ekspresja
Żyłem na skraju szaleństwa szukając kojenia w wierszach, tonąc co rusz w Twoich wersach, przekonany…
że tylko te zimne ściany będą lekiem na me rany, pozwolą wnieść nad kurhany martwych nadziei
Jednak co leczy też dzieli i im dalej w tej zawiei, tym trudniej potem zamienić, słowa w czyny...
bo kiedy wszystko tracimy, nie dbamy już o godziny, wszystko co w sobie nosimy traci wartość
Zbyt długo byłem zabawką, Twoją mocą wykonawczą, dziś pokażę Ci jak łatwo znaleźć światło.. Csssyt... Zapałką
Wyzbyłeś mnie wszelkich uczuć… Czy potrafię jeszcze Kochać? Przestałem szlochać, potem wierzyć, pokazałeś czym oddychać
Nie patrzę w lustro i za siebie... Ile jeszcze mam stworzyć Ci twarzy?! Kolejne bohomazy! Których dzisiaj nie da się rozczytać...
Chciałem jedynie jej pisać, resztę miałeś wziąć na siebie, miałeś w potrzebie gdy upadnę, zmienić matnię w jasną barwę...
Zamiast tego dałeś armię, czerń i kartkę, nią na starcie, odebrałem sobie szansę… wątłą szansę, na empatię
Oddałem Ci lata pragnień, mil i walkę, w której akcję, przez wyparcie wzmagał płomień
Dziś nasz The Globe trawi ogień… Gdyż to ja jestem autorem! Ty aktorem! Komodorem w mych sonetach
Chodź tu! Czekam! Na tych dechach! Wrak człowieka… Popatrz w oczy! Patrzy w ich pełnie!
Wbity w nie heban wymieszany z purpurą, co krzyczy mą naturą, której nie chcesz...
Dobrze wiem, gdzie Twoje miejsce… Zwarte kleszcze...? Dno bezdenne? To Twa przestrzeń! Tyś jej źródłem
Tym skwierczącym próchnem, tym kurtyny suknem, tym naiwnym głupcem w mej pustce
Wpuściłem do serca Jutrznię, napęczniałe bije spuchłe, skute lodem topi ból ten, w moich wieńcach
Tłucze w piersi, dźwiga ciężar, skołatane łaknie piękna, dłoni ciepła, rytmu szczęścia wspólnych membran...
Każdy skurcz nabiera tempa... Gdzie siła Twego przekleństwa? Gdzie tchórzu Twoja poezja? Twa Tragedia?
Wszystko to spełzło na bredniach… Dziś wiem, to zwykła ucieczka! W moich rękach jest ta Perła, której szukasz...
Szewc chodzi w podartych butach, Kapitan tylko po trupach lecz ten nad kartką ma dłuta… Już rozumiesz?
Dla Cieni nie zbiją trumien, znajdą jedynie popiół ich sumień, a ja? Rozpłynę się w tłumie, pośród gapiów
Nim poczujesz oddech strachu, nim przez gardło przejdzie - Ratuj! Będę w pół drogi do światów, które kiedyś…
Zostawiłem dla tej sceny, pozwoliłem aby w niebyt, pociągnęły mnie w te treny… Pamiętasz? Horyzont wyobrażeń...
Choć nie uniknę poparzeń, warto... dla jej Szafirowych marzeń... Boś stekiem bzdur, błagań i skomleń... tegoś jest obrazem.
Dominic Butters, 20 october 2016
Nie czekałem jej w tym roku, sama jakoś bez pytania...
Zdążyłem połowę przespać, nim odkryłem jej obecność
Popołudnia już są krótsze, a poranki częściej ziębią
bo w tym roku choć kolejna, trudniejsza jest do oddania
Październik szkicuje dachy, siąpiąc jesienny atrament
Zasypia na parapecie ołowiana cisza Breslau
Chyba trochę już mniej obco, chociaż dzwonka nadal nie znam...
Który rodział? Cztery lata, szósta klatka, szóste mieszkanie
Wieczorami, gdy zgiełk milknie, spływa deszcz po Titanicach
a przez zaciągnięte okna bezimiennie zerkają pokoje
Co rusz, któryś drga firankę, pojawia się, albo znika
zmieniając kształt, ton i barwę, nasycenie i nastroje
Wciąż tak bardzo się dziś boję cokolwiek Ci znów napisać
Lecz jak miałbym jej nie ufać, że gdzieś pali się też Twoje?
Dominic Butters, 6 october 2016
Chodź, wyciągnę gdzieś za miasto, pełen bak, we włosach wiatr, bo...
ludzie tutaj wiecznie łakną, nie tak łatwo potem zasnąć, zgasić światło, znaleźć wartość...
Tu gdzie miasto, tuż zza zasłon, napawa jesienną aurą, śniąc apatią, irytacją i marnacją...
W Luśce mruczy cicho radio, noc wypełniona narracją, auto-terapią wielokropkową...
Zapominam, że tuż obok, nikt nie siedzi, jadę drogą, wierząc słowom, ich namowom i przestrogom...
Pod nosem tak sam ze sobą, sznur lamp bezwiedny nad głową, coraz częściej nałogowo, wypadkową moich świateł...
jest poczucie, że coś tracę, z każdym dniem pogłębiam krater, toczę własny beef ze światem o swą rację...
Jednak to, czego tak pragnę, zakłada koleją maskę, sprawia, że czuję się błaznem własnych zaklęć...
Wieje deszczem na poważnie i to z dnia na dzień dosadniej, a ja dopisuję farsę, by mieć szansę...
wypełnić w połowie szklankę, widzieć więcej niż abstrakcję, wznieść się ponad tę frustrację, desperację...
Wersy płyną po asfalcie, tyle wylanych przebarwień, niebo pozbywa się zmartwień kosztem ciszy...
dźwięk wyrwany z niemej kliszy, zazwyczaj go nikt nie słyszy, krople, których nie policzysz, między taktem...
Jeśli jesteś tym przypadkiem, który trafia się raz... w pauzie... jednym tchem zagranym aktem, mym ekstraktem...
to pozwól osłonić płaszczem, bym przy Tobie był naprawdę, niech sens chwyci raz na zawsze nas za gardło...
Bo tu ludzie wiecznie łakną, nie tak łatwo potem zasnąć, zgasić światło... bo to miasto... Anastasio...
Dominic Butters, 29 september 2016
Była Twym sennym odbiciem znad chyboczącego lustra
kiedy czuła wiatr we włosach, żaden szpon nie mógł jej dostać
Twoim pięknem... samym w sobie, któremu tak chciałem sprostać
lecz co niewypowiedziane milczeniem zamyka usta
Gnałem ją na pastwę losu mimo czerni chmur na niebie
w sam środek serca żywiołu, który rozprzestrzeniał w oku
Jeśli sens w tym! Nie na marne! Jeśli tak! Podyktuj sposób!
Gdyż najtrudniej jest mi pisząc okłamać samego siebie...
Niemoc przejęła na burtach drzazg otwartych wyłamania
Dechy nabierają wody, toń zaciska bryt w swe macki
Pod stopy wdziera się głębia, ta głucha, nieprzejednana
i świadomość bezsilności płynąca z niewoli kartki...
Nic mi już nie pozostało! Nikt! Prócz Cieni i pytania
Czy podążycie kamraty za nią?! W ten nasz bój ostatni
Dominic Butters, 11 september 2016
Dryf mię zawiódł nad widnokrąg, który obcym wiatrom służy
Wszystkie przemierzone mile za mą rufą myśli kłębią
przelewają przez relingi i prawidło stare szepczą:
"Nie znajdziesz Pereł na brzegu, musisz w antracyt zanurzyć..."
Rozłąka nazbyt przewlekła, nie zaznałem na nią leku
Bajdewind ciska Cię w oczy, wspomnienia niezapisane
Mapy kończą się w tym miejscu, a dalej? Rozpoczyna nieznane
lecz jeśli klątwa chce nadal władać musi żywcem zedrzeć z deku!
U bram horyzontu wyobrażeń, co w nie wpadnie nie przenika
Nie przewidział tego Beaufort, lont od tęsknot rozbuchany
Nasz czas tyka, choć klepsydra ma zawsze dwa rożne oblicza
nie uchroni już przed niczym, bom i tak dawno przegrany...
A-hoj Szczury! Wstawać! Psia mać! Kurwa! Tu mówi Kapitan!
Cała na kurs! W niebyt! Hisować! Ciąć balast! Wyruszamy!
Dominic Butters, 8 september 2016
Nie ma we mnie kropli czucia prócz pustkowia abisalu
Różę wiatrów mogę dać Ci w zamian za bijące trzewie
Słów tok staje się nieznośny, a krok pewny siebie
odkąd wyzbyłem się lęku, emocji i szalup...
Poskąpiono im odwrotu, doku, dla mojej kotwicy
Butna zgraja martwych Cieni z bezdusznym furiatem
W mojej głowie tylko chwiejba, narwany kilwater
gdyż na ukojoną flautę nie mogę już liczyć...
Jak powracający koszmar... moje notoryczne kłamstwo
Eskapistyczna pułapka, okręt po niebie z papieru
najpierw Ściany, teraz Dechy, tak mijam się z prawdą
wierząc perłowej legendzie, trzymając kurczowo steru
Bo jeśli te maszty padną, to niech ciągną z sobą na dno
gdybym miał już nigdy więcej żywy spotkać Cię na brzegu!
Dominic Butters, 26 august 2016
Sól wypłukała z dna rany, czerń oplotła w swoje sidła
ostra brzytwa, której tonąc łapie się naiwny głupiec
Grotmars wysyła sygnały... Ci co nie zdołali uciec
bowiem biada nieszczęśnikom, których wiatr przed bukszpryt przygnał
Nader łatwo do apatii przyzwyczaja tych dech brzemię
Twe istnienie z gorzką prawdą przez czas mi przecieka
Sam już nie wiem… Ile we mnie jest jeszcze z człowieka
któremu portowe dzwony świtem zgasiły nadzieję?
Z furt działowych rozgrzmiewają na mój rozkaz kolubryny
wilki morskie, szpad psubraty, postrach dumnych galeonów
Na rejach zorane szmaty! Nad głową sterane liny!
Brasy potargane strzępy! Wanty nie trzymają pionów!
W ogniu salw, ryku załogi, jęku fal, swądu padliny...
Stoję z grabieżczym uśmiechem bez serca, Ciebie i domu
Dominic Butters, 14 august 2016
Noc ma Twe niesforne loki zaplecione w ostrze dziobu
i roztaliowaną suknię, poszarpany tren na wietrze
spojrzenie utkwione w szafir, usta hebanowa czerwień
której niesłyszalne wersy cisną się do mego progu
Znów mnie włóczy tuż nad krawędź, wierząc, że przypomni Ciebie
i gdy zagląda przez ramię, błagalnie chce złamać fikcję
lecz jej galionowe rysy, obojętne są i zimne
jak te cztery strony świata, które martwe są bez Pereł
Nie umiem ustać na pokładzie, gdy wraz z nią na przekór gwiazdom
i miotam się w swej głowie, szaleniec! oddechy do dechy...
Na trzysta sześćdziesiąt pięć dni, żaden już na lądzie, przepadło!
Skazany na tę szkaradną łajbę i błędne, rozchwiane oko lunety
Powiedz czy prócz tej świecy, gdzieś tam... tli się jeszcze światło?
Czy to tylko bełkot rumu i ja... usilnie zawodzący sonety?
Dominic Butters, 27 july 2016
Zostawiłem Cię na brzegu... Powiedz jak przełknąć to zdanie?
gdy noc podchodzi pod burty czekając mnie na pokładzie
Mam je prowadzić w te szkwały, przeciw kolejnej armadzie
którą zatopię wbrew sobie zamieniając w litą skałę...
Mówią, że czas wiąże blizny... w szczególności te żeglarzy
Obojętny grymas tęsknot wyrzeźbiony słonym wiatrem
Szept fal wypełnia Twą pustkę, krąży jak sęp tuż nad masztem
wszelki krzyk zbywając ciszą, niezmiennie trwając na straży
Zostawiłem Cię na brzegu, by zwrócić im słowo dane
Przypływ rozmył Twoje ślady, dni i mile łącząc w węzły
Zaprzedałem dechom duszę w zamian za nasz jeden taniec
o którym wie tylko księżyc, my i pijane ściany tawerny...
Wieczna toń morskiej tułaczki za Twój spokojny poranek
bom kapitan martwych Cieni z klątwą szafirowej Perły
Dominic Butters, 14 july 2016
Zapomniałem liczyć dni już, wszystkie zabrały te fale
Dziś mój pokładowy dziennik przelewać możesz przez palce
Jeszcze kilka? Kilkanaście? Aż w końcu tylko okładce
będę mógł zanucić szanty, o których milczą bulaje...
Jeśli nadal czekasz żagli, błagam! Nie przestawaj wołać!
Dali już nie mogę ufać widząc Twe odbicie w toni
Krzycz cokolwiek! Chcę usłyszeć! Choć na próżno ucho goni
gdyż każdy odgłos pochłania wszechogarniająca połać...
Co noc ślę do Ciebie listy, za którymi ślad się zrywa
Może któremuś omyłką los oszczędzi doli zgubnej
z ładowni nikną butelki, większość dryfuje po niwach
by na koniec wstecznym prądem, rozbić się z jękiem o burtę
Z każdym trzaskiem wciąż się łudzę, że być może Twój przypływa
lecz nim zdołam podnieść sieci, wyławiam jedynie pustkę...
Dominic Butters, 26 june 2016
Dobrze znałem konsekwencje, wagę słów Tobie spisanych
Wszystko czym wtedy żyliśmy pozostało na mieliźnie
Moja wachta na tych dechach, była tym jedynym wyjściem
które miało raz na zawsze zatrzasnąć za mną ich bramy
Stała się mym nowym domem rzuconym w otchłań odmętu
Pośród fal, sztormów i lęków, do których dawno przywykłem
Za każde Twoje wspomnienie, spłacam tu bajońską lichwę
próbując utrzymać w ryzach, by w pełni nie stracić sensu
Każdy dzień na niej przekleństwem... ciągnącym się po horyzont
którego ramy i ogrom nakreśla bezdenna pustka
Stały kurs wyznacza kompas... Dziś to nic nie warty przyrząd!
Wypycha mnie na powierzchnię, bym na przekór dotrwał jutra
Każdy dzień na niej bez Ciebie spędza sen bezduszną bryzą
bo gdy tylko ląd dostrzegę, napełnia w przeciwną płótna...
Dominic Butters, 19 june 2016
Przyjechałem tu po dyplom, zdławić ból i znaleźć szczęście...
Plan poszedł w pizdu i nie mów nic już... Butters wypisał receptę
Rozwiał obiekcje, dał w łapy lejce, bym mógł każdą lekcję nadrobić
Trzy i pół roku później stoję znów tu gdzie, los miał mnie szturmem... Rozbroić
Mam strzępy zbroi, wiarę spod Troi, a we mnie się goi popękana ściana
Wpisana w te arkana, o których nie uczy drama, tętnicą okablowana membrana
Na twarzy mam wyraz chama i w chuj ich do spisania! Dobrze wiesz co te zdania dla mnie znaczą
Ciężką tyrą i pracą klepię je już na akord choć i tak wiem, że za to... Nie płacą
Nie umiem być dyplomatą... To kontrakt z prolongatą, wystawiany tym wariatom co pod kreską
Nazwij mnie socjopatą, choć z CV'ki amator, daj arkusz i długopis, a rozpętam piekło!
Tekst skorelowany z presją, żebrać za nie to zdzierstwo, czas jest ceną niepojętą dla głupoty
By utrzymać na nie popyt wylewam ostatnie poty, cisnę uparcie zwroty i to nawet nie za zwroty
Spełniam funkcję asymptoty... Krzywa ja versus hajs? To idiotyzm! Co wynika z prostoty rachunku
W dzień, noc, na posterunku, dwa cztery w tym rynsztunku, przez autopsję bez ratunku do fechtunku
Noszę w sobie blizn, ran, multum, tego nie podliczysz w słupku, kopie rozrywane w wiór, gnój! Na potęgę!
Dostałem nie jedną cięgę, teraz z marszu widzę więcej, doświadczenie rośnie we mnie... Jest pełniejsze
To ekspansja przez awersje, bo dopiero gdy coś jebnie, chwytam pułap, stąpam pewniej, trafiam celniej
Wydeptałem sobie to miejsce z żółtodzioba, aż po ekstrem, przeszedłem twardą selekcję... nie sukcesje
Dlatego każdy na setkę, nie przelewem... Prosto! Sercem! Atramentem... To mój Test Tape numer siedem
Zdarte gardło przez pacierze do dudniącej ciszy w eterze, szlifowane po literze na papierze
Wyklejam nimi pręgierze, możesz łoić ile wlezie, jeśli ulży... Kurwa! Szczerze? Bierz za frajer..
Bo tego co to mi daje nie przełożę Ci na miarę... To flow! Skill! To poszło w parę! W pełną skalę!
Chuj! Przeczytasz, albo wcale... Bo to trochę jak murale, staniesz, bądź też pójdziesz dalej... Moja strata
I choć nie mam na lokatach tego co się mieć opłaca, odłożyłem tutaj w ratach... Wszystkie lata
Nie raz gryzłem piach na matach, dziś to procentuje, wraca, bo choć lubię się zatracać w swych emocjach
Twardo trzymam się tych podstaw, na dwóch połamanych łokciach, by dać radę i móc sprostać... Się nie poddać
Całym sobą czuję w kościach... Wykrzyknik! Szept wielokropka... Rytm w tych poszarpanych zgłoskach, ich fakturę
Tchem Ci w lot wyrecytuję, każdą frazę wspartą chórem, każdy werset cięty piórem... Nie żartuję!
Żadnego z nich nie żałuję, coraz grubszą noszę skórę, jestem gburem, ładuj kule! Taki mam sznyt
I nim stwierdzisz, że to shit! "Too long story, didn't read" Skumaj! Mam za co jeść i żyć... Odpuść kwit!
Będę do utraty sił... Do usranej z nimi gnić! Padać na ryj, by wciąż iść! Oto moje Let it Be... z nadgarstka
Bo nie potrzebuję majka, mogę nawinąć do gwiazd wam, a cappella na kartkach level masta... Łapta!
Przestałem liczyć na farta, niech inni szukają w zdrapkach, ściskam mocno przyszłość w garściach... Mam kontrolę
Pierwszy na otwarte pole, zawsze gdy walczę o swoje, to przez mą zaciekłą wolę... Nie spierdolę!
Dziś nie stoję przed wyborem... Mieć czy być? To przecież chore! Każdy aspekt ma swą rolę... Tak już bywa...
Obowiązków wciąż przybywa, z dnia na dzień mi dnia ubywa, bo choć drugi leży odłogiem sam za masło się nie wyda!
Dominic Butters, 28 may 2016
Miał zadzwonić wcześniej... z tą myślą się kładłem
recytując w pamięci składniki przepisu
ustawiłem przed snem moc na piekarniku
by gdy tylko wstanę rozprawić się z ciastem
Miał zadzwonić wcześniej lecz przy piątej drzemce
dopiero dobitnie dzień mi uzmysłowił
szóstej już nie było... zzzz... na równe nogi!
wypaliłem z łózka jak rażony wersem!
Więc słodzę słowami... śpioch jestem! zaspałem!
i niestworzone bajki Ci w te zdania zaplatam
stygnące wczesnym świtem, prosto z pieca, rumiane
pisane rano w busie do kawy przed pracą na smaka
To Twoje czternaście ptysi, które o zakład przegrałem
pierwsze dziesięć zaległych, cztery masz na zapas
Dominic Butters, 13 april 2016
Prosiłaś bym nie utonął... tylko to zdołałem zabrać
nim wiatr zdradził zapach kwiatów, posłałem w czorty załogę
Dziś tej nocy pusty pokład... i Twe imię kołysze się w głowie
bo za ścianą czarny szafir nuci ich szept... Anastasia
Dechami zabiłem mostek, by nie wdarły się do środka
gdyż są miejsca gdzie smak słowa przestaje nieść ukojenie
Każda ma tu Twoje oczy, Twój ton głosu i sumienie
z tą jedyną różnicą, że żadna z nich nie zna Komnat
Derrière des barreaux, pośród wód uśpionej ciszy
Où frappe la nuit...gdzie wabi mnie ich perłowy śpiew
Pour quelques mots, dehors... tak blisko granicy
Bo jestem jak Diego, libre...libre dans sa tête
mais, derrière sa fenêtre... kolejny kwiecień, nie słyszysz...
Między Cieniem, a Prawdą, Déjà...? Déjà morte peut-être?
Dominic Butters, 19 march 2016
Od zawsze było ich dwóch jeden z krwi, a drugi duch
I kiedy tekst idzie w ruch to żaden nie pamięta sumienia
Pierwszy zna magię słów, drugi ciemność, Cienie, mur
Tak każdy na swój strój... Nieodzowną częścią mego przedstawienia
Halo! Ziemia! Czas zbudzenia, wstać z uśpienia, z odrętwienia
Bez zwątpienia po promieniach w stan natchnienia do strumienia...
Szlaku nie ma? Co to zmienia? Gdy pragnienia tyczą ducha
Nie dla zasad, nie dla fasad, nie dla form i nie dla ucha
Chodź! Stań tutaj! Sercem słuchaj, ono poprowadzi w przestrzeń
Z każdym wersem zrób, co zechcesz, możesz wszystko, nawet więcej!
Mówię do was od dekady, bez przesady... Wyruszałem, gdy świat moknął
Zaczynałem jak umiałem... Zobacz, do czego to doszło!
Wiecznie grząsko, stale pod prąd, wyuczyłem się wspinaczki
Gdy dotarłem tam gdzie chciałem... W dole odpływały statki
Z fascynacji w swej narracji przeceniałem smak zwycięstwa
Zrozumiałem, że w tej drodze, liczy się tylko trud wejścia
Krok z Czterech Ścian w nowy wszechświat, znów u podnóża podejścia
Widok za mną roztacza kąt, wzmaga pęd mojego zacięcia
Tylko bezmiar, długa niecka, chcę jedynie piąć się w górę
Bo gdy piszę, nie oszczędzam... Wtedy żyję, kiedy czuję!
Gnam za piórem jak ten dureń, wciąż przed siebie na wyżyny
A każda linijka to nowy kierunek wyłaniający się z nad rozpadliny
Dystans uwalnia siły, nie dbam tu o godziny, gdy wszystko poświęcam tworzeniu
Sens upatruję w dążeniu, skupiam myśli na celu, po skalnym sklepieniu, ku Niebu!
Upadki to tylko szczegół, gdy walczysz z wiatrakami, gonię za marzeniami dla chwili
Wzdłuż zaostrzonych grani, by poszerzać rys granic, by oddychać płucami pełnymi
Za plecami mam limit, ruszam w nowe dziedziny, to jak strzał dopaminy błękitem
Sam na sam z monolitem, wszystko, co nieprzebyte, jest dla mnie wyznacznikiem, mym szczytem!
Zadatki na neofitę, stawiam Tekst ponad Bytem, wierzę w moc sprawczą liter… Wyznaję
Każdy wtoczony kamień, który donieść zdołałem, jestem tu by być dalej, na amen!
Swego losu kowalem… Zapracuję na talent, tylko taką uznaję kolejność
Czy to nadal Poezją? Dziś już raczej mą ścieżką, mą wartością niezmienną... Jak przeszłość
Chłonę wszelką percepcją, scena podnosi tętno, stoję tuż nad krawędzią... przed Wami
Spacer w chmurach nad krańcami bieli z didaskaliami… Wychodzę z emocjami w głąb sali
Wszyscyśmy tu wędrowcami, każdy z nas to pergamin, jak zostanie spisany, zależy od Ciebie
Choć przyszłości nie znamy, choć kłody pod stopami… Musisz wszystko postawić! Musisz chcieć!
Dla siebie...
Od zawsze było ich dwóch, obydwu cechuje głód
I gdy twarzą w twarz tu, nic się nie liczy, gdy uciekają w sztukę
Pierwszy ponad niebem głów, drugi szybko wpada w cug
By Teatr istnieć mógł, jeden i drugi... Jak przyczyna i skutek
Dobrze wiedziałem jak zacząć, wyrwałem margines kratom
Choć słyszałem je jak kraczą, jak jazgoczą!, jak cudaczą?
Niech się raczą kartki szmatą! Bazgram znów swój tusz po ścianach
Znów mam w planach paćkać zdania... Widzisz! Ciekną! Czarna plama!
Wrócił dramat, dobrze znana, ta śpiewana w kącie modła
Cssyt... Pochodnia… W dół po stopniach, poszarpany jawą koszmar
Cierpki posmak, gorycz ostrza, na mych ustach ich melodia
Tam u podstaw, jak na rozkaz, jednym wersem, wszystkie powstać!
Stęchła rozpacz, ten chłód komnat, który rwie się wprost ze środka
Słów warownia, ma samotnia, nie zna Gwiazd i nie zna Słońca
Idę w mrok mam... w oczach moc, a każdy krok jak gong poprzedza tykanie
Jak na zawołanie, za mną ramię w ramię, na moje wezwanie... Czuwanie!
Rozdrapałem znamię i wiem, co się stanie, ten napis na bramie... Zamarzły
Urojony Martyr, ze swej wiecznej wachty, co łupi antrakty, co czuje, choć martwy
Mam mankiet wydarty, głos bardziej uparty, wzrok głębiej zapadły... Pobladły
Puls niewyczuwalny, dech niedostrzegalny, zabity...? Wracajmy? Świece zgasły!
Krwią zawarłem pakty, by nie dotknąć prawdy, oddałem ostatni haust światła
Zatłukłem zwierciadła, przystawiłem do gardła, zawyła wnet aria... Makabra!
Zapraszam do tańca, niech porwie nas farsa, trzy czwarte na palcach w ten atłas
Lecą na łeb wahadła, w północ zastygła tarcza, w kręgu stoi ma armia... Upadła!
W żyłach skostniała magma, wbita w piersi apatia, nad ich głowami matnia zapalna
Powietrzem kołysze siarka… Tylko iskra i wariat! Pokusa zbyt nieodparta, abstrakcja?
Zerwałem się z kagańca, zbiegły syndrom skazańca, żelastwo mam w nadgarstkach wżarte
Te drzwi były otwarte, szarp mocniej tę klamkę, zatrzasnąłem zapadnie... Poważnie!
Ciągnę zgrzyt po posadzce, łatwo wpadam w reakcję, setna noc w setnym akcie nieśniona
Ofiara niespełniona, wszyty sztorm w ciąg zachowań, łapię ton jak grafoman... Kakofonia!
Gram ich pieśń na trytonach, w waszych lękach i trwogach, znów witamy w swych progach… Przeklęci
Pozbawieni pamięci, bez twarzy, bezimienni, wszeszczopisy komedii w maestrii
Trupa tragiincepcji, gną się w tok akcji deski, kurtyna darta w strzępy… Dosłownie
Szpetne Cienie toporne, pod banderą, nie z godłem, na scenę wdziera się odmęt, mój Okręt...
Płynie znów i chcę mocniej! Nieważne gdzie i jak... Głośniej! Tu gdzie wszystko umowne... Pozornie
Czas już opuścić widownie… Łap za ścierę i do mnie! Bo prędzej znajdą Cię za burtą, niż zaśniesz z ryjem w popcornie!
Od zawsze było ich dwóch i pomimo tylu lat już
Nadal nie wiem jaki cud byłby w stanie ich zjednać
Na straży swoich ról, dzielą spektakl na pół
bo gdy uderzysz w stół, jeden i drugi zdąży się odezwać.
Dominic Butters, 1 july 2015
Mas Epoko bądź mi stosem, jeśli padnę u stóp matni
Pogrzeb całą pamięć o mnie, gdy w swym boju poznam ciszę
Kiedy nie będzie odwrotu miej litość ból zadać ostatni
bym nie wisiał u bram Twoich jak gnijący szmat liter.
Nieś bezbłędnie wrogie żądze, martwej stali wrzącą krawędź
Prowadź celnie przez zaparte cięciw rozjuszone strzały
Nakieruj je wszystkie na mnie, jeśli sam nie będę w stanie
by ostatnim co zobaczę były wciąż w górze sztandary.
Przykryj mnie gradem płomieni lecz nie pozwól dobyć słowa
bym nie zdążył stojąc w ogniu, zostawić pomnym elegii
Zabierz po mnie każde zdanie, by siać mogli tylko piękno w głowach
już nie musząc pośród Cieni szukać natchnionej materii.
Straw rozdartą resztkę wiary, by przestała wieść mój oręż
Wycisz niestrudzone ostrze, które łaknie trzebić gardła
Zdmuchnij ciało! Zatrać ducha! ...abym zniknął, a nie poległ
i klęski mego okrzyku nie usłyszał nigdy Parnas.
Rozprosz co po nas zostaje; pustkę wolną puść od smutku
Zakryj wydeptane ścieżki, ulotnij z Komnat nadzieję
Jeśli zbłądzą tu jej skrzydła rozwiej powód do frasunku
by nie znalazła mych śladów czyniąc swoimi te ziemie.
Bliskim sercu daj wytchnienie; powij nowe w nich wspomnienia
Zamień kiry w brzask niezłomny, by nie nosili tęsknoty
Obróć w pył im ludzką słabość, by wiedzieli że nie czułem cierpienia
gdym ostatnie ciosy spijał karmiąc Twe płonące oczy.
Szedłem gdzie było pisane dobrze znając Twoją cenę
Ufając do granic sile, która za nic ma swą nicość
Przeto zapomnij w nich troski kiedy będą chcieli odkupić rzewnieniem
gdyż nie posyła się trąb w niebo odchodzącym banitom.
Rzuciłem na szalę los swój oblekając lęk w strof zbroję
Jedynie kres mym ustankiem... Niech to będzie im pociechą
bo miałem tę czelność w sobie, która zaciskała wciąż mocniej rękojeść
bym nie przestawał iść dalej w walce o swój własny etos...
Przyjdzie moment, gdy zamilknę pieczętując ten Testament
Będę świadom powinności wypalając raz na zawsze
Bowiem kiedyś wszystek umrę i proch ze mnie nie zostanie
Ale klnę Cię! Mas Epoko! Pókim żyw jest, póty spokojnie nie zaśniesz!
Dominic Butters, 24 may 2015
W lazurze dłoni słońce sen swój składa
Zmęczone oczy ku lustrzanj toni
wędrują, łączą, zaganiają w stada
białych mew Cienie niby dzikich koni
Lecz coś bezczelnie targa ciepłe dłonie
Upiór śmiertelny gdzieś w środku głęboko
Krew bije złością uderzając w skronie
budzi wiatr burzy, wybrzmiewa wysoko
Za tym obrazkiem, za linią myślenia
za ścianą słowa, barierą języka
toczy sie walka o prawo istnienia
ze szponów grzmotu okręt się wymyka
Lecz w otchłań go nurza to w górę wyrzuca
Naprężone kości; krzyk drzewa ucieka
w spadające masztu rozerwane płuca
Czy ciało to statku? Czy wrak jest człowieka?
Twarz znajaca prawdę, zimna jak posągu
Łza cieniem trwogi z ust duszy wyrwana
Ogłuchła biciem swego druha - gongu
zastyga w szale postać kapitana
W jego źrenicach odbicie wielkości
z którą się zmierzyć przyjdzie jego mowie
On z nią zrośnięty jak ciało do kości!
On swoją szpadę zahartował w słowie!
Ty na brzegu siedzisz żałosny cudaku
w niebieskim fraku, żółtej kamizelce
i czytasz wichru zapisane strofy
wzdychając cicho, załamując ręce
z tomiku "Cztery Ściany", wyd. 2014, Wrocław
Dominic Butters, 5 may 2015
prześwietlone pustką próżni spadające błyski odbić
zaplecione w pęd tygodnia rozproszone milimetry
załamania kontrastowe rozpryśnięte csss! o dźwięki
asymetrią anomalną pociętą kształtami kropli
falowa inercja w kadrach ona wzbudza je, porusza
dotknij jej, posmakuj, nie myśl, potem czuj i chłoń wrażenie
grawitacja i kąt światła... to je scala? to mrowienie?
które coraz częściej śmieszy aniżeli nabyt wzrusza?
biegamy wiecznie do celu patrząc jedynie przed siebie
rozganiani na pięć wiatrów, żeby mieć, zdobyć, wycisnąć
chociaż leje strumieniami dreszczem włazi za kołnierze
jesteśmy równie bezradni nam też przyjdzie ot tak zniknąć
świat dał skrzydła żeby latać lecz zapominamy o śpiewie
un moment, arrête... Tu sens déjà? la pluie de printemps...
Dominic Butters, 3 may 2015
Stekiem bzdur, błagań i skomleń tegom jest obrazem
majaczenia i iluzji postacią stworzoną z Cienia
bezsensowną tekstu linią, która wsiąka tak jak tatuaże
między nieistotne dzisiaj banalne pragnienia
Potargane mam uczucia nie potrafię ich już wydrzeć
jest w nich ta kropla nadziei, którą z ust się tylko spija
i nim świtem nas rozdzielą, nim zacznę znów z nimi istnieć
jeszcze ostatni raz księżyc niech nasze dusze upija
Niech przelewa srebrną gorycz przez swe nierealne kształty
by dogasające gwiazdy choć na moment jeszcze wstrzymać
Tańczmy! nim w ten nieskończony przestwór znów rozwinie we mnie maszty
i zacisną się me pięści na cum wygłodniałych linach
Pozwól ostatnie dać wersy, a nie będę prosił o więcej
Wirujmy bez cna rozsądku wokół niewidzialnej osi!
Mimo, że nie mam już szansy by ta noc trwała nam wiecznie
bo już słyszę jak ich łopot nadciąga w przedsionki
Gonią upomnieć się o mnie, przykuć stary ster do dłoni
bo są na niebie i ziemi rzeczy których nie da się zawracać
Z naiwną pełnią spokoju pozostańmy śmiesznie nieświadomi
nawet jeśli wiesz, że ja i tak nie mam już gdzie wracać
Aż za bardzo pokochałem ten rozkołysany Szafir
i choć nie mogę uchronić nas przed nadchodzącym wschodem
zapomnijmy, że poranek słonym chłodem latarnię wygasi
że znów Ciebie mi zabierze i sam wyjdę w pełne morze
Już nie zatrzymujmy kroków uciekając władzy słońca
nim wszystko stanie się jasne i opadnie żar w tawernie
Trzymaj mnie i nie wypuszczaj, niech dziś grają nam do końca!
a Ty chwilo trwaj boś przeklęta! piękniejszej nie będzie!
Dominic Butters, 1 april 2015
Nie potrafię świecić dupą by inni bili pokłony
choćbyś pełne lał kielichy blasku i lucyferazy
być może jestem jebnięty, ale na pewno świadomy
bo wiem ile kosztują i dokładnie ile każde z nich waży
Więc nie ucz mnie jak im sprostać... to już zbyt moje przekleństwa
roztrwonię dla nich swą młodość tekst po tekście, duch po duchu
dały na drugie Dominic architekt kamiennego osierdzia
gdyż wzniosłem im Cztery Ściany w ostatnim z ludzkich odruchów
Czuję ciężar... dawny napór, który w moich płucach wyje
oddałem wszystko tym lochom czego nie miałem im oddać
możesz kochać, nienawidzić, chłostać, czytać, puścić z dymem
lecz nie próbuj mnie nawracać przez ciemną szczelinę w odrzwiach!
Mówię głosem szewskiej pasji, tłukę się pokutnym echem
którego prędzej niż później nie powstrzymają te mury
karmię się zachłannie każdym przyspieszonym oddechem
bo to mój zombie efekt to mój horror vacui
Trafiam celnie między wrony lecz to one muszą krakać
rozbuchany, patetyczny, głodzony w Osjańskiej szkole
przez zDziadziałą symbolikę odciśniętą na tych kratach
mam wyryte szpetne piętno wrzącym prętem na mym czole
To dlatego instynktownie nie mam zamiaru się ocknąć
będę stać na linii ognia z martwą arią moich liter
bo choć strzępię się na marne jest za późno by się cofnąć
nawet jeśli mnie rozszarpią tak jak zbutwiały manifest
Ciskam piórem... chodź ze sznurem! rąb osiki ku przestrodze!
nie pasuję już do żadnej rozpoznanej paranoi
możesz wcisnąć mnie w ten kaftan lecz nie stawaj mi na drodze
bo góruję już nad nimi jak mistrz chorej ceremonii!
Nie odpuszczę... nie ma chuja! choćbym miał utonąć w słowach
choćbym morzem miał wyrzygać zatopione we mnie traumy
nie zostawię, nie przepuszczę będę wciąż swą treść pompować
jak kapitan na dnie komnat tuląc ster osiadłej łajby!
Będę zaklinać swe Cienie jak wynaturzony dewiant
bo wciąż wierzę że Poezja zamyka ryje na amen
tylko szepnę już w posadach ich w biliardy śpiewa
Pan na włościach! Burz post factum! Ten czarny atrament!
Dominic Butters, 18 march 2015
Zawsze brakowało nam szczęścia na puentę
zazwyczaj ze strachu, że drugie zacznie jednak słuchać
myślałem, że daję Ci wszystko co mam najcenniejsze
lecz w zbyt wielu nieskończonych szukałem Cię sztukach
Zacząłem się gubić już w nieswoich twarzach
każdą muszę teraz skreślić, wydrzeć zmazać lub przepisać
mam ich więcej niż pięćdziesiąt lecz spraw bym już żadnej nie musiał zakładać
bo określać, to z Wilde'a znaczy ograniczać
Tylko czarny kubek przed piątą gdy blady dzień wstaje
śmiało za to mógłbym oddać listy z szuflady na wiersze
i obiecać już nie ciągać Cię do naszych niedorosłych bajek
bo wiem, że i tak mnie poprosisz bym nas ukrył tam jeszcze
zielony dla Ciebie, jajecznica ze świtem i uśmiech przez ramię
nie miałem serca Cię budzić, śniłaś, gdy wyszedłem...
Dominic Butters, 14 march 2015
znał jej pociąg do tych liter które on miał zawsze w głowie
ściskała jak kamień w ręku resztki wspólnego przekleństwa
uśmiech chyli się nieznacznie wirując na jednym słowie
będę wodził Cię złudzeniem byś została już w tych wersach
po Twej szyi spłynę taktem w pół zdania na głuchą pauzę
by zacierać oddechami między ustami granicę
i nazwij to wszystko narwanym naiwnym wariactwem
lecz zdradzają Cię nabrzmiałe łaknące tekstu źrenice
szeptem o krok od szaleństwa wyłudzę Twoje natchnienie
i nasycę swą szorstkością mając Cię na pastwę losu
naszkicuję na Twej skórze nasze nieistnienie
bo choć przecież nieprawdziwi dobrze wiesz jak masz to poczuć
drżącą ciszą strącasz krople mieszając z zapachem nocy
oparta o ściany warg zdajesz się bardziej bezbronna
lecz mając Ciebie przed sobą coraz trudniej jest Cię spłoszyć
bo zbyt blisko nam z o do e w wyrazie historia
wyczuleni na kształt szczelin między iluzją a kartką
Perłowe pragnienie ciepła i bezpański ciężar Cieni
bo te słowa nam wyszły chyba aż za bardzo
gdyż to przez nie chronicznie jesteśmy zmyśleni...
Dominic Butters, 14 february 2015
Wiatr roznosił drobne płatki opadając śnieżna kołdrą
wszystkie barwy jednej nocy na czerń i biel pozamieniał
zasypiałem i budziłem się z twarzą wlepioną w okno
czekając aż w końcu przetniesz kąt mego pola widzenia
Lecz horyzont wiecznie milczał za jego nierówną linią
kryła się jakaś tęsknota której nie umiem wyjaśnić
jeśli wersy też przysypie i po drodze gdzieś zaginą
wiedz, że nigdy nie chciałem byś o mnie musiała się martwić
Wyruszyłem zostawiając resztki zdrowego rozsądku
tłukąc do swej głowy prośbę by raz jeszcze ciepło poczuć
Nim spostrzegłem świat się rozmył, roztarłem skrawkiem nasz kontur
nieświadomie tracąc kontrast sykiem bólu w lewym oku
Chwilę później stała obok, miękkim głosem wprost do ucha
szeptała mi piękne baśnie, którym nie byłem w stanie się oprzeć
Ja i Ona... a ostrożność? Stała się nad wyraz głucha
jakby chciała bym odwlekał w nieskończoność dla niej wiosnę
Obiecała przeprowadzić przez urwiska złudnych szlaków
bym mógł znaleźć swoją ścieżkę prowadzącą wprost do Ciebie
Nie widziałem nic poza nią ani też mijanych znaków
tak zniknąłem w srebrnych saniach nie patrząc więcej za siebie
Dziś wołać mogę do woli lecz odbijam się od echa
zdarłem gardło na tych kartkach by przekuć emocje w słowa
wszystkie kształty mróz zatrzymał, zaczarował w martwy letarg
gdyż jedyną odpowiedzią są zmarznięte ciszą pola
Stałem się nadwornym błaznem, słowikiem zamkniętym w klatce
by ku uciesze gawiedzi wywlekać na wierzch wnętrzności
Znam tylko błagalne modły, które powtarzam jak mantrę
bo im szerzej mnie omijasz tym bardziej jestem spokojny
Nigdy więcej nie patrz w oczy nie chcę byś wpadała w ich próżnię
nie ma w nich już krzty tej iskry, która kiedyś w nich się tliła
gdyż mam przekrwione spojówki zapatrzone w szklaną pustkę
którą zaczynam oddychać, która w serce mi się wrzyna
Chciałbym znów ślepo w nas wierzyć, łudzić się, że nie mam racji
lecz zbyt ostra krawędź lustra rozpruwa resztki nadziei
Nie mam siły patrzeć w gwiazdy, być swoim cieniem z okładki
bo cokolwiek bym napisał to i tak już nic nie zmieni
Dziś te ściany są zbyt zimne by przepuścić nikłe światło
i zbyt grube byś usłyszeć mogła wszystkich szeptów moich zdania
W tym pałacu z lodu jestem dla niej tylko kolejną zabawką
Dlatego nie powinnaś już Gerdo szukać swego Kaja...
Dominic Butters, 3 january 2015
Kiedyś los postawił przed sobą dwa światy
gdyż i tak jedno z drugim miało się nie spotkać
potem pchnął nas ku sobie, oczy nam zawiązał
bo przecież już dawno spisał nas na straty
Staliśmy tam sami, prosząc by się mylił
Migoczący lazur i uparty heban
Wiodłaś mnie ścieżkami północnego nieba
jakbyś chciała zagłuszyć nasz niemy pesymizm
Potem już inaczej patrzeć nas nauczył
Wśród różnych definicji znaleźliśmy szczęście
Mnie uwikłał w komnaty, między cienie rzucił
Tobie przy nadziei dał co najcenniejsze
Dlatego wiem, że głupotą byłoby dziś wrócić
by rozwiązać oczy i sprawdzić czy jeszcze...
Dominic Butters, 3 december 2014
Niedorzeczni... Tak dziś mam nas tłumaczyć?
Z niepowstrzymanych, samotnych utkani domysłów
Wystrzeleni wprost w siebie wśród biliardów błysków
którym przyszło sny zdławić, by celowo je stracić
Wyssani z palca, który kpił z nich okrutnie
ci co chcieli szczęściu odgryźć całą rękę
Musieliśmy wbrew sobie dopisać tragedię
by nie dać się wciągnąć w gwiazd bijącą próżnię
Zbyt ostrożni, by czytać pomiędzy wierszami
Zbyt słabi jednak, by przespać bezsenność
Naiwni... Błagalnie myśli zagłuszamy
licząc, że milczenie jest dla nas ucieczką
że w pełni potrafimy zamknąć się w swe ściany
Niedorzeczni... Zbyt głusi, by zaufać sercom
Dominic Butters, 30 november 2014
jest mi coraz bliżej chorej zawziętości
to dlatego ufam tylko Klingera despocji
twarze, teksty, ciemność, strach, strzępy emocji
i ja... natręctw nerwica z objawami torsji
miasto po północy pełne jest ich krzyków
pognieciony bilet do tam jedną nogą
porzygać się można goniąc własny ogon
wystawię swą szopkę wśród wron na chodniku
zgorzkniały narrator z dech Teatru Cienia
imiesłów przeszły czynny wrak przymiotnikowy
listopad mam w płucach, kaszlę z przesilenia
piszę, one kraczą... piszę! na wskroś przekreślony
nie umiem inaczej, chuj z patosem... chemia!
gdyż psuję się od serca jak ryba od głowy!
Dominic Butters, 17 november 2014
Ze smakiem kawy przychodzisz zbyt łatwo
poranek gorzej, ale nie w tym rzecz...
Nie pozwól mi mówić, przecież wiesz czego chcę
jeszcze nie zdążyłem podnieść nawet zasłon
Równie dobrze jak Ty kocham mgłę jesienną
powinienem od razu dopić ją do końca...
Nie pozwól mi mówić, bo zacznę roztrząsać
i znowu wyleczę Tobą swą bezsenność
Nie pozwól mi mówić, spraw bym był niemową
Nim znów wyląduję na skraju szaleństwa
Nim znów czuć coś zacznę tłukąc w ten mur głową
i znów Ciebie stracę, zapomnę, lub przećpam
Nim znów prosto w oczy będziemy łgać słowom
które są przepustką do naszego gdzieś tam...
Dominic Butters, 10 october 2014
“I don't like what I am becoming
Wish I could just feel something”
Nakłamię Ci znów, tylko tak jeszcze
potrafię utrzymać się w pionie
Wiem, czekaj... daj tylko dokończyć
kiedyś i tak na pewno to zrobię
Nakłamię Ci znów, tylko tak jeszcze
umiem patrzeć w Twe oczy
choć chcę zburzyć tę ścianę, wyrzygać atrament
to nadal za bardzo kocham światła nocy
Czerń kroczy przeze mnie i wyję znów w pełnię
Nie mogę przestać... nieważne, zapomnij…
Milczenie nie boli, da znieść się - oddzielnie
tak jak da żyć się ponoć bez smaku endorfin
Pociągnij mnie siłą do odpowiedzialności
rozlicz mnie z wersów, wiem… gadam bez sensu
bo wciąż stoję w miejscu, choć raz oprzytomnij!
I przeprowadź proces na otwartym sercu…
Za każde kłamstwo i za każdą nadzieję
Za każde naiwne niespełnione spojrzenie
To tylko pieprzenie! Dziś już nic nie mamy
Nie chcę ułaskawień, wolę być skazany
Znienawidź mnie! Zagłusz! Zabij co zostało!
Wolę byś dla mnie nie istniała… Mam w dupie przegraną
Wciąż to samo i chyba jestem już tym znacznie zmęczony
siedzę na ławie oskarżonych, sam... bez linii obrony
Potrzebuję Cię dziś... przyjdź, krzycz!
Bezwiednie tak sunę na wietrze
Zbyt mocno... spadam!
Potrzebuję Cię byś... wyjdź, bo dziś
Zaciekle biegnę w to miejsce
Nie podchodź... błagam!
Obiecam Ci znów, choć z dnia na dzień
staje się to coraz bardziej banalne
Mogłabyś stworzyć ich listę i brzmi to żałośnie
ale wiem, że tak wypadłbym marnie
Obiecam Ci znów… nie musisz nic mówić…
Który to raz z kolei?
Czy prócz sentymentu, przerażenia i lęku
nic nas nie łączy już dziś? Więcej dzieli?
Uciekam znów w słowa, chcę reanimować
i nadal w nie wierzę... masz rację, to chore!
Chcę zacząć od nowa, umiem tylko rujnować
bo wciąż nie potrafię przestać być potworem
Znów pójdę przez miasto ze słów swych hałastrą
byleby nie zasnąć, jestem światłem zgasłym
wspomnieniem rozdartym, żyję pod tą maską
Przeklęta symfonia jak by grał ją sam Haydn!
Dobrze wiesz kim jestem - ja i czarna przestrzeń…
Jeszcze, zamilcz… jeszcze! Przestań, chcę więcej…
To moje powietrze, to pomaga w ucieczce
dam się zarżnąć w tym tekście, zostaw mnie w tym piekle!
Nie rzucaj mi liny, bo nie mam już siły
zacierać śladów mych zbrodni
Chcę Cię znów tu mieć teraz, nie mam nic do stracenia
Pozwól im strzelać! Zapomnij…
Potrzebuję Cię dziś... przyjdź, krzycz!
Bezwiednie znów sunę na wietrze
Zbyt mocno... spadam!
Potrzebuję Cię byś... wyjdź, bo dziś
Zaciekle biegnę w to miejsce
Nie podchodź.... błagam!
Musisz uciekać… Na to nie ma lekarstw
Nie możesz już zwlekać… Pamiętasz?
Nie mów, że to przeszłość, że to ot tak odeszło
bo boję burzy, którą on rozpęta...
Musisz uciekać… w końcu mu się uda
Nie można powstrzymać wewnętrznego ognia
Muszę zniknąć… zaufaj! Nie możesz mu ufać!
Zanim się rozpocznie… Nie idź, proszę… Zostań!
Cisza mnie przytłacza, znowu się zatracam
czuję w głębi siebie... Stój! Nie powinienem...
Teraz wiesz dlaczego zawsze wzrok odwracam?
Stałem się ich częścią, stałem się ich cieniem...
To moje komnaty, jakbym przećpał opiaty
przyniosłem Ci kwiaty… po prostu chcę tylko...
Znów wracam w zaświaty, widzę świat przez kraty
rozjebię pół chaty... w końcu mnie wyniszczą…
Pozostawiam zgliszcza, wciąż chcę nas odzyskać
zbyt dużo mówię, nie chcesz poznać prawdy...
To jest jak blizna, to nie jest czas wyznań
ostatnia szansa… I tak jestem martwy…
Wbij mi nóż w plecy, zamknij drzwi za mną
jutro na schodach nie znajdziesz już ciała
Nie ufaj mu nigdy! Przysięgnij! Zgaś światło
Muszę tylko wiedzieć czy wtedy….
Potrzebuję Cię dziś... przyjdź, krzycz!
Bezwiednie znów sunę na wietrze
Zbyt mocno... spadam!
Potrzebuję Cię byś... wyjdź, bo dziś
Zaciekle biegnę w to miejsce
Nie podchodź.... błagam!
Dominic Butters, 20 september 2014
Napuszonym p(o)etom,
inspirowane "Habitat" - Pokahontaz
Napiszę Ci to tak, jak Mickiewicz - wierszem
spisanym w świetle świecy jednostajnym rewersem
biegnącym po bruku przez szczelin prześwity
północnego miesiąca, zamglone chodniki
Mieliśmy nasz diament, szkliste drżące struny
które cięły piórem, wzmagały pioruny
i strofa za strofą grzmiały nasze pieśni
synowie jutrzenki - Apollina dzieci...
Zagram Ci to tak jak Gałczyński groteską
dziś w naszym teatrze mamy sztukę gęsią
na pierwszym planie koń trzaska uśmiechem
Panie i panowie! Kurtyna z kretesem
Mieliśmy dorożkę, szalony woźnica
uchlany jak świnia, na łbie przyłbica
obok wierny giermek - krasnal ogrodowy?!
Sunie błędny rycerz wraz z Pansą na łowy...
Te same korzenie - Habitat; poezji istnienie - DNA
Dzięki rapu tekstom lutnia znów gra sercom!
Wykrzyczę Ci to tak jak Dominic to czuje
gdy przez miejskie pętle w słuchawkach się snuje
gdy słowo po słowie szepcze tony tomów
tajemnicze księgi albumoksięgozbioru
Padła na pysk wiara, przyszły lata suszy
po dwudziestoleciu, cisza, przebłyski geniuszy
Nigdy później, jak dzisiaj, nie byliśmy siłą
potęgą, która znowu prze zwartą lawiną
Wszyscy jak jeden mamy to w metryce
rymów rzemieślnicy, spisane stronice
Gramy w jednej lidze, literackie brzemię
czyś poetą, pisarzem, tekściarzem, raperem...
Uwaga wierszokleci szalikowego nawyku!
Gdyby żył dziś Szekspir to nawijałby to bitu
bo choć niby dzieli nas milion lat świetlnych
mamy ten sam nałóg by łączyć sny w wersy
Te same korzenie - Habitat; poezji istnienie - DNA
Dzięki rapu tekstom lutnia znów gra sercom!
Dominic Butters, 18 august 2014
Za dużo palę znów e-papierosa
za oknem stalowe niebo tańczy walca
próbuję beblać coś o Twoich oczach
słyszę jak za ścianą wiruje już pralka
Pszeniczny Birbant, można się nim najeść
ostatnio znów jakoś jest bardziej jesiennie
robi się tak pięknie, że można oszaleć
za ścianą tłucze prania pełen bęben
Mam dziurę w zębie, byłem zrobić rentgen
o dziewiątej rano czekałem na dworcu
znów słucham soundtracku z „Atlasu...” codziennie
za ścianą pralka kręci się na odwrót
Chyba się ogarniam, przynajmniej próbuję
osobno... wbijam to sobie w mą głowę
nie chcę się obudzić, że znowu coś psuję
za ścianą pralka znów zasysa wodę
Przesypiam już noce, no dobra, w połowie
ale to i tak dla mnie dosyć spory wyczyn
w pracy świat zwariował, kiedyś stracę zdrowie
pralka znów wiruje, drży, warczy i syczy
Dla pewności wydałem wszystko lekką ręką
mam jednak nadzieję, że u Ciebie lepiej
tylko nasza cisza wkurwia mnie nieziemsko
a pralka jak pralka ciągle się telepie
Już tak nie wybucham, spytaj Dominica
chodź tu kurwa! dalej! powiedz jej jak jest!
szlag! gdy jest potrzebny zawsze musi znikać!
znasz go, mniejsza o to, sama z resztą wiesz
a poza tym żyję... mogłabyś być blisko
jak najęty tęsknię, jak z nut nadal kłamię
wiersz miałem Ci pisać, jak zwykle nie wyszło
Czekaj! Piszczy potwór! Spadam... wieszać pranie
Dominic Butters, 22 june 2014
Nie wiem dlaczego znów czuję te słowa
Zdziwienie? Przecież znam to już za dobrze
Ba! Wiem więcej! Gdzie wiedzie ta droga
lecz mam w dupie ćwierkania i pierdolę wiosnę
Negatyw, mam ostrość, jak zwykle skrzypiały
Dlaczego mam pewność że klucze pasują?
Zapach zimna i te urojone cztery ściany
które wciąż otwarcie tak kusząco trują
Znów idę przez pustkę, wiesz że to uwielbiam
To nie jest obsesja, proszę daj mi chwilę
Nad wszystkim panuję, jak zawsze, pamiętasz?
Mówię przecież prawdę tylko kiedy się pomylę
Łapię niemy pułap, rozwijam czerń, żagle
Patrzę tempo w lustro, schodami do góry
biegnę, żądza w płucach, posiadanie - Makbet!
pierwszy pokład, rufa, spoglądam w te chmury
Milczę, choć wiesz przecież doskonale
ile słów się toczy teraz przez te żyły
choć je zamieniłem w zbitą twardą skałę
to i tak tu będą bez końca dudniły
To ta chorobliwa potrzeba ciemności
czasami za drzwiami odnajduję spokój
nawet jeśli furia wywołuje mdłości
i spotykam cienie zatopione w mroku
Na popiół w amoku rozcinam znów fale
To jakbyś chwytała z całej siły obłęd
choć wygląda na to że znów oszalałem
to zrozum że czasem lubię igrać z ogniem
Pokusa smagana tętnem nocnych kopyt
bez straży gnam w niemoc jak skończony dureń
Tak tylko potrafię uciszyć te głosy
znikając jak oni przed zimą za murem
Bez złudzeń wiem bywam często uciążliwy
Rozumiem, to przecież nie jest wcale zdrowe
ale czasem szepty zmieniają godziny
Mi tego nie tłumacz, powiedz to mej głowie
Za każdą literą widzę sto kolejnych
Nie umiem już przestać chyba bardziej nie chce
bo przez te obrazy zaplątane w wersy
potrafię oddychać... Więcej! Haustem więcej!
Posłuchaj, nikt mi w tym nie może pomóc
Muszę sam, to mania, powiedz że rozumiesz
jeśli będę znikał, choć wcześniej nikomu
to zawsze powrócę, słyszysz?
Obiecuję.
Dominic Butters, 22 june 2014
Dear Podróżni! Siedemnasta, kroki i odbicie
kółka jak po lustrze suną gdzieś w odloty
na wyświetlaczu miasta pełne liter
mijają godziny, twarze i przyloty
Mógł już recytować zmiany wart pilotów
kobieta z prasówki pamiętała imię
Jack jak co weekendem wracał z antypodów
Nad pasem Bahamy! Siad szóstym kominem
Bywał i nic! Czyżby fart tak kłamał?
Ile tych dźwiękowców lata tu w godzinę?
Chociaż raz od roku musiałby przełamać
tę niemoc mijania, wyłapać ich chwilę
Ile można schodami jeździć w dół i górę?
Poczuł po raz pierwszy, że są nierealne
choć związany przecież bywał pereł sznurem
to były zmyślone, z maszyny wydarte
Jak gdyby spisane rozchełstanym ściegiem
Zmyślona historia, zmyślona okładka
Trzysta sześćdziesiąt pięć dni dookoła Ciebie
Dziewiętnasta biła nad portem LaGuardia
Sam nie wiem do teraz co go podkusiło
Wymknął się mej woli... Megafon przez niebo
Mrs. Pearl proszona! Odprawa! Dudniło...
Po jaką cholerę spojrzał wtedy w lewo?
Dominic Butters, 3 may 2014
Wziąłem ją na warsztat jak malarz swe płótno
uniosłem batutę bez nadmiernej siły
wolnym milimetrem przesuwałem dłuto
vitalogicznie wpadał maj przez szyby
Zakreślałem kształty wiodąc wzrok po talii
fidiaszowy zapał prowadził me dłonie
a pióro z wolna wyznaczało szlaki
po czerwono-żółtej wieczornej przesłonie
Czarnym atramentem kreśliłem kontury
przemierzałem kolejne papilarnie drżenia
by filigranowe cieliste marmury
nabrały kolorów za sprawą natchnienia
Maniakalna żądza, egoizm autora
kiedy po raz enty czuje ten aksamit
gdy słowo za słowem dosłownie chce słowa
jak gdyby pragnął Jalan Anni Atthirari
Ostatni ruch pędzla, twórca przed obrazem
dokończona w pełni niemal idealna
jeszcze drobny szczegół, blizna, dopisałem
spojrzałem jej w oczy... stała się realna
* * * * *
Noc, pulsuje kursor, znowu gdzieś odpływam
rozszerzone źrenice zaplątane w myśli
pstryk! migawka! moment! nie będę ukrywał
mam Cię już na piśmie dla własnych korzyści
Dominic Butters, 20 march 2014
Byli łzawi jak płaczki, co za trumną idą
wzdychali, umierali z tęsknot i z płonienia
zachodziło słońce... Ach słońce! To żywioł!
Dlaczegóż odchodzisz bez nas w stronę cienia?
Kwiatek, trawka, drzewo, wiosna; co za dziwy!
Uwziął się i siedzi ciągle pod Jaworem
Uwierz mu, przysięga! To nie jest na niby!
Tak czeka uparcie wieczór za wieczorem.
Inna zaś fajtłapa strzelać nie umiała
lufa, usta; Boże! przeleżał pół nocy.
Jak można nie trafić? Wybitna ofiara,
własnego pecha? Czy własnej głupoty?
Co jeden to lepszy, aż tuszu nań szkoda
dziwne to twory te zjawy; Poeci
i śmiać się z nich mogłem do czasu lecz zgoda!
Niech im przenajświętsza jasność wiecznie świeci,
bo Niepewność mnie nęka dziś jak ich przed laty
i gdy Cię nie widzę nie płaczę, pytanie...
Mój dylemat, Twój także; prawda? Te dwa światy,
czy to jest przyjaźń czy to jest kochanie?
Dominic Butters, 17 february 2014
Jak dziwkę Cie zużyją
wmówią - nic nie warta,
ponoć bez nich Cię nie ma,
jakbyś była martwa.
Sterta liter, kilka kropek,
może ze dwa zdania,
wytną, potna, zmażą,
będziesz do śpiewania.
Ubiorą w swe suknie
utkane z ich dźwięków,
rozjaśnią Twoje wersy,
wyzwolą z mych z lęków.
Będziesz biegać po stacjach,
pokażą Ci scenę,
wezmą na festiwale,
podniosą Twą cenę.
Włożą w czyjeś usta,
w domach będą nucić,
nie będziesz już sama
więc przestań sie smucić.
Teraz jesteś tylko
tworem wyobraźni,
wątpliwą wizją piękna,
już nie ważne! Zaśnij...
Sen ponoć ma koić
więc będę dziś czuwać,
by moje obawy
przestały zatruwać.
Świtem wyjdziesz, nie wrócisz
wiem to i na pewno,
zamiast wizją poety
nazwą Cie piosenką.
Mi zostanie po tobie
tylko biała kartka
i nowa twarz Twoja
co rano w słuchawkach.
Dominic Butters, 15 february 2014
Była kapryśna, wciąż gubiła klucze
w połamanych szpilkach, tuż za oknem szósta
zimowym porankiem, trwoniliśmy duszę,
a kiedy pisałem, pisałem jej usta.
Gotowała noce, że aż palce lizać
parującą kroplą po lustrze, wciąż siebie
chcieliśmy bardziej jeść, kąsać, przegryzać,
a kiedy pisałem, pisałem na niebie.
Czasami znikała, choć to żadna nowość
przyszła rozmazana wokół tajfun świszczał
ogarnij się wreszcie! masz nie równo z głową!
a kiedy pisałem, zdawała się bliższa.
Sypiała od ściany, choć częściej szeptała
zaplatając w pościel kolejne godziny
wtedy tak obłędnie wiła się i drżała,
a kiedy pisałem, pisałem dla chwili.
Wypalała dreszcze, każdym swym oddechem
rumieniąc się przy tym jak zielone jabłko
z tym swoim niewinnym, udawanym śmiechem,
a kiedy pisałem, pisałem na własność.
Zdzieraliśmy gardła igłą na winylach
aż każdy utwór dochodził do szczytu
przymrużone oczy, niewyraźny miraż,
a kiedy pisałem, ginąłem z zachwytu.
Przeczytałem wszystkie jej podskórne wersy
przez kark, biodra, wydmy ponad sploty kości
każdy pełną garścią, mocniejszy i głębszy,
a kiedy pisałem, pisałem z chciwości.
I gdy tak cicho prosiła o czułość
traciłem rozum - żądza ponad ciałem
oddałem wszystko, strzał! jęk, mur, szał, runął!
bo kiedy pisałem, to dla niej pisałem.
Tylko wianek pereł i te szpilki Twoje
leżą na podłodze, nad pustką tli światło
to mi pozostało po Tobie... znów roję?
bo od kiedy milczę jestem sam nad kartką.
Dominic Butters, 4 december 2013
Wsiądź w najbliższy pociąg, wypłacz wszystkie zdania,
mokrą kredką do oczu, wytęsknionym sercem,
rozżal swoje usta, wyciągnij swe ręce
i z całym swym smutkiem zjaw się bez pytania.
Powiedz, że na chwilę, że tylko do rana
mów, że potrzebujesz, ciepłego ramienia,
że nie masz gdzie wracać, Szlag! To bez znaczenia!
powiedz, że nie umiesz... że zostałaś sama.
Zaparzę herbatę, słodząc Ci słowami
sam wypije gorzką, duszkiem! potem drugą,
trzecią, piątą, ósmą, schleję się kłamstwami,
tylko tak potrafię żyć z naszą obłudą,
mając Cię przez moment, jedynie zdaniami,
zaparzę herbatę, przyjedź! potem drugą...
Dominic Butters, 3 november 2013
Przytargałaś z katarem kolejny Listopad,
zapamiętałem cię wczoraj, dziś jak ćpun łapczywie
nieudolnie, błagalnie, nieskładnie na opak
bazgram papilarnie, twe usta na szybie,
i leje znów mocniej, pewnie tak do rana
bo tutaj chodniki nie szepczą krokami.
Co nam pozostało? spacer, głuche zdania
które wiatr roznosi pomiędzy włosami?
Pożółkłe liście, mocniej poszarzały
plączą mi się w sercu, jak Twoje źrenice
chyba nie potrafię już udawać skały,
bo kropla w kroplę widzę twe odbicie.
Spływasz po kartce, delikatne dłonie,
których nie poznałem, boję się oddychać
bo z każdym haustem, coraz bardziej tonę
i bardziej od deszczu boję się że znikasz.
Znów łapię się na tym... Tak! nie powinienem,
że wers, za wersem, stoisz za plecami.
Co nam pozostało? Żyć ciągle złudzeniem,
tuląc się tekstem zamiast spojrzeniami?
Wymyślę cokolwiek, że, nie wiem... przepadli,
zdmuchnął ich huragan, albo inne dziwy,
dostali do głowy, jesień lub kataklizm,
bądź bardziej trywialne, żałosne alibi.
Zabił ich szaleniec, niech igły szukają
w stogu ludziach tłumów, pod parasolami,
porwało ich UFO, wynajęli balon
i do dziś zostali pomiędzy chmurami,
albo nie! Mam lepsze! Nigdy nie istnieli,
choć nikt nie uwierzy w podejrzane fatum,
śmiertelny wypadek? Może zapomnieli,
jak trafić do domu, do swych własnych
światów.
Poszli szukać Yeti, chcieli dojść na biegun,
podróż autostopem z pożyczonym groszem,
kierunek wyprawy powierzyli niebu.
Powiedz, że Ty wierzysz, w te banały,
proszę!
Ponoć odwyk pomaga. Odstawić i przespać,
zmusić się, wytrzymać, choć to bez znaczenia,
bo za każdym razem gdy próbuję przestać,
od miękkich tęsknot brnę w twarde
pragnienia.
Dominic Butters, 28 october 2013
Jedna jest taka noc jesienią
jedna jest taka niegwieździsta
jedna w całym roku, kiedy się odzieją
znów w cielistą szatę zapomniane widma
Jedna kiedy wstają, kiedy, ciemno, głucho
jedna kiedy w okna wieszają całuny
jedna w którą Guślarz swe nadstawia ucho
czekając na grobów zbudzone pioruny.
Jedna jest taka noc zaświatów
o której w szkołach, uczyli belfrowie
lecz starzy pamięcią cytują pradziadów
"Poeta się mylił" - mówią w Uciechowie.
Bo gdy kaplica cichła od świec światła
minął dzień cały i mroczność wróciła
niegdyś kilku mężczyzn przywdziewało
szkarłat
i ruszało w pola gdy północ wybiła.
By nad Baryczą kłonić się nizinom
i swych ojców modły zatopić w kądzieli
by ostatnią zjawę, zwabić żurawiną
do pierwszej letniej upalnej niedzieli.
Bo gdy pierwsze kłęby rozrywały płuca
a na ich skronie zstępowała siła
ostatniej mary powstawała dusza
zbudzona ciemność, milcząca Badżira.
I szła poprzez bagna, krocząc znaną drogą
wzdłuż torfowych brzegów, niebijące tętno
pośród lip szumiących ponad zimną wodą
na swe Ucieszyny, swe zaduszne święto.
Ci co ją widzieli, dziś ich wiek zamroczył
i pamięć sędziwa, pomylone myśli
lecz kiedy zapytasz o jej białe oczy
drzwi zamkną w pośpiechu, kryjąc się do
izby.
Inni zaś padają, że to jest bajanie
że dorośli straszą swoje latorośle
lecz pomnij me słowa, wiatrem zapisane
stojąc pośród ciszy, tam, w tę noc na
moście.
Dominic Butters, 26 october 2013
„Komnaty Cieni”
POEMA
„Tarany”
Poeta:
Serce ruszyło, pierś już rozogniona
szept z ciał połączonych przez skórę ucieka
splecione ręce, ściśnięta przepona...
Kasja:
O Jezus Maria! Trafił się poeta!
Poeta:
Zamknij się! przecież nie za to ci płacę
to raczej nie nowość że po tobie piszą
nie znasz mnie jeszcze gdy cierpliwość stracę
więc wij się i pracuj rozpalaj mnie ciszą.
Gdy ludzki duch krwawi najlepsza osłoda
kryje się w doświadczeń fizycznej chciwości
będziesz kim zapragnę to moja nagroda
chwila ukojenia, twojej uległości.
Dlatego tej nocy wybrałem twe imię
bo wciąż jest w twych oczach niewinność zamknięta
uwolnię ją słowem, a potem zabiję
staniesz się nicością, staniesz się...
Kasja:
...wyklęta?
Poeta:
...beztętna, lecz żywa, pośród zdechłych wersów
wyrwana z kontekstu, zimna jak me zdania
pozbawiona ciepła, tak odległa sercu
nie zdołasz nic poczuć, będziesz...
Kasja:
...niekochana?
Poeta:
...jak mania w mych dłoniach, owładnięta tekstem
będziesz drżeć w pragnieniu, błagając o więcej
rozdartym w swych ustach, szczytującym jękiem
na kolana padniesz, przed moim...
Kasja:
...mów głębiej
Poeta:
...talentem dosięgnę, najdzikszą zachciankę
nierytmicznym oddechem, stworzę jej realność
twoje ciało wpędzę w obłędu pułapkę
byś ujrzała prawdę, byś ujrzała...
Kasja:
...światłość!
Poeta:
...marność! Noce komnat, zapomniane cienie
tu pośród rynsztoków rodzą się artyści
poznasz niemoc bólu, zwierzęce cierpienie
tu rodzą się wiersze, rodzą się...
Kasja:
...dociśnij
Poeta:
...me myśli, ich krocie, mnożące się roje
rozbiegane mrowiska, bijące z ciśnieniem
ławice, watahy, toczące wciąż boje
słowa w mojej głowie są jak ja, mym pieniem
szkieletem, podporą, konstrukcją znaczenia
fizycznym świadkiem, mojej obecności
krótkim błyskiem bycia, dowodem istnienia
twardszym od spiżu obrazem trwałości.
spisanym, zagranym, wykrzyczanym Jestem!
namalowanym, wyrzeźbionym w wiekach
potwierdzającym oddychanie sensem
niezbitym pejzażem, bytności człowieka!
pulsem rozbieganym, przez serca membrany
tłoczony żyłami, na odwrót, wbrew nurtom
chciwością smaganym, przez wersów kurhany
by wbić swe tarany w nadchodzące...
Kasja:
...zrób to!
Poeta:
...jutro nocą sądu inicjacji iskrą
dymem zwiastującym, narodziny ognia
dudniącą nachalnie, detonacji myślą
która wszystko trawi, jak żywa...
Kasja:
...do końca!
Poeta:
...pochodnia, w mych dłoniach, galaktyczne mleko
karływy palone, gwiazdozbiór wymarły
zwiędły laur na skroniach, wyżej już nie wzlecą
dziś każdy skreślony, zapomniany...
Kasja:
...wystarczy!
Poeta:
...na tarczy leżą w rzędzie połamane pióra
roztopione skrzydła gdyż byli za słabi
synowie Dedala, pogrzebani w chmurach
chociaż sedno mieli pod swymi stopami.
Kasja:
Ranisz!
Poeta:
Do granic gdzie błądzić nigdy nikt myślał,
gdzie błyski ich kopii nigdy nie dosięgły
wzlecieli na próżno, utracili kryształ
stworzyli krzyk słaby, bez wiary, ...
Kasja:
...przeklęty!
Poeta:
...giętki jak osika, drżąca przed otchłanią
która była tylko, wietrznym szczytu pyłem
Do granic gdzie krok dzieli by sprostać wyzwaniu
za gardło przywlekę emocji...
Kasja:
...odpłynę!
...lawinę rozpędzę z tych błękitnych krańców
miotąc ich spróchniałe wysuszone kości
przebiję skorupę, kotwicząc cna łańcuch
i sam bez milionów spojrzę w twarz...
Kasja!
...litości!
Poeta:
...ciemności na proch zetrę ostrokół osierdzia
wyryję inicjał nad propylejami
zasiądę na tronie, czerń złem się zwycięża
dzierżę w ręku czeluść!
Ja!
Książę...
Kasja:
...krwawi!
Poeta:
...Tyranii wydźwignę niewzbudzony eter
wystrzelę go z piekieł by rozbrzmiewał trupi
ryk nocy rozciągnę nad zgasłą planetę
samozwańczy bękart pokalanej...
Kasja:
...dusi!
Poeta:
...sztuki co korynckie deptała sumienia
nieproszonym gościem zakończyła gusła
rozdzieliła głogu żałobne kwilenia
siniąc swą goryczą słowikowi...
Kasja:
...puszczaj!
Poeta:
...usta twoje Kasjo nie uraczą słońca,
słona struga przetnie ich łkającą...
Kasja:
...zginę!
Poeta:
...linię poprowadzę od końca do końca
palce dla bogów mocząc w krwawym...
Kasja:
W Imię...
Poeta:
...winie twej odstąpię, miejsce po prawicy
triumfalne igrzyska smagane mym batem
gdzie każdy kto tulił się do twej miednicy
wytoczy swe pieśni przez rodzonym bratem,
bo byłaś im matką, domem dla tych głupców
ślepą piastunką pierwszego płonienia
przenosiłaś góry natchnionego kruszcu
by w skale wykuli swe wieczne więzienia.
Powstaną poeci...
Kasja:
Nie wytrzymam więcej!
Zakończ! Nie chcę! Błagam!
Poeta:
...rozognieni bitwą,
Kasja:
To boli! Upadam!
Poeta:
bo byłaś ich pięknem,
kwitnącą poezją, a stałaś się
Kasja:
...dziwką.
Dominic Butters, 28 september 2013
Sto dwadzieścia pocałunków
na jeden oddech,
Sto osiemdziesiąt uderzeń
na dwa serca
trzysta sześćdziesiąt galaktyk
w cztery oczy.
Mkniemy do siebie autostradą
porozrzucanych ubrań
łapczywego dotyku
z premedytacją rozjeżdżając
bezbronne zakazy, nakazy
Nie ważne!
Zatankuj do pełna,
ja ukradnę wino,
Przecież cała rozpędzona noc
przed nami!
Dominic Butters, 28 september 2013
Nakłam prosto w serce, tak bym Ci uwierzył
bym mógł patrzeć na słońce nie bojąc się światła
jeśli trzeba będzie, nazmyślaj na siłę
by nasza historia przestała być martwa.
Dajmy jej początek, zarys bez kierunku
bez akcji, statystów, bez planów na lata
niepotrzebnych wątków, bez zbędnych dialogów
stwórzmy ją sami, dla siebie, bez świata.
Zniknijmy po prostu, tak teraz, do kiedyś
do rana, do jutra, do świtu, do zawsze
rozpłyńmy się w nagle, pryśnijmy jak bańki
błyśnijmy jak krople, dwie istoty jasne.
Miejmy się za bardzo, że bardziej się nie da
toczmy nieprzerwanie naszych sumień bitwy
balansujmy na linie, ryzykując wersy
stąpając po lodzie na krawędziach brzytwy.
Nakłam prosto w serce, bo sobie nie wierzę
namieszaj mi w życiu, raz jeszcze, od nowa
nie chcę chyba wiele, odrobina ciebie
podaruj mi uśmiech, Twe oczy i słowa.
Dominic Butters, 28 september 2013
Przyjedź do mnie bo mam całą stertę płyt
przy których można czołgać się
między dywanem komodą i pralką
dodatkowo znam setki powodów
które wymyślę na poczekaniu
tylko po to by nie pozwolić Ci zasnąć do
popołudniowego śniadania
Zatrzymam wszystkie milimetry lat
by wydłużyć każdy o całą
zapomnianą wieczność
a wtedy będziesz mogła tylko w mojej koszuli
o czwartej czterdzieści
paradować po wybiegu,
błyszczącym od fleszy mych źrenic
Gdyby deszcz tłukący o szyby
potrafił spełniać cuda
tak jak spadające kawałki mlecznej autostrady
to pewnie nie nucił bym teraz
do szarej popielniczki
porannego niemego preludium
Dominic Butters, 22 september 2013
władza, kwiat upadku, cień popołudniowy
wąż, pachnące ciasto, na szyi zacięcie
za grosze, pieczony jogurt biedronkowy
telefon przy uchu, no i masz zajęcie
wybieraj do woli, lecz szukaj uważnie
myślisz znam zasadę, otworzyłem zamek
tu kolejny psikus, wytęż wyobraźnie!
bo te drzwi przed Tobą nie mają swych klamek
przywilej największych, wygnanie, schronienie,
grzech, stygnący lukier i męska udręka
stojący kubeczek na półce w przecenie
lub przebłysk geniuszu w naszych ludzkich rękach
przestawiaj jak klocki, do góry nogami
myślisz rozwiązałem! koniec mojej pracy
znów się rozminąłeś z interpretacjami
szukasz za daleko, wszystko masz na tacy
umarł, niech żyje! ucieczka, czas zbiorów
pożądanie, cynamon, plaster papierowy
mały lub duży wersje do wyboru
schowany w kieszeni w etui piankowym
dziel, łącz i dedukuj, pokonaj swą słabość
pozwól by fantazja odnalazła światło
bo po to jest przecież, żeby dawać radość
przeczytaj raz jeszcze ja nakłuję jabłko.
Dominic Butters, 22 september 2013
Iskrzące spojrzenia nastrojonych dźwięków,
naciągane kluczem strun cicho mruczących,
pozbawieni wstydu i wyzbyci lęku,
odkryliśmy jabłko, interwał kuszący.
Palce niespokojne, po gryfie szukają
kształtów wyrzeźbionych na wrażliwym ciele,
nucąc melodię, nową i nieznaną,
chłoniemy bliskość, mając jej tak wiele.
Płynie ton za tonem, wspólnego oddechu,
dotyk za dotykiem, rosnące w takt brzmienie,
muśnięcie niebios, flażolet uśmiechu,
struny to taniec, czy warg Twoich drżenie?
Rumiane policzki, bicie przyspieszone,
szept w żyłach gęstnieje, w jednej wspólnej skali,
skronie pulsujące i oczy zamglone,
biegamy po nutach, w sobie zasłuchani.
Między akordami łapiemy marzenia,
co wirują w głowie ze wzburzoną mocą,
ukrywając w dłoniach niewinne pragnienia,
po raz kolejny wypełnieni nocą.
Dominic Butters, 22 september 2013
Ślady stóp na złotym piasku
błękit nieba nad głowami
słońce, księżyc w końcu miną
zostaniemy kiedyś sami
Wszelkie szepty, które znamy
dni zimowe i te letnie
wątłe iskry naszych spojrzeń
wszystko zniknie i wyblednie
Pogubimy gdzieś swą wiarę
utracimy nasze siły
zapomnimy swych uśmiechów
nic nie będą już znaczyły
Wytracimy pragnień rozpęd
zatracimy swe istnienia
zrozumiemy tak na prawdę
że to świat, nie my się zmienia
Kiedyś w końcu czas nasz pryśnie
przyjdzie nowy duch przyszłości
jedno pozostanie wiecznie
my - marzenie o wolności!
Zostaniemy wiecznie młodzi
niedojrzali, tacy sami
uwierzymy w swą historie
mając życie za plecami
Zostaniemy wiecznie młodzi
w naszych sercach które biją
którym podcinamy skrzydła
które nigdy się nie wzbiją
Zostaniemy wiecznie młodzi
łapiąc w płuca wdech z nadzieją
prosto w niemoc, wykrzyczymy
Dum, a potem Spiro Spero!
Zostaniemy wiecznie młodzi
doskonale znasz tę prawdę
bo choć bardzo byśmy chcieli...
wiecznie młodzi już na zawsze
Dominic Butters, 21 september 2013
Drzwi automatyczne, biiiip i znów przystanek
jak co dzień w takt pląsa na szynach dnia zwykłość
dziewięć godzin temu skończył się poranek
wrocławski tramwaj, ja i Twa publiczność
rubensowska dama stojąca przede mną
zawiany atleta z siatkami z biedronki
ona cudnie pachnie późną porą letnią
on chwilę już temu roztopił mrożonki
za mną ogarniator z bluetooth'em przy uchu
i stara dewotka klepiąca pacierze
południe klaksonów, upał szczyty, ruchu
o! I był też chłopiec co będzie rycerzem
jego mama w tym czasie w wypiekach na twarzy
opowiadała o Nowym swojej spowiedniczce
ma duży samochód, ponoć jest lekarzem
była też Kanarka w pozie przekomicznej
która szpagatami, przemierzała wagon
bilety! bilety! dawać, wszyscy, dalej!
jestem urzędnikiem! postawioną damą!
jedziecie wszak miejskim nowiuśkim tramwajem!
chyba był też Artur, Stomil siedział z tyłu
Edek gdzieś zabawiał dziewczynę swym wąsem
a Eleonora szukając azylu
w namiętną rozmowę wdała się z alfonsem
Jednak przez te tłumy, nie miałem okazji
przez chwilę zamienić z nimi nawet zdania
tylko motorniczy oczy przetarł smutne
bo radia na pętli słuchał do śniadania
A ja? wypierdolony z kapci dwa dni później
z facebook'a dowiem się
że sam poszedłeś w ostatnie tango.
Dominic Butters, 18 september 2013
Nigdy wcześniej tak bardzo nie czekałem na jesień
znów mam w głowie zaklęty sino-szary wrzesień
krok w krok kroczę za deszczu kapiącymi łzami
uciekam poprzez okno wezbranymi rzekami
potokami, słowami, pustymi chodnikami
spływam rwącym nurtem wraz z mymi myślami
i tak godzinami krążę z latarniami
księżycami, które bezsennymi nocami
szukają odbić między kałużami
ulicznymi lustrami...
Zamkniętymi powiekami
walczę z wiatrakami
z optycznymi iluzjami
z zimnymi potami
z migawkowymi witrynami
z kolejnymi moimi twarzami
to jak z dwiema kroplami
skopiowani!
ja! znów ja!
ci sami?!
Odbijani kalkami,
tuszem nabazgrani
obaj wyimaginowani
nieskładnymi wersami
kolejnymi kartkami
pełnymi zdaniami
zapisani!
lecz nie ołówkami!
niezmazalni gumkami
rzeźbieni piórami
tak między marginesami
zostaliśmy sami!
Ja i on, wrzesień
nigdy wcześniej tak bardzo nie czekałem na jesień.
Dominic Butters, 18 september 2013
mówić poprawnie, tak nam przecież trzeba
albo naginać słów nie można wcale!
moje pewnie krzywe są jak stąd do nieba
więc sio od nich, wara! idź tragizuj dalej!
dlaczego któury dostało u z kreską?
u chciało może dostać tą posadę
przecież w wyrazie może dwa się zmieszczą?
i tak wersem wyżej skończyłem ich zwadę!
e chciało również, w końcówkach się znaleźć
za ortografięe dało by się kroić
ale niestety ktoś wetknął swój palec
sam widocznie muszę nerwy e ukoić
a h herbat nie pija. słownik to wymusił
dlaczego ja jeden rozumiem te żale?
yeti pewnie prędzej by się nad h wzruszył
i zaklął pod nosem skurwiele zuchwałe!
ostatecznie przecież, czy to o to chodzi?
rozmowy sprowadzać do zasad przedwiecznych
to czy przekaz trafil, na drugi plan schodzi
o! "kolejny lapsus! zabrakło kreseczki"
gramatyka, pisownia, setki tomów nowych
raczej nie są dla mnie te sztywne budowle
analfabetycznie wolę trafiać w głowy
fraszkami odpłacać pięknym za nadobne
i pewnie Ci obce pojęcie akrostych
ęwentualnie wygoogluj na wiki
ekspresja słowna, wniosek chyba prosty
! wykrzyknik - mój podpis, autor tej liryki.
Terms of use | Privacy policy | Contact
Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.
1 may 2024
DogmaticallySatish Verma
30 april 2024
Justice PureSatish Verma
29 april 2024
AmnesiaSatish Verma
28 april 2024
Pan pokląskwa w ostatnichJaga
28 april 2024
CompromisedSatish Verma
27 april 2024
Uśmiech z trawkąJaga
27 april 2024
By KissesSatish Verma
26 april 2024
The EntitySatish Verma
25 april 2024
QuartzSatish Verma
24 april 2024
The End StartsSatish Verma