25 november 2017
Inkoherencjusz cz. I.
,,Do you feel blame? Are you mad? Uh, do you feel like wolf kabob Roth vantage? Gefrannis booj pooch boo jujube; bear-ramage. Jigiji geeji geeja geeble Google. Do you begep flagaggle vaggle veditch-waggle bagga?"
Charles Manson
I.
,,Sprzedam!
VW Golf III, rocznik 1995
205.000 przebiegu.
Nadwozie przeniesione poza układ iskry
Silnik wykazuje międzynabłonkowość
w stosunku do układu przywspółczulnego.
Nowe amortyzatory bijakowe tylne.
Przednie- po transgięciu. Nowe podśrubia.
Nie wymaga wkładu finansowego, ani galwanizowania.
Cena - 500 zł, do negocjacji.
Nr tel. - zastrzeżony"
Uśmiecham się w duchu. Świetne żarcisko! Przepiszę to na komputerze, wydrukuję w paru egzemplarzach.
I na tablice ogłoszeń! I przypiąć pinezkami, niech przyciąga wzrok, bawi przechodniów.
Czysty nonsens wydestylowany z głowy półśpiącego mnie. Ciemna bzdura stworzona pomiędzy krótkimi promieniami słońca, a przysychającymi do traw, słonymi kroplami rosy. Wykwit mego wariactwa, żart poprzez który, nieco rozpaczliwie próbuję zachować resztki młodości, szczeniackość.
Rozwieszę owe bzdury, by w ten - nie ukrywam - żałosnawy sposób pozostać półdzieckiem.
Florek - przenoszony płód, szczyl urodzony w osiemdziesiątym miesiącu ciąży, plastikowy ludzik zapomniany na dnie pudełka z zabawkami.
Floruś - wyblakły elementarz, zeszyt zapisany koślawymi literami.
Nie, żebym chciał na siłę powielać historię gintergrasowego Oskara, z uporem maniaka naparzał w blaszany bębenek, nie tyle zatrzymał się, co wręcz cofał w rozwoju.
Nie chcę powrócić do waty cukrowej, krótkich spodenek, pierwszej klasy podstawówki, czasów Podwieczorków z Pankracym, zdychającej komuny.
Po prostu staram się zachowywać charakter, styl bycia kompletnego luzaka, odpędzać powagę niby natrętnego komara czy gza, co ma wielka ochotę boleśnie użreć mnie w dupsko i raz na zawsze zmienić osobowość, zakuć mnie w dyby konwencjonalności.
Pragnę być antydorosły, pomimo dryblasowatego wzrostu i twarzy kryminalisty z czterdziestoletnim wyrokiem, chcę zatrzymać w sobie błyszczącą iskierkę niepowagi.
Nie dla mnie przecież smętno - ponurenarady w gronie zakutanych w garnitury japiszonów, dorobkiewiczostwo, ciułanie grosza na własną klitkę, spłacanie rat za wzięty prosto z salonu, cuchnący nowością samochód, życie ponad stan, byleby pokazać się w nowej furze, wrzucić na fejsa sweet focie świadczące o prosperity.
A guzik, mam to zwyczajnie gdzieś. Wymiksowuję się z wyścigu szczurów, przegrywam (a w zasadzie oddaję walkowerem) z dziesiątkami durniów bez charakteru, schodzę z bieżni. Do baru na dwa mocne.
Rozwieszę ześwirowane ogłoszenia by udowodnić sobie, że pod czaszką jeszcze tli się płomyczek wolności, nie zarósł twardymi bliznami.
Walczę z upływającym czasem najgłupiej jak się da, mieszę go w dłoniach jak plastelinę, ciasto z dodatkiem gipsu. Dolewam błoto i kisiel truskawkowy.
Powstałą pulpą ciskam z okna. Rozbryzguje się na chodniku.
Ochlapani przechodnie ścierają paskudną breję z głów.
Jeszcze nie siwieję, mój duch nie jest pokrytym zmarszczkami ramolem, którego jedynym zajęciem jest tępe gapienie się w telewizor, ochrzanianie palącej na klatce schodowej młodzieży, codzienne chodzenie do kościoła.
Dokarmiam wewnętrznego dzieciaka. No masz, Florciu, gumę do żucia. Jedz, dobre, o smaku waniliowym.
Jadę w nieznane golfem trójką. Sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Byle dalej od samego siebie.
Stary volkswagen cofa mnie do wczesnogimnazjalnych czasów.
Po drodze rozjeżdżam nabzdyczonego pana Floriana de Nath, wyjątkowo ponurego dziadygę. Lazł, przeklęty ramol, na wieczorną mszę. Teraz leży na poboczu niczym rozpłaszczona żaba. Z pękniętego brzucha wylewa się żółć.
I dobrze, oby mniej takich gnoi pełzało po świecie.
Każdy z nas powinien stanąć przed lustrem i wyciąć zalążki, choćby pojedyncze komórki bucowatości, dokonać ekstrakcji nim będzie za późno, syf rozleje się po organizmie. Nim pojawią się przerzuty.
Miejmy trzynaście lat, ludzie! Jeszcze zdążymy zaschnąć i pokruszyć się, zmienić w kupkę żużlu.
Rysujmy kredą na chodnikach karykatury polityków, wkręcajmy kogo tylko się da.
Florkowóz, pomalowana w kolorowe kwiaty golfina przekracza barierę dźwięku.
Rzęch mknie z prędkością światła. Poniemiecki, przytargany na lawecie wehikuł czasu, którego nie da się prowadzić będąc przytomnym.
Kierowca musi kompletnie odpłynąć, znaleźć się po drugiej stronie świadomości. Na lodowym pustkowiu, w opuszczonym wesołym miasteczku, na które spadł deszcz ognia.
Zamarznięte, czarne szkielety karuzeli, ramy stopionych krzywych luster. I ja, głupiec, próbujący reanimować dawno zmarłe dziecko, ocalić je przed upływającym czasem.
Nie rozumiem, a może nie przyjmuję do wiadomości, że tak się po prostu nie da, że zakładając maskę błazna staję się, nawet w swoich oczach, smutnym cyrkowcem.
Pusta publika. Z odtwarzacza płyną pokrzywione nuty depressive black metalu.
Opony auta się topią, prawdopodobnie niedługo rozbiję się na drzewie. Wieczny dzieciak umrze przy kakofonicznych dźwiękach, nieludzkim wyciu pseudosatanistów, podstarzałych emo - boyów.
II.
Pęcherz daje o sobie znać. Chcąc - nie chcąc wstaję z łóżka.
Wczesnoporanne słońce, świetlny sok, ścieka po szybach. Podwórko zatopione we mgle. Studnia, spichrz, dach ciągnika - wszystko jakby polukrowane, otoczone ni to dymem, ni to mazią.
Przed chwilą, gdy na dobre trwała noc, jakiś olbrzym - nałogowiec zaciągnął się mega papierosem, napełnił skórzane miechy płuc lepkim smogiem, po czym wydmuchał go przez nos.
Pffff... - sapnął, a kłęby ciężkiego powietrza spowiły wioskę.
Chyba oduczyłem się romantyzmu, stałem obojętny na wszelkie ,,klimatyczne" miejscówy, nawet taki - przyznam , miły dla oka widoczek przywodzi na myśl wyziewy z niedomytej mordziaki zaspanego giganta.
Mgła niczym przepełnione substancjami smolistymi gile z zakatarzonego kinola.
Otwieram okno. Świt, aż razi. Za wcześnie na cokolwiek. Za wcześnie, by żyć.
Nerguś śpi w najlepsze przy budzie, słońce kiśnie za stodołą. ,,Wstać, czy nie?" - zastanawia się, brodzi w stęchłej wodzie, tapla się w kałuży.
Nawet muchy i komary mają nocną przerwę. Niebo wygląda smętnawo. Świt - cisza przed tragedią. Jakby zaraz ktoś miał zacząć konać w niewysłowionych męczarniach, poronić, albo urodzić potworka.
W powietrzu wisi nieszczęście, narasta smutek. Czuję jego brudną i kleistą naturę. Rozpacz pokryta pryszczami, ropiejąca deprecha.
Groteskowe, nieprzyjemne uczucie, które bierze się nie wiadomo skąd, może z koszmarnego snu, albo wypełza spod podłogi, skapuje z sufitu.
Jestem gnity, pożerany przez szczeniacki turpizm.
Berbeć, jakiego w sobie noszę, stara się być gotem, pozuje na postromantycznego poeęę z piórem za uchem, to znowu zakłada glany z ćwiekami. Pozerstwo pełną gębą.
Człapię do wyrka. Nieludzka pora. Może uda się złapać chociaż kilka chwil snu? Wpełzam pod przepoconą kołdrę.
,,Cześć, fajnie, że jesteś"- szepczę do nikogo.
Momentalnie bierze mnie półdrzemka, czarna szmata spada na głowę.
Kamilka wyłania się z płytkiego mroku, materializuje w łóżku.
Eteryczna Szara Madonna, pulchniutka i wiecznie nabzdyczona marionetkowa bogini.
Zamykam jej usta pocałunkiem, na chama wciskam język. Byleby się tylko nie roztrajkotała, nie zaczęła swych PMS- owych wywodów, utyskiwań na całe zło świata.
Powstrzymują falę goryczy, tonuję tsunami.
Dotykam podbrzusza dziewczyny. I już- już chcę zejść niżej, między uda. Może przez majtki czuję kłaczki, króciutką szczecinkę i ...
Choć to tylko fantazja, w dodatku imaginowana we śnie, więc niejako wizja piętrowa- NIE ŚMIEM SOBIE TEGO WYOBRAZIĆ.
Jesteś jedynie moją przyjaciółką, nie wiem, co za licho podkusiło mnie, by stworzyć twój obraz tu, przy swoim boku.
Przyjmijmy na potrzebę chwili, ze odbicie owo nie odzwierciedla Ciebie Realnej- cudownej osoby, której nie chcę urazić. Całkiem miły ze mnie gość, a przecież tylko cham wyobraziłby sobie włoski i zastanawiał się, czy takie masz w rzeczywistości.
A może podążając za modą robisz tam fantazyjne fryzurki? Pojęcia nie mam, jakie trendy w tej materii panują w Winschbotten.
Albo w dalekiej Skandynawii dziewczyny są na tyle zimnokrwiste, że nie w głowach im wystrzyganie wzorków, uważają to za fanaberię, wygłup, dopust boży, przejaw kompletnego zdziczenia obyczajów?
Mam, rzecz jasna, na myśli zwykłe i proste laski.
Satanistki (Norwegia - ojczyzna black metalu!) pewnie łażą z odwróconymi krzyżami i pentagramami na piczkach, mają szatanodziary - trzy szóstki wytatuowane na łechtaczkach, AVE - na prawej, SATAN - na lewej piersi.
Gdzie cię poniosło? Czort by wziął tę całą emigrację, co bardziej wartościowi ludzie wybywają z Polski.
Jesteś zbyt daleko, prawie w przeszłości, skutych lodem wiekach średnich.
Małą czarnulka zagubiona pośród niedźwiedzi polarnych, zmarznięta na kość dziewczynka z zapałkami.
Daj jedną paczkę, zajaramy jointa, albo pobawimy się w Vargów, sfajczymy zabytkowy kościółek.
Żadna strata, mają ich tu na pęczki, w każdej co większej miejscowości stoją dwie - trzy świątynie.
W ciągu dnia możemy obskoczyć golfiną pół kraju.
Patrz - pluję iskrami, wydmuchuję ogień z nozdrzy. Nadpróchniałe, suche jak pieprz klepki zajmują się momentalnie.
Pożar kryty gontem, przerażeni wierni wybiegają w popłochu. Tratują się, szwergoczą modlitwy do swego Jezusa, przyszywanego syna Thora.
Fantoft Stavkirke spłonie drugi raz. I trzeci. Aż do skutku. Aż nikomu nie będzie się chciało go odbudowywać.
Zgliszczotwórstwo - nowa, pełna ekspresji sztuka. Żaden tam bezmyślny wandalizm, niszczenie w imię niszczenia.
Nieco podziębiony szatan z pewnością poprze tę inicjatywę, obejmie honorowy patronat.
Zagubił się, biedak, w meandrach wierzeń, sam już nie wie, do jakiego należy wyznania.
Okazjonalnie modlą się do niego zafascynowane metalemnastolatki. Przeważnie jednak leży zapomniany w zmarzniętej ziemi, nudzi się.
Wywalono go ze wszystkich mitologii za zbyt dobre sprawowanie. Po co komu takie wyliniałe, przyblakłe szatanisko.
Ani to straszne, ani wesołe. Belzegłup.
III.
- Mmmmm... - przeciągasz się, Twoja skóra jest gorąca. Parzy. Zdaję sobie sprawę, że to tylko sen, że prawdopodobnie nigdy się nie spotkamy w realu.
Mam to gdzieś. Wyobraźnia to głęboka sadzawka za stodołą.
Zapomniałem nawet, jak masz na imię. Askowa Kama Seventeen - z uśmiechniętą czaszeczką w awatarze.
Ja zakładam maskę szóstoklasisty, fana S.O.A.D.
Trolling na jednej z najbardziej nastoletnich stron, dzieciakoforumto kolejny przejaw cofania sie w rozwoju, odkopywania nadpsutego truchła małego Florka.
Portalik, na którym gówniarzeria zadaje sobie pytania. Odpowiedzi są okazją do wygłaszania pseudomądrości, dzielenia się linkami do ulubionych piosenek, pisania naiwnych opowiadanek o idolach (sam, by uwiarygodnić deklarowane trzynaście lat i miłość do zespołu Tankiana stworzyłem kilka dramatycznych fanfictionów, wszystkie celowo spartolone).
Gość mający trzy dychy na karku pośród hord szczyli.
Nie jestem pedofilem, łapy i jajca poucinałbym zboczeńcom, którzy krzywdzą najmłodszych.
Zarejestrowałem się na Ask.fm dla żartu.
,,Jak w skali od 1 do 10 oceniasz smak swojej wydzieliny, zakładając, że 1 oznacza OHYDNY, a 10 - cudowny?", ,,Który z jajników - lewy czy prawy jest twoim prawdziwym przyjacielem?".
Dziewczyny trafia szlag, gdy dostają tak obleśno - durne pytania.
Najbardziej cieszy mnie ich złość, obrzucanie obelgami. Im dosadniejsze, tym lepiej.
Nie są, rzecz jasna, szczególnie błyskotliwe, nie wykazują się pomysłowością w wyzywaniu dwukrotnie starszego trolla. Lecą standardowe bluzgi.
Ech, czego się właściwie spodziewałem? Elokwentnych ripost ze strony wkurwionych szczeniar?
- Zhostaw jhą! - warczy starucha pod oknem. Złażę z wyimaginowanej Kamilki. W zasadzie - odskakuję jak oparzony.
Czarownicopodobna mara kiwa się na krześle. Haczykowaty nochal, żółte, zaropiałe ślepia.
Chustka w beżowe grochy owija pękaty łeb.
Z jakiej bajki się urwałaś? Co - film się skończył i wylazłaś z ekranu, sekutnico?
- Wstydziłbyś się, taka młoda, prawiczka, a ty ją...
Jędza nie kończy. Rzucam kapciem w jej kierunku.
O centymetry mija dyniowatą głowę i z hukiem rozbija się o ścianę. Dźwięk, jakby Pałac Kultury wysadzili w powietrze.
Kamilka otwiera oczy. Po wyrazie jej twarzy widać, że zaraz się zacznie. Kolejne trzęsienie ziemi nawiedzi Polskę.
- Znasz tę babinę? - pyta z wyrzutem.
- Po coś wpuścił?
- Śpij. Jezu, to przybłęda. Pierwsza żona brata mego dziadka. Nawet jej nie spotkałem. Umarła we wczesnym peerelu na suchoty.
- Zapalenie płuc! - poprawia widziadło. Trzęsie się ze świętego oburzenia, jakbym przypisywał jej tuzin chorób wenerycznych.
- Płód próbowała spędzić. Brali ją, tfu, jak sukę. Nadstawiała każdemu - warczy wujek Roman. W zasadzie to, co z niego zostało po czołowym zderzeniu z tirem. Połowa ciała pewnie dalej leży na złomowisku, w zgniecionym seicento.
- Dajcie spokój. było, minęło. Śpijmy.
Zmory skaczą sobie do gardeł, wypluwaja całe litanie wulgaryzmów.
-... ukradłeś z barku Józkowi, ochlejmordo! - syczy hetera.
Czego to sobie nie wypominają! Zdrady, nałogi, nawet kazirodztwo (o ile dobrze zrozumiałem).
Co chwila padają jadowite, na poczekaniu wymyślone neologizmy.
-...dupycha!
- ...fiumfaciarzu jeden!
- ...godny nie chciałby tknąć takiej barłogówy!
Zjawy niewątpliwie mają talent słowotwórczy. Awantura przeradza się w szarpaninę.
Wypełzły spod podłogi Kalichowiak, dawny sąsiad (średnio go pamiętam, chyba był nieco młodszy) rzuca się an czarownicę. Wali ją w twarz na odlew.
Bryzga jucha, żur okraszony zielonkawymi zębami. Fuj!
Odwracam się plecami od całego zamieszania. Jest pieruńsko wcześnie, porządni ludzie i przykładne zjawy śpią w najlepsze o tej porze!
Jezu, nie ma już łóżka. Ocykam się w lesie. Leżę w kupce lisiorudych, suchych liści. Kamilcia - obok.
Niby to ona, ale jakaś niepodobna. Jak rzeźba z marmuru.
Żyje, jest ciepła, jednak sprawia wrażenie dmuchanej lalki dla nekrofilów.
Ma w sobie coś obleśnego, bliżej nieokreślony wabik na zboczeńców. Jest jakby wyzywającą zabawką, Barbie, którą można kupić tylko w ekskluzywnych sex shopach, wyłącznie w komplecie z gustowną trumienką.
- Mieszkanie się... wchłonęło. Jest zbyt rano, by mogło istnieć. Zmaterializuje się około południa, gdy wstaniemy. Jesteśmy chwilowo w zaniku, odkleiliśmy się i dryfujemy pomiędzy płytkimi snami, nie mogąc się w pełni dobudzić - mówi dziewczyna tonem podszkolonej traktorzystki, która ukończyła kilkugodzinny kurs poprawnego wysławiania się, przyswoiła parę co trudniejszych słówek i pozuje na intelektualistkę.
- Eee... - macham ręką.
- Wszystko to bujda. Wżarliśmy się, jak kwas. rozpuszczamy obrazki. Farba ścieka poza ramy. Jedno wielkie błocko, kochana, a nie Bitwa pod Armalnowicami. Potopią się konie i walczący. Wojna przegrana na starcie przez obie armie.
Cokolwiek będzie próbowało się przyśnić - zwalczymy to, nasze układy odpornościowe sadzą sobie radę z wirusami. Żaden obraz, przeklęty pasożyt, nie zdominuje umysłu - z emfazą wygłaszam farmazony.
- Coś ty. Byliśmy, jesteśmy, będziemy zmienni. Z każdym kolejnym snem coraz bliżej nam do bestii. Przeistaczamy się w upiory. I zdrowiejemy. Nie ma żadnych wojsk. Cisza, spokój, dobrobyt. Dziecko urodzi się w pięknych czasach.
- Jakie dzie...?
Wtedy orientuję się, że jestem w ciąży. Ja, facet z krwi i kości, żaden gej, czy inny hermafrodyta.
Mój pokaźny brzuszek nie jest efektem nadużywania piwa, braku ruchu i objadania się.
Serce we mnie. Drugie. Czuję, jak bije. Puls, ledwie doznawalne iskierki przeszywają wnętrze. Mikroskopijny człowieczek rośnie od środka, zapuszcza korzenie.
Jestem krystalicznie czystym źródełkiem. On przychodzi do wodopoju, zanurza usta. Krzywi się z odrazą, jednak pije. Nie smakuję mu, jednak musi ugasić pragnienie.
Ziarnko zasiane w kwaśnej glebie, porwana karta tarota.
Kto mnie zapło... aż boję się pomyśleć. Pod gardło podchodzą soki żołądkowe. Fale obrzydzenia. Jak żyję nie miałem do czynienia z równie odrażającym koszmarem.
Myśli są zanurzone w atramencie. Noc spowija wieś, maluje na czarno dachy, spękane ściany, wlewa się przez okna.
Ciąża! Jezu, kurde, Chryste! Za jakie grzechy?
- Chodź, Flo. Nie ma na co czekać.
- Co?
- Zobaczysz, spodoba ci się.
Kamila szelmowsko puszcza oko. Podnoszę się z kupy liści. W bebechu podskakuje bachor.
Głupie uczucie, jakbym był termoforem, do którego wrzucono mysz.
Jeszcze nie utonęła, walczy, drapie mikrołapkami w gumowe ściany. Przegra, chwila - dwie i pójdzie na dno. Poronię.
III.
Kręta, cieniutka dróżka wiedzie donikąd.
Błąkamy się. Dziewczyna, nie wiem na ile celowo, wywiodła mnie na manowce.
- Daleko jeszcze? - pytam zniecierpliwiony.
- Zaraz dojdziemy.
Nie wiedzieć czemu ogarnia mnie strach. Boję się bezkształtnego potwora, który zamieszkuje bliżej niesprecyzowaną przestrzeń. Może czyha pod kamieniem, w koronie drzewa, czai się za zakrętem?
- Gdzie mnie prowadzisz, mogę wiedzieć?
Chwytam się za wypukłe brzuszysko. Jak nic - urodzę chłopca. Czuję jak wierzga, odbija się, podskakuje.
Mały akrobata.
- Stać! - wrzeszczy nie wiem skąd wylazły mężczyzna. Ma na sobie czarną zbroję, płaszcz. Od całej postaci bije chłód, zapach stęchlizny. On chyba nie żyje.
Zombie satrapy, zamordowany zamordysta!
- Tego! - tyran wskazuje mnie równie posępnym pachołkom.
Podbiegają. Moment później, z narzuconym na głowę workiem, jestem taszczony w nieznane miejsce. Film spowalnia, akcja wręcz zamiera.
Ktoś wcisnął pauzę. Nie kłócę się, nie oponuję.
Jakikolwiek opór rozjuszyłby tylko oprawców. Porywaczy. Złoczyńców.
Ostatnie co pamiętam, to szyderczy śmiech Kamili. Zostałem zdradzony przez de facto obcą laskę.
Przyjdzie zapłacić za łatwowierność, najpewniej głową.
IV.
Kopniak w żebra. Nie mocny. Mimo wszystko poczułem się jakbym przeżył potrącenie przez czołg, betonowy młot spadł na biednego Florcia.
- Zakładaj! - wrzeszczy pryszczaty strażnik.
Leżę na lekko zbutwiałej słomie w parszywym lochu. Koleś rzucił mi jakieś męsko - damskie rajtuzo - pantalony, koszulokubrak z żabotem, ciżmy.
Przebieram się w milczeniu. Cokolwiek zaraz nastąpi - będzie złe.
W ciasnych, gnijących kazamatach wszystko jest zrobione ze zła, prowadzi do niego. W miejscach takich jak to można tylko czerstwieć, pokrywać się zmarszczkami, chorować na grzybice i syfilis.
Albo modlić się do diabła, przeklinać los.
Trafiłem do Hadesu na męki, porzuciłem wszelką nadzieję.
- Idziemy! - cedzi przez zęby mój zabójca in spe.
Choć... coś mi nie gra. Skoro - jak podejrzewam - będę torturowany, czemu kazał mi zmienić ubranie na lepsze? Może prowadzi do jakiejś ,,sztywnej" celi, bym został maskotką grypsujących? Jezu, czy planują mnie tu zgwał...?
- Maria, była królowa. Zobacz, jak skończyła - mówi strażnik gmerając w zamku.
Zgrzzzzyyyyt! W twarz bucha kwaśna woń potu i uryny. Wchodzimy.
W kącie brudnej klitki majaczy sylwetka. Ciemno jak u Murzyna. Mrużę oczy.
Kobieta, około siedemdziesięcioletnia, jest ubrana w porwaną szmatosukienkę.
- Dzień dob... - zaczynam nieśmiało. Więźniarka dźwiga się z barłogu. Jest przykuta łańcuchem do ściany.
- Chryste! - odrzuca mnie. Staruszka ma wybrane oczy! W ich miejscu zieją oblneśne oczodoły, zarosłe mięsem dziury! Co za barbarzyńcy to zrobili?
Kobieta podchodzi, wyciąga suchą rękę. Przesuwa szponami po mojej głowie. Krogulcze pazury wplątują się we włosy.
- Młody jesteś. Prawie dziecko.
- No, nie tak całkiem - mówię lekko onieśmielony.
- Na co czekasz? - strażnik popycha mnie, mamrocze obelgi.
Wtedy pojmuję o co chodzi. Zboczeniec!
- Głodzą cię tu, co? - obejmuję zdetronizowaną władczynię. Jest przeraźliwie chuda. Szczapa po prostu, ani grama tłuszczu.
W zasadzie, jakby dobrze się przyjrzeć, przypomina Kamilę, z której uszło powietrze.
Czy za kilkadziesiąt lat tak będzie wyglądać moja była już przyjaciółka?
Całuję podbrzusze staruchy. Za plecami rechocze pryszczaty klawisz. Ma niezły ubaw.
Monarchini jest obojętna, tortury pozbawiły ją duszy. To pusta skorupa, człowiekopodobna bryła plastiku.
Można z nią zrobić prawie wszystko - opluć, przytulic, obrzucić fekaliami. Od dawna jest martwa.
Złamali cię, zmienili w lód. W jakim państwie panowałaś? I który mamy wiek?
- Kffff... - krztuszę się. Gorąca, gorzka fala zalewa nos.
Nikt, kto próbował mimo woli pieścić oralnie ślepej, niedomytej babiny, kogo nie zmuszano do ...ufff... zatapiania ust w siwych kłakach, nie wie, ile samozaparcia potrzeba, by nie puścić pawia podczas tej ...ufff... czynności. Tego nie da się z niczym porównać.
Jedna część ciebie wyje, zrywa się do ucieczki, pozostała - chce wywrócić żołądek na drugą stronę.
Postanowiłem nie słuchać wewnętrznego głosu, zabawić się w psychoterapeutę i pocieszyć samego siebie, znaleźć pozytywne aspekty tej obrzydliwie - żenującej sytuacji.
Przyszło to z niemałym trudem.
Po pierwsze - to bądź co bądź kobieta, nie kazano mi zaspokajać, tfu, mężczyzny.
Po drugie - jestem co prawda w fatalnym położeniu, ale nie zabito mnie, nie wyłupiono oczu.
I - najważniejsze - przecież to tylko sen, tak naprawdę leżę w wygodniutkim łóżku wolny od zła wszelakiego i wszelkiego zamętu - że tak posłużę się cytatem z modlitwy.
To w zasadzie ciekawe doświadczenie, taki ohydoseks. W realnym świecie nie miałbym na niego szans. Babcie, emerytki raczej nie gustują w podstarzałych chłopakach. Całe szczęście.
Pomimo odrazy, jaką żywię do ciała królowej, staram się być czuły. Nie będę zgrywać barbarzyńcy, brać jej siłą.
Jej piersi przypominają przerośnięte rodzynki, skóra sprawia wrażenie niedopasowanej.
Starość to wyjątkowo paskudna choroba.
Pulsuję. Dziecko w moim brzuchu (a właśnie - gdzie konkretnie jest, przecież chyba nie wyrosła mi macica, sen nie jest aż tak zwariowany?) kołysze się. Góra - dół, góra - dół.
Tragikomedia, pierwszy sen erotyczny od dobrego roku i proszę - od razu porąbany na maksa, bzykanko oślepionej monarchini na wilgotnej słomie!
Co się dzieje? Myśli mi cuchną, jakby zalęgło się w nich stado capów.
- Już, już, starczy tych amorów - Kamila (prawdziwa!) ociera mi pot z czoła.
- Dosyć wylegiwania się. Piąta po południu, a ty śpisz.
- Jezu, jaka pią...?
- Dziś wybory. Pospiesz się. Ja już byłam. A ty - nadal w wyrze!
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
20 november 2024
2011wiesiek
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek
19 november 2024
Jeden mostJaga
19 november 2024
0011.
19 november 2024
0010.
19 november 2024
0009.
19 november 2024
0008.
19 november 2024
Metaphysics Of ShrineSatish Verma