26 february 2017
Idiotolatria cz.IV
Po chwili jest już na niezłym haju, trajkocze coś chyba o wieży Eiffla. Pluje mi do ucha słownym kisielem.
-I don't speak French- rzucam.
Na scenę wyłazi Macadamya, szalona, kiczowata drag queen. Jest jak postać z komiksu, bajecznie kolorowa, dziwaczna kosmitka, uciekinierka z raju dla szaleńców. Ma na sobie pióra, wszystkobarwne cekiny, suknię uszytą ze wszystkich występujących na ziemi substancji radioaktywnych. Na pokrytych tatuażami rękach- sto tysięcy dwieście siedemdziesiąt pięć bransoletek. Karminowłosa, przegięta bogini. Właściwie można by rzec, że jest ubrana wyłącznie w brokat i światło. Chyba znów wypełniła się ,,cukrem", nałożyła makijaż od wewnątrz.
Mózg ma niemal doszczętnie zżarty przeróżnymi truciznami, zasmalcowany szminką. Rozpoczyna występ. Zapiewajło z niej beznadziejny, muczy rzewnym, drżącym barytonem o nietolerancji, niezrozumieniu i pozbawionym miłości, przypadkowym seksie. Co trzeźwiejsi goście wybuchają śmiechem. Niezrażona ,,wokalistka" ciągnie protest song. Napruta Magda rozkleja się, włącza zdartą płytę.
,.. zaklęta w nie swoim ciele, wolny duch w okowach...
-Nie bój żaby, jak wybuchnie wojna przy odrobinie szczęścia urwie ci co trzeba i będziesz miała upragnioną dziurę.
-Ty to cham jednak jesteś. I za to cię, kuźwa, lubię.
Dolorcia siada na kolanach Francuzika i próbuje mu włożyć dłoń w spodnie. Ten opiera się, odpycha natręta. Kompletnie odpłynął i myśli, biedaczyna, że napastuje go prawdziwa kobieta.
Występ Macadamki dobiega końca, stroboskopy, wirujące kule, neony dostają wścieklizny. Wybuchają drżące promienie, lokal zalewa kaskada błysków. Z sufitu lecą balony i konfetti z pociętych gazet. Ktoś tam bije brawo, rozlegają się gwizdy, Czarnuch w kiecce ciska kieliszkiem w stronę sceny. Nie mija moment, jak wdaje się w pyskówkę z ochroniarzami. Będzie dym.
-Chodź, Marcin, chyba nie chcesz oberwać od tych gnoi?- wyrywam chłopaczka z objęć panny Błasiak i prawie na siłę ciągnę do klopa. Po drodze mijamy Krisi Śmierć migdalącą się przy stoliku z jakimś otyłym brodaczem. ,,Zawsze miała spaczony gust"- przelatuje mi przez myśl.
Jeszcze w czasach, gdy nazywała się Krzysiek, prowadziła firemkę transportową, lgnęła do najgorszych odpadów. Przez jej łóżko przewijali się sklerotyczni staruszkowie, menele wyglądający jakby byli na przepustce z wariatkowa, skrajni brzydale, całe zgraje przegrańców. Widocznie Krzysia ma taki fetysz- im gorzej, tym lepiej. Jara się upadkiem i syfem. Nie dostąpiłem wątpliwej przyjemności kontaktu z Krychą. Jeszcze mi życie miłe. Nie na darmo nosi taką ksywę- trzech gości poszło przez nią do piachu. Zaraża.
Kible Moulin Purple żyją własnym życiem, stanowią enklawę dragów, zielony, herdewinowy interior, gdzie panuje tylko jedno prawo: więcej. Masz prawo okraść nieprzytomnego, masz prawo zabić. Walcz, zwyciężaj pojedynki na noże, podrzynaj gardła innym ćpunom. Masz obowiązek brać. Nieustannie.
Kobra o czerwonych ślepiach narysowana na ścianie, słoń z afro i kwiatami zatkniętymi na kłach spoglądający z sufitu. I bazgroły, pseudo-graffiti, podpisy, wulgaryzmy, poezja klozetowa. Melvin, Arquette i Zavee, naherdewinowani jak nieboskie stworzenia stoją w kłębach dymu i o czymś żywiołowo dyskutują. Ich tęczówki są zaśniedziałymi monetami. Pozdrawiam laski, otwieram rozlatujące się okno. W twarz uderza podmuch zimnego, świeżego powietrza. Melva pyta, co do cholery wyprawiam. Nie odpowiadam, ciągnę Żabojadka za sobą, w bezpieczną, kosmatą czerń.
Opiera się, nie rozumie po kiego grzyba ma opuszczać przybytek gdy zabawa dopiero się rozkręca, na dodatek jakimś wyjściem z dupy. Ja też nie rozumiem, po prostu czuję, że za chwilę dojdzie do tragedii.
Wyjmuję z kieszeni portfel, świecę piosenkarzynie w oczy grubym plikiem eurasków.
-You and me, sex. SEX. Understand?- cicho cedzę przez zęby. Chłopak, bez zażenowania przystaje na propozycję.
Wszystko mu już jedno, i tak umiera. Wybrał życie niebieskiego ptaka, wagabundy. Stracił cokolowiek miał do stracenia.
-Sing something! Szanson! - proszę w licho wie jakim języku, gdy idziemy do mego mieszkania. Dwie z siedemdziesięciu bomb chiliwitonowych, jakie tej nocy spadły na Armalnowice za długie pół godziny obrócą klub w gruzowisko. Z Macadamii, Zavee, Madzi Dolor nie zostanie wiele. Zginą prawie wszystkie osoby w lokalu. Paradoksalnie- największej weneryczce jaką znam, Krisi Śmierć nie spadnie włos z głowy. Wyszła ze świeżo poderwanym, brodatym jeleniem krótko po nas. Oczywiście zarazi go kiłą.
Z perspektywy ostatnich wydarzeń wiem, że to RKFG mnie ocaliło. Podziemny twór, który jest który jest zesłał myśl o ucieczce, kazał się ratować.
Czym sobie zasłużyłem? Dlaczego wybrał mordercę, recydywistę, zamiast kogoś, jak to w Biblii było napisane ,,prawego"? Za trudny zestaw pytań.
Jestem zbiegiem z Sodomy. Ciało to żywa sól.
Młody nuci wesoło: ,, Alle pułalamą memsiż thła et separigate." Czy jakoś podobnie. Mam poczucie, że ratuję go przed zagładą. Nie zmusiłem do wyjścia Kali von Thiese, Dżima, czy kogokolwiek innego z kolorowej, toksycznej zgrai półklaunów. Zaniechaniem niejako skazałem ich na śmierć.
,,A kto by mi uwierzył?"- próbuję się pocieszać.
-Nice... here... - mówi z grzeczności Martin po przekroczeniu progu mieszkania.
-Bardzo ,,najs", zwłaszcza grzyb, wilgoć i bałagan- rzucam od niechcenia chyba do siebie. Zapalamy po fajce.
Ściągam z łóżka kołdrę i rozściełam na podłodze przed meblościanką. Chłopaczek pewnie myśli, że chcę już. Otwieram barek i podaję mu zaczęte martini. Pije z gwinta.
-Masz, czasu jest mało, zaraz coś będzie.
Wyciągam pozostałe butelki, owijam kołdrą i wsuwam pod łóżko.
-Come on!-znów szarpię Francuzika za rękaw. Kładziemy się obok tobołka z alkoholem. Przeczucie mnie nie myli, około minutę później następuje seria potężnych wybuchów. Ziemia dygocze, jakby miała padaczkę, meble przewracają się. Z całych słodkich, częściej jednak obskurnych i zafajdanych Armalnowic zależało mi jedynie na paru głupich flaszkach. O czym to świadczy? Nie zadzwoniłem do przyjaciół, by ostrzec. Prawdę mówiąc mam jedynie znajomych, bliższych lub dalszych. Nie powiadomiłem dziewczyny, kochanki, żony. Wolę przelotne znajomości. Uchroniłem przed hekatombą śmiertelnie chorego piosenkarzyka o pięknym głosie, brandy, gin, wódkę. Dobre i to.
Uciekliśmy z Gomory by się upić. Ja stawiam, mały.
XIII.
Składamy się z fikcyjnych wysp, dziewczynko. Trwa post, Armalnowicie zaczynają stygnąć. Blaszane potwory nie przyleciały, śpią w swych norach, garażach, hangarach. Wraz z dymem rozwiał się niewidzialny wróg. A może w ogóle nie istniał, padliśmy ofiarami zbiorowej halucynacji, zatruliśmy się czarnymi jagodami, red bullem i piwem cytrynowym? A co, jeśli miasto eksplodowało samo z siebie, rozsadził je od środka RKFG, ten brudny, podziemny prąd (czymkolwiek jest)?
Sam nie mogę uwierzyć, że stoję na zwęglonej ulicy, z ramienia zwisa martwa laska. Nasze lądy oddalają się. Twój wciąga wir, głęboko, na dno.
Ja nie wiem sam, czym jestem. Spotkałem dziwne, niewytłumaczalne COŚ. Doświadczyłem substancji, narkotyku, kosmosu, Boga. Wielokrotnie żyłem za wszystkich ludzi naraz. Żyłem za każde, nawet najmniejsze zwierzątko. Byłem pieprzonym dinozaurem, papieżem i świnią jednocześnie, splatałem w umyśle losy, sekundy, dni i godziny. Potem, oczywiście, zapominałem prawie wszystkiego.
Przez moment mieszkały we mnie żywe rzeźby, uciekinierzy z zabytkowych cmentarzy, kłębiły się trupy odkrywców, uliczników i oszołomów.
Na chwilę zatapiałem się w dwie słodkie, nieistniejące Azjatki. Budziłem je, nadawałem imiona. Yurika i Yuriko (wiem, trochę zabrakło mi inwencji). Na pół sekundy to one były mną. Dominowały. Potulny jak baranek poddałem się.
XIV.
Nie wiem jak się nazywał, frajer. Miał około trzydziestki. Żaden tam milioner z wyglądu, był to zwykły, nie wyróżniający się koleś w bluzie od Arvina Keplera, czarnych, szerokich spodniach. Niemodny lumpen- hiphopowiec. Czort wiedział, że będzie mieć przy sobie aż tyle kasy. Skąd wziął? Może dostał spadek po ciotce z Ameryki, albo też też kogoś obrobił. Mało ważne.
Nie chciałem zabijać, głupio wyszło. Agniecha go wywabiła z ,,Moulin Purple". Zajebista dzielnica- zero monitoringu, zero policji. No i sprzedałem kosę. Powinien uważać na siebie, dureń. Jedyny raz pozbawiłem kogoś życia. Spłynęło to po mnie jak po kaczce. Zero wyrzutów sumienia, wyrosłem z tego. Wyrzuty, dobre sobie. Dziesięć tysięcy, cały portfel hajsu! Nigdy tak się nie obłowiłem. Jeszcze mam trochę tej dolczewity. Warto było.
A teraz idę w noc. Wypalone kikuty bloków niczym kondukt pogrzebowy olbrzymów. Durne porównanie.
Kładę zwłoki laski we wraku doszczętnie wypalonego passata, przykrywam kurtką. Gdybym był wierzący odmówiłbym modlitwę. Taka fajna, rudziutka. Niech spoczywa w pokoju. RKFG chyba nie potrafi ożywiać, jest ponure, jak wszystko wokół.
Wiecie co? Skoczmy jeszcze na moment w głąb wspomnień. Ostatni raz.
24 december 2024
0032absynt
24 december 2024
Poczęstujcie się ceramicznymijeśli tylko
24 december 2024
Zdrowych, spokojnych i pogodnychEva T.
24 december 2024
2412wiesiek
21 december 2024
Wesołych ŚwiątJaga
20 december 2024
2012wiesiek
17 december 2024
tarcza zegara "miasteczkojeśli tylko
17 december 2024
3 zegary ceramiczne - środkowyjeśli tylko
17 december 2024
1712wiesiek
14 december 2024
Zawiązała naturaJaga