4 stycznia 2014
SZKOCJA
Atlantyda
Wisława Szymborska
Istnieli albo nie istnieli.
Na wyspie albo nie na wyspie.
Ocean albo nie ocean
połknął ich albo nie.
Czy było komu kochać kogo?
Czy było komu walczyć z kim?
Działo się wszystko albo nic
tam albo nie tam.
Miast siedem stało.
Czy na pewno?
Stać wiecznie chciało.
Gdzie dowody?
Nie wymyślili prochu, nie.
Proch wymyślili, tak.
Przypuszczalni. Wątpliwi.
Nie upamiętnieni.
Nie wyjęci z powietrza,
z ognia, z wody, z ziemi.
Nie zawarci w kamieniu
ani w kropli deszczu.
Nie mogący na serio
pozować do przestróg.
Meteor spadł.
To nie meteor.
Wulkan wybuchnął.
To nie wulkan.
Ktoś wołał coś.
Niczego nikt.
Na tej plus minus Atlantydzie.
Findhorn, Szkocja 20/07/12
Jestem cała w piachu. To przyjemne uczucie. Moje stopy są mokre od wody, a ja piszę na plaży. Ale nie ma słońca. Jest za to przyjemny wiatr, który ociera moją twarz i cisza. Cisza.
Dlaczego marzenia tak strasznie odbiegają od rzeczywistości? Tak bardzo się różnią od tego, co umiemy, co posiadamy, kim jesteśmy? Może dlatego są marzeniami. Podobno są marzenia realne, te do spełnienia. Ale to nie to samo.
Czasem brakuje mi słów by coś opisać. Widzisz coś przed sobą, coś tak idealnego jak przyroda i nie ma języka by móc opisać ogrom czegoś tak wielkiego, pięknego, idealnego i oczywistego jak natura. Jesteśmy bezradni wobec jej ogromu. Piasku, kamieni, butelek po wódce, ani ich rozbitych kawałków nie mogę wkleić do dziennika. A piasek jest piękny jak lśni w słońcu. Muzyki też nie wkleję. Robaczków chodzących po świecie też nie można przykleić. Ani chmur, co tworzą dziwne kształty przy ładnej pogodzie, a ty leżysz na piasku i wpatrujesz się w nie. Nie można wkleić lasu, który jest wyjątkowo piękny w słońcu, ani zapachu po spadniętym rzęsistym deszczu. Kropel też nie można wkleić. Ani ptaków, co latają przed domem. Szkockich gór i widoku jezior, które za każdym razem jest inne o innej porze dnia, ani kolorów nieba, nie umiem odzwierciedlić. Te dzienniki są bardzo ubogie.
To zagadka dla mnie jak działa psychika.
Trochę dużo się wydarzyło nim trafiłam na plażę do Findhorn. Przede wszystkim przeszłam długi okres rekonwalescencji w Polsce, który trwał półtora roku, w którym nie mogłam pracować. Miałam na to papier z ZUSu ‘całkowita niezdolność do pracy’. Lekarze doprowadzili mnie do stanu bezobjawowego, cokolwiek to znaczy przy okazji przytyłam trzydzieści kilo jako efekt uboczny działania olanzopiny i jako osoba po epizodzie, miałam zgodę by się ostro brać za bary z życiem. Tylko jakim życiem? Poza rodzicami, nie miałam nikogo. Widząc, że sobie nie radzę z pracą w Polsce i z polską szarą rzeczywistością, postanowiłam podzielić los emigrantów i wyjechałam za granicę. Przez półtora roku siedziałam w Polsce nad pustą kartką papieru, nie mogąc wykrzesać z siebie odrobiny życia by ją czymś zapisać. ‘Nic już ci nigdy nie wyjdzie’ brzmiały mi w uszach słowa babci.
Przeczytałam artykuł, który mnie załamał; ‘Schizofrenia zabrała mi syna. My przegraliśmy walkę’ o tym, jak całę życie było pod dyktando schizofrenicznego syna, który popełnił samobójstwo. Nie raz i nie dwa czułam się jak on. Widziałam bezsilność rodziców i ich rozpacz. Pewnego dnia, postanowiłam:
- Nie mogę do tego dopuścić. Nie mogę dopuścić by moja choroba zrujnowała życie najbliższym! Już lepiej być na odległość!
Wszystko w domu było podporządkowane leczeniu szpitalnemu, w domu czułam się jak w drugim szpitalu, moje paranoje były natychmiast wyłapywane i spotykałam się z wieczną krytyką. Nie byłam sobą. Grałam kogoś, kim rodzice chcieli bym była. Bym była zdrowa, przeciętna, by choroby po mnie nie było widać tylko by ludzie o tym nie wiedzieli. To wstydliwa choroba. Z drugiej strony rodzice borykali się z rozpaczą, załamani, że nigdy nie będę samodzielna, nigdy nie wydorośleję i nigdy nie będę pracować. W głębi siebie czułam ich rozpacz. Konfrontowałam się z nią każdego dnia. Aż wreszcie nie mogłam wytrzymać tej stagnacji.
Lekarz powiedział, że wszystko, co umiałam przed chorobą będę umieć jeszcze lepiej. Ale nic nowego się nie nauczę. Przed chorobą prowadziłam bardzo aktywne życie i wiele rzeczy się nauczyłam. Zastanawiałam się nad jednym, jedną jedyną rzeczą, która do dziś nie daje mi spokoju.
- Jak? Po prostu jak ja potrafiłam pracować na psychozie? – bo pracowałam. Pozwiedzałam trochę Wyspy z racji lęków, w niektórych miejscach lęki mijały, w innych się nasilały. Ale skoro potrafiłam pracować na psychozie, będąc bez leków, to teraz, na lekach powinnam nie mieć problemów z pracą.
Tak powzięłąm decyzję o wyjeździe. Stwierdziłam, że może w Polsce sobie nie radzę, bo tutaj tylko się uczyłam. Pracować zaczęłam w Anglii, tu wybuchła moja choroba, to tu ludzie musieli się ze mną borykać i jakoś dawali radę. No i przede wszystkim, tam byłam sobą i nikogo to nie raziło. To na wyspach zaczęto mi opowiadać o zespole ‘the who’, gdzie główny piosenkarz miał schizofrenie, to tu puszczano mi musical ‘quadrophenia’ o schizofrenii, więc skoro ludzie kiedyś, kiedy byłam bez leków nie bali się mnie, to może teraz, będąc na lekach będzie jeszcze łatwiej. Może to różnica kulturowa- stosunek do schizofrenii. Musiałam się o tym przekonać. Co miałam do stracenia?
Coś się w środku we mnie przebudziło. Zaczęłam myśleć; może jest jak jest, może będzie gorzej/lepiej, ale muszę zacząć pracować o własnych siłach. Przeczytałam poważny artykuł pani psycholog, o tym, że jak ktoś nie pracuje dwa lata, to potem już nigdy nie pracuje. Minęło półtorej roku. Strach zaczął zaglądać mi w oczy na myśl, że ja już zawsze, przez całe życie, będę niezdolna do pracy. Że jakaś teoria psychologiczna mówi, że za pół roku się przyzwyczaję i tak już będzie zawsze. Że cięzko się późnie wbić w srodowisko firmy i tym podobne, jednym słowem bełkot, który na poważnie mnie przestarszył.
Wzięłam zapas leków na miesiąc i zaraz po przyjeżdzie poszłam do lekarza:
- Wiemy, że pani ma schizofrenię. To jest ostatni zapis pani wizyty u lekarza. Schizofrenia ze znakiem zapytania.
- To czemu ja o niczym nie wiedziałam?
- Nie chcieliśmy pani martwić. Poza tym, to prędzej czy później wychodzi.
Wtedy dowiedziałam się, że w moich aktach problemy psychiczne zaczęły się w 2005 roku od epizodów depresyjnych. Ja się czułam dobrze. Potem to zaczęło iść w kierunku zaburzeń schizofrenicznych. Jednak na pierwszej wizycie u psychiatry usłyszałam:
- Podważamy diagnozę z Polski. Czas pokaże co pani dolega. Proszę nie czytać książek i nie wczuwać się za bardzo w chorobę. Ma pani być sobą. A swoją drogą... panie leczenie w Polsce? To tak was leczą? Ta dawka, te leki.... wszystko trzeba zmienic. To dawka szpitalna, jak dla konia. A przecież olanzopina sądząc po pani bardzo dużo wprowadziła efektów ubocznych.
- Bez komentarza. Niech pan coś zrobi. Niech pan ratuje, leczy, ja chcę normalnie żyć.
- Na takiej dawce nie da się pracować. Zaczniemy od odstawiania lekarstw. Następować to będzie powoli i przy każdej wizycie będzie pani miała zmniejszany lek by wreszcie móc normalnie pracować.
- Dziekuję.
Wiem, że wielu Polaków nie wierzy w leczenie na wyspach, ale to jedyna metoda leczenia, gdzie nie muszę kłamać, jak w Polsce, że mam szkołę jezykową, albo, że mam ubezpiecznie będąc trochę poza nawiasem. Leczenie psychiatryczne w Polsce jest dla marginesu i na marginesie. Całkowita niezdolność do pracy nie dawała mi nawet ubezpieczenia, nie wspominając o rencie, która bym z miejsca dostała, gdybym przepracowała 5 lat w Polsce. Więc, bycie na garnuszku rodziców było tymbardziej dramatyczne.
Zaczęłam pracować. Na początku dwa tygodnie i finito. Potem cztery miesiące na czarno i koniec, potem sześć i zaczęło się układać. Taki typowy los emigranta. Zazdroszcze ludziom, którzy trafiają do pierwszej pracy i są tam przez lata. Ja zawsze jestem na chwilę. Teraz, połowę miasta znam z różnych prac. Ktoś powiedział, że jestem jak zabłąkana dusza, która się pojawia i znika. I nikt jej nie zdąży poznać.
Znów jestem chora to znaczy niezdolna do pracy. Może by spojrzeć prawdzie w oczy potrzebuję dwóch dokumentów; jeden napisany po polsku, a drugi po angielsku, że mam nie pracować? Do tego samopoczucie i wszystko inne gra. Potrafię pójść do pracy i nie pracować. To tylko wariat tak potrafii. Widzę bezsens swoich działań i stwierdzam, że taka praca, to strata czasu. Że mam 30 lat i że co ja robie w tym życiu? Utrzymywać się na powierzchni to nie sztuka. W końcu trzeba zacząć pływać. Tego typu rozważania zakończyły się powtórnym chorobowym.
W tym roku jestem bez pracy cztery i pół miesiąca. Wciąż myślę, że będę pracować, będę się utrzymywać. Ale są epizody, raz krótkie, raz długie, kiedy nie mogę pracować. To taki mój urok, myślę sobie. Że na początku są siły i entuzjazm, a potem przychodzi zmęczenie, rutyna i brak poczucia sensu. Moja ostatnia szefowa powiedziała mi prosto w twarz, że muszę więcej odpoczywać niż inni by móc wykonywać taką samą pracę, co zdrowi. Ma rację. Co mogłam powiedzieć?
Teraz po trzech latach bycia w Szkocji mam rozpoznanie zaburzeń schizoafektywnych. To się ciężej leczy od schizofrenii. I o tyle, o ile schizofrenia jest wyzwaniem i jest masa leków na nią, o tyle, na zaburzenia schizafektywne jest tylko jeden lek, który przyjmuję w dość pokaźniej dawce. Ale kiedy przychodzi grudzień, załamuje się, dopada mnie smutek, ciemność i przeważnie ląduję na chorobowym. Widzisz, to musi być lek przeciwpsychotyczny(tylko na te nowe się zgadzam z racji środków ubocznych), a zarazem antydepresyjny, który będzie stabilizował nastrój(mam straszne skoki humorów jak to jest w przypadku depresji maniakalno –depresyjnej). Skoki nastrojów, to coś z czym sobie nie radzę. Nawet lekarz ostatnim razem się spytał;
- Jak to się stało, że pani sobie do tej pory niczego nie zrobiła?
Szczerze mówiąc nie wiem. Może to dlatego, że mieszkałam przy kościele i wciąż jeszcze, mimo wszystko wierzę w Boga. Czasem mówię do siebie;
- Boże, nie może wszystko tak źle iść, musi mnie spotkać coś dobrego. – i wiesz co? Bóg rzuca koła ratunkowe, zawsze jest jakaś chwila, która wyprowadza mnie na powierzchnie z rozpaczy. Od kiedy jestem na chorobowym, biorąc pod uwagę czas, który choruję, a który pracuję( więcej choruję niż pracuję), to zaczęłam się zastanawiać: kim tak naprawdę jestem? Wiem, że są ludzie, którzy określają się mianem swojego zawodu; jestem lekarzem, nauczycielem, biznesmenem. Zawsze potrafią dać sobie jakąś maskę by móc się opisać, ja jej nie mam. Pracę są przejściowe i kiedy już się dobrze czuję w skórze technika, tracę tę pracę.
A więc, ktoś w kawiarnii zaczepił mnie dzisiaj i spytał:
- Czy pani jest artystka?
I wtedy stwierdziłam. No tak, to określenie powinno się dawać ludziom, którzy ciągle chorują i którzy nie mają stałego zawodu. Bo jak mam się określić przed samą sobą. Czasami bywam artystką, czasami piszę, czasami maluję, ale nią nie jestem. Głupio mi się zrobiło, ale szłam w zaparte. Uśmiechnęłam się i powiedziałam z lekkim wahaniem:
- Tak. Jestem artystka. – tyle tylko, że moja sztuka doprowadza mnie do szału, to choroba, te chorowanie, ten brak pracy i te kombinacje alpejskie by być wśród ludzi. Ja nawet nie umiem rozmawiać tak w kółko o pracy, o tym, co tam się dzieje, co ludzie robią, czego nie robią i tym podobne.
W jednej pracy zaproponowano mi posadę kierownika. Wyszłam po czterech dniach walczenia samej ze sobą ze skórą kierownika. Jak ja mam ludźmi zarządzać jak ja sama sobą nie potrafię? Jak wejść w te skórę kierownika? Nie umiałam. Zmęczona i sfrustrowana, do tego z wielkim szumem w głowie i teczką przypadkowych rozmów, wróciłam do domu. Muszę sobie po tym odpocząć.
- Pani musi odpoczywać. To wszystko ze zmęczenia. – potwierdziła pani doktor. Po czym poznaję, że muszę odpocząć? Po tym, że mam myśli samobójcze, które biorę przez palce. Bo są na tym samym poziomie, co fakt, że w lodówce jest pustka. Pustka, która trzeba zapełnić. Zatem trzeba iść na zakupy, coś kupić, by mieć na tydzień. Wtedy się zaczynam śmiać z siebie, że chociaż mam myśli samobojcze, to planuje sobie tydzień żywnościowo. Jakbym naprawdę chciała się zabić, lodówka by mnie nie interesowała. Nic by mnie nie interesowało i nikomu bym się nie skarżyła na ten wizję skończenia ze sobą. Teraz już wiem, że myśli powstają pod wpływem stresu i jedyne, co mogę wtedy zrobić, to iść na chorobowe i odpocząć. Odespać, odreagować i jestem nowo narodzona. Jest tylko jedno ale... za każdym takim chorobowym tracę siły i nadzieję.
Wpierw przez trzy lata, jak myślałam, że mam schizofrenię mocno wierzyłam, do tego stopnia wierzyłam, ze uwierzyłam, że należę do trzydziestu procent ludzi, którzy wychodzą ze schizofrenii. To nieprawdopodobne, ale trzydzieści procent ludzi zdrowieje. Więc, biorąc pod uwagę to jak się mocno staram być normalna( ale nie sobą, wciąż jeszcze tego nie wiedziałam), to ja jestem w trzydziestu procentach. Taką miałam nadzieję. Nawet lekarza przekonałam do odstawienia leków i do tego, że nic mi nie dolega.
I wtedy się zaczęło. Zaczęłam wołać policję, bo miałam lęki, miałam wybuch ostrej paranoi w pracy, gdzie pielęgniarka mnie przytuliła i powiedziała: ‘Ci... to tylko taka choroba, to tylko w twojej głowie’ , a ja płakałam, że wiedzą. I straciłam pracę, która wciąż dla mnie miała sens.
Słowo dla planujących samobójstwo. Radzę wcześniej mieć styczność z umierająca w spokoju osobą. Zobaczyć jak ciało staje się żółte, robi się zimne i sztywne, a dusza odlatuje. W takim momencie ja poczułam strach będąć świadkiem czegoś, czego nie pojmuję. Zaczęłam te myśli o samobójstwie traktować z przymrużeniem oka, które mnie alarmują, że jestem ogromnie zmęczona.
Moje skoki nastrojów przeszkadzają nie tylko mnie, ale i znajomym. Zakorzeniłam się pomału w tym mieście i dziękuję Bogu za wszystko, co przechodzą ze mną znajomi i że to nie rodzice. Ich by bardziej bolało. Myślę sobie, że w stosunku do mnie i mojej choroby oni są bardzo słabi, bezsilni i bezbronni. Każdy skok nastroju byłby wiekim wyskokiem. Oni są tacy delikatni i zrózwnoważeni. A ja? Ja mówię głupoty, w zależności od tego jaki mam humor i ile rzeczy wypada mi z rąk.
U Szkotów nie spada ciśnienie jak w Polsce. Może to różnica kulturowa, że oni nie mówią:
- O spadło ciśnienie, muszę się napić kawy.
Oni tylko herbate. I to na różne okazje.
A więc, zacznijmy od początku. A więc, był Bartek, Szymek i Leszek w mieście N. I zawitałam tam ja. Leszek miał mamę ze schizofrenią, więc pierwszy się połapał, co dziewczynie dolega. Potem był mój kuzyn z Holandii, który powiedział, że nie chce wracać do psychozy ciotki. Ciotka, swoją drogą moja chrzestna, też przeżyła psychozę. To nasze znamie. Leszek miał czterdzieści lat, a ja dwadzieścia trzy. Miał własną firmę w Polsce, był prezesem fundacji wspierania młodych talentów i zbierał na rozwód. Świetnie tańczył. Ale nie on jeden. Bo jeszcze w tej kolejności był Robert, jego przyjaciel. Potem byli gitarzyści; Leszek, Bartek, Szymek i ojciec Leszka, Wojtek, którego poznałam w szkole w Poznaniu. A ja miałam psychozę, myślałam, że głos mi gdzieś uciekł i nie mogłam mówić. Dosłownie nie mogłam. A ludzie myśleli, że ja tak po złości się nie odzywam. A ja nie wiedziałam, gdzie się ten mój głos schował.
Czy oni są naprawdę? Oto jest pytanie. Chciałabym wierzyć, że Bartek jest wicedyrektorem firmy do spraw marketingu i public relations. Wojtek? Czekał na emeryturę. A Leszek jest artstą? Co się stało z Szymkiem? On zbierał na domek w Polsce. No i Magda, która mnie nie lubiła. Że pogodziła się z mężem i ma wielce utalentowanego syna, który wziąż się rozwija muzycznie. Muzycznie, bo jego ojciec jest gitarzystą.
Przerażali mnie ci ludzie. Co ja takiego miałam z nimi wspólnego? Chyba tylko miejsce zamieszkania.
Heather powiedziała mi ostatnio, że moja choroba jest bardzo łagodna. Jej matka miała ostrą postać schizofrenii. Mówiła do niej przed pójściem do szkoły, że się zabije. A potem ona w szkole, zamiast się skupiać na lekcji, cały czas czekała na telefon z domu, że matka nie żyje. Dopiero lekarz ją uspokoił by takie wyznania traktować przez palce. Że póki mówi, to będzie żyć, ale jak się zamknie w sobie, to wtedy będzie już postanowione i nikt jej nie odciągnie od tego zamiaru. Poradziła; nigdy nikomu poza lekarzem nie mów o swoich myślach. Bo możesz ich przestraszyć.
Heather i ja malujemy farbkami wodnymi. Ja do tej pory malowałam olejnymi, bardzo mi się podobały, ale nie mam osobnej pracowni by trzymać płótna z olejami osobno i by ich nie wąchać. Ergo, polecono mi farbki wodne. Są wygodniejsze w użyciu. Heather studiowała na akademii sztuk pięknych do momentu, kiedy mąż jej córki zmarł, wtedy zaczęła pomagać córce wychowywać dzieci i tak przepadł jej papier. Mó papier z piątego roku studiów w Londynie na Westminster University też przepadł. Bo zachorowałam. Ale co tam, trzeba sie uśmiechnąć i myśleć, że tak miało być.
‘Chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach’. – to cytat z filmu.
A więc jestem na plaży. I o tyle, o ile meduzy mi są niestraszne, to bardzo się boję pijawek. Wyglądają jak dżdżownice. Tylko, że są w morzu.
Powoli, bardzo powoli poznaję swoją chorobę. To jest tak jak pisała ciotka:
„Kochana Sylwio,
Smutno mi, że masz takie problemy ze zdrowiem i że tak o sobie myślisz. Bądź zawsze dobrej myśli i nie poddawaj się, z każdej choroy jest wyjście, że trzeba leki brać to bardzo ważne, ja też biorę leki i daję super sobie radę. Wszystkie zakłady psychiatryczne przeszłam w Holandii. Zawsze jest nadzieja, i z biegiem lat poznaje człowiek siebie coraz bardziej i nabiera praktyki jak ze sobą się obchodzić i to da wszystko radę. Głowa do góry Sylwio! I kochaj siebie, a myśli do Boga to on tylko wie, co masz w sercu.
Nie wątpij nawet na chwilę, bo jesteś kochana przez wszystkich!
Dużo cierpliwości i wytrwałości w pracy.
Bądź dobrej myśli.
Myślę o Tobie zawsze.
Kocham Cię.
Ciocia Ela”
To cała moja ciotka z depresja dwubiegunową z Holandii. Wruszająca i konkretna do bólu. Daje mi siłę, że skoro one przeszła przez to wszystko, to i ja dam radę. I obiecuje, że na starośc będzie lepiej. Jest lżej, głosy ucichają, a ty możesz mieć przyjaciół.
22 grudnia 2024
Prostotadoremi
22 grudnia 2024
fantazjeYaro
22 grudnia 2024
2212wiesiek
22 grudnia 2024
śnieg w prezenciesam53
22 grudnia 2024
Błogosław nam Boże Dziecię!Marek Gajowniczek
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta