4 december 2017
Feldfeblik cz. II. - OST.
XII. Florian i Faun.
- Stary ze mnie satyr - cedzę przez zęby przeglądając się w sklepowej witrynie. Za szkłem - dziewczyny bez głów powyginane w dziwacznych pozycjach. Głuche i ślepe Murzynki tańczą plastikową lambadę. Ich nieciała ciasno opinają pstrokate sukienczyny.
Choroba dodała mi kilkadziesiąt lat, przygarbiła. Wyglądam niczym własny ojciec. Wizualna matrioszka: człowiek wyciągnięty z drugiego, trzeciego, swój własny sobowtór, lalka o metalowym szkielecie rzucona w kąt przez znudzonego dzieciaka.
Od dobrego kwadransa nie ruszyłem się, stoję jak ostatnia niemota, zdychający katatonik na środku chodnika i wlepiam wzrok w ludzi po drugiej stronie drogi.
Przy jednym ze stolików kafejczyny siedzi kobieta. Pulchna, niczym ,,moja" Bacha. Równie duże, falujące podgardle. Facetka sprawia wrażenie menelówy. Ubrana, delikatnie rzecz ujmując, ubożuchnie. Moda sprzed ćwierćwiecza: bluza dresowa, sprane dżinsy, trampki.
Czerwona, napuchnięta twarz najdobitniej świadczy, iż pani raczej nie jest styl, do diabła!) abstynentką.
Co - lubisz dać w palnik? Najlepiej codziennie, użebrać trochę grosza i jazda - w niekończące się tango z podobnymi sobie obszczymurami!
(Zaburzenia znów obejmują myśli, wewnętrzny lektor bredzi quasi - podniosłe farmazońce).
- No chodź! - podnoszę sztywny płat skóry. Mokry wiatr uderza w świeżą ranę. KP58 - n kręcą się wokół własnej osi. Mam w sobie gwiazdozbiorki, planety ostre jak brzytwy, galaktyki igieł i drutów. Wszystko wiruje dookoła niezagojonych słońc, gruzów, wyprysków. Andromedy z tłuszczu, konstelacje kropli.
Plusk! - supernowa Z85 przechodzi na niższy poziom. Płynie we mnie więcej sztucznych cieczy niż krwi. Robotowieję.
- No, śmiało! - skanuję pijaczkę. Zdjęcie obcej kobiety, odbitka wciągana w układ nadrdzewiałych trybów i rurek.
Zuzia, Samanta, Weronika - jakkolwiek byś się nie nazywała (o ile jeszcze pamiętasz imię, masz co najmniej dwie szare komórki w rozmiękczonej trunkami łepetynie) - na chwile jesteś Basią (co też za czortostwa się lęgną!).
Mam wolną chatę, tylko dla nas. Właśnie zabiłem znienawidzonego ojca, zatarłem ślady. Dochodzeniowcy myślą, ze zbrodni dokonała Floria Jellinek, panienka poznana na planie ,,Nowolipskich". Byłem dublerem w scenie łóżkowej w jednym z odcinków.
Ona wcielała się w pozostałe postacie, grała każdą z głównych ról. Jednocześnie. Zanim padł ostatni klaps rozleciała się, została z niej kupka spieczonych kabli, żużel.
Na stypę po obojgu - rzekomej morderczyni i ofierze - zlazły się tłumy ,,przekroczonych się linami" głowonogów. Kwiczą i rechoczą, wywalając na wierzch jęzory i genitalia. Dalsi krewni syczą niczym węże.
Wrzeszczę pradawne zaklęcia, stwarzam nowe dialekty. Przeklinam we florkopolszczyźnie. Barszcz czerwony zalewa oczy. Zgroza! Brat /kuzyn/chrześniak zgłupiał do reszty! Lekarza!
Kląskam, tańczę obertasy, zgrywam uberświra. A wszystko z pogardy do kończącego się życia, rozdętego do granic absurdu nonkonformizmu.
Skaczę na główkę w ciemne morze. Spienione, morze z nalewaka, podane w niedomytym kuflu.
Śmiejąc się w duchu rujnuję sobie opinię. Przeczysta Ruth zalewa się łzami. Przestała wierzyć w wyzdrowienie. Już nie walczy z samobójczym szaleństwem. Jeszcze moment i odetchnie z ulgą. Na moim pogrzebie wyleje sobie na głowę kapuśniak. Ciągle dąsasz się, że cię nie zaraziłem. Durnotą, nie przejmowaniem się opiniami gawiedzi, wreszcie - rozpadem na czynniki pierwsze. Wierzysz w te swoje konserwaciarskie bożobajuchy, babrzesz w dzieży pełnej zatrutego ciasta.
Po całym mieście, w mroku błąkają się głupie panny. W ich lampach zabrakło oliwy z oliwek. Całą zużyłaś do posmarowania blach.
Chleby w kształcie serc, posypane makiem i wapnem.
Do pieca. Pilnuj, by się nie spaliły.
XIII. Speleolodzy
- Tśśicho! - kładę palec na ustach.
- Mfm - odmrukuje facetka. Wiesza mi się na ramieniu. Ciężka, napuchnięta kukła, locha przekarmiona paszą ze spirytusem.
Grzebię kluczem w zamku. Głucha cisza, stary wyjechał na parę dni do siostry. Guzik go obeszła moja niedośmierć. Meliniara próbuje opowiadać kawał. Środek nocy, sąsiedzi dawno śpią, a ona wykrzykuje niemal na cały głos ,,zabawną" historyjkę o babie, co przyszła do wenerologa. Śmieje się przy tym jak półgłówek.
- Zamknij mordę! sapię wciągając (Krysię? Jak jej tam było? Przedstawiła się, ale nie zapamiętałem) do środka.
Pijaczka ledwie może ustać na nogach. Pewnie próbowała ,,przekroczyć się linami", co skutkowało jedynie częściowym paraliżem. Nieumiejętnie złamała se kręgosłup, biedula.
O, już - łomot spod podłogi. Jabłoński pomstuje, wali kijem od szczotki. Że ciszej tam, bydlaki.
Ciągnę nową koleżankę do pokoju. Sufit jaskini jest porośnięty stalaktytami. Na ścianach - obrazki malowane popiołem i tłuszczem upolowanych mamutów. Jeszcze niedawno zamieszkiwali tu ludzie pierwotni, kompletnie niecywilizowane plemię Floriatów. Zaraza wydusiła niemal wszystkich. Pozostałe przy życiu niedobitki zmyły z mord barwy wojenne i wyemigrowały na Wyspy Brytyjskie, Kanaryjskie, do Mauretanii. Jedynie dwóch autochtonów nie chciało opuszczać nory - ojciec, dawny szaman i ja - dziecko, które nie przeszło rytuału mającego uczynić zeń mężczyznę. Wieczny prawiczek jak ognia bojący się inicjacji, stary osesek.
- Siadaj - wskazuję barłogo - kanapę. Menelica wali się jak kłoda na stojący obok, równie zgraciały fotel. Trzask łamanych płyt. Najnowszy album Vanilla Thull, składanka przebojów Lemmy'ego Friedricha właśnie skończyły w kawałkach. Nawet winyle poszły w diabły.
- Czego się napijesz? Kawa, herbata? - Żartuję.
Au, plhndr więźnie w gardle. Zawroty głowy. Przyciskam ,,ramkę" do dziurki. I przeszło, szczypczki schwyciły maleńkie ,,zet - trzy - na - osiem".
Otwieram barek. W zamierzchłych czasach, gdy byłem jeszcze zdrowy, kupiłem dobry, węgierski koniak. Miał być na specjalną okazję. No i nadeszła - zmartwychwstanie niedotrupa, Światowy Dzień Padliny.
- Źle wyglądasz - mówi ,,Mariolka" przyglądając mi się. W jej mętnych, niebieskożółtych oczach muszę wyglądać jak śmierć na chorągwi.
- Chyba jesteś chory - moja nowa laska z miną znawczyni.
- Wydaje ci się. To z przemęczenia. Zaharowuję się w pracy, biorę nadgodziny. Wiesz jak jest, teraz z robotą krucho.
- No.
- Niedosypiam, niedojadam, oszczędzam na czym się da. Z resztą - każdy cienko przędzie. Takie czasy.
Polewam.
- Nie pamiętam, kiedy byłem na urlopie. Ciągle tylko w biurze i w biurze. Od tego mam ziemistą cerę. Brak promieni UV.
Pijaczka oczywiście nie słucha, wgapia się w smukłą butelkę. Mogę nawijać o czymkolwiek, choćby i o fizyce kwantowej, zwierzać się, przeklinać los, ojca, albo cały kraj. Liczy się tylko następny kielonek.
- Już, już. No, to na zdrowie!
- Układam modlitwy - mówi (Staśka? Agata?).
- Chyba się przesłyszałem. Powtórz.
- Gdy jest mi źle, nie mogę wytrzymać sama ze sob - szukam kartki. Jakiegokolwiek papieru - stary plakat, ulotka, gazeta. Spisuję prośby do Matki Przenajświętszej. Swoimi słowami, jak potrafię najlepiej. Zwierzam się Panience z tego co mnie trapi, problemów dnia codziennego. Czasami uda się ułożyć coś do rymu. Jak już uznam, że wyszło zadowalająco, treść odzwierciedla mój stan ducha - robię samolocik. I ciskam w niebo, niech leci do Adresatki. Możesz śmiać się, ale wierzę, że Maryja to czyta. Wie, że ja, niegodna, próbuję dosięgnąć Jej majestatu. Ale nie z pychy, jak budowniczowie Wieży Babel, a z umiłowania, kornie kieruję swe słowa wprost do Niej. Istotka ulepiona z prochu ziemi prosi o wstawiennictwo.
Tu pijaczka bezczelnie łapie za szyjkę butelki. Próbuję oponować, ale VK5 -22 akurat wzbiera, bulgocze w krtani. Zmenelała dewotka dopija duszkiem resztę trunku. Beka. Jak świnia, po prostu jak świnia.
- Dobre.
- No raczej - rzucam z przekąsem.
- Od małego kochałam papier - ciągnie nieokrzesana szajbuska.
- Już w wieku czterech lat wycinałam stateczki kosmiczne, krasnali, trolle. Oglądałam te wszystkie Gwiezdne Wojny, Star Treki, Battlestay. Taka byłam chłopczyca. I zapragnęło się odwzorowywać bitwy, pościgi. Każda postać - nieważne, czy to człowiek, android, ufoludek z dalekiego układu planetarnego, czy potwór - był i jest przedstawiony z profilu. Jak faraonowie na hieroglifach. Nigdy en face. Im sztywniejszy papier, tym lepiej. Najgorsza bibuła, toaletowy. Idealnie nadają się książki. Ze zbyt miękkiego wychodzą zdechlaki, sflaczali ludzie - duchy. Na nic, gną się w rękach, garbią. Żołnierze, co nie mogą stać na baczność. No i gdy już nawycinałam całe eskadry myśliwców, pułki wrogich wojsk, siedmiogłowe demony, tyranozaury w garniturach - brałam się za wojnę. Jezu, masz coś jeszcze, Florku? Zaschło mi w gardle.
Uszom własnym nie wierzę! Co za świrnięte babsko!
Chcąc - nie chcąc przynoszę zgrzewkę piwa.
- Strzelali się jak w kreskówkach. Najczęściej laserami. Ciiiiw! Ciiiw! Ziiw! - psycholka śliną. Parę kropel pada mi na koszulę.
- Biegałam po pokoju, statki krążyły, Gwiazdy Śmierci obracały się w popiół. Nieustanna bitwa. Dłoni nikomu nie wycinałam. Każdy, nawet prezydent miał ręce zakończone kolcami jadowymi. Żądłami. Taka mutacja. Bo wiesz, akcja rozgrywała się w dalekiej przyszłości. Perła mocna? Moje ulubione, dzięki. Jeszcze warkę lubię. ...mama nazywała te strzelanki ,,fukaniem". Bo i, Flor, rzeczywiście fuczałam. A jak inaczej przedstawić odgłos zasysanego przez próżnię elektronowo - jonową mózgu? Albo jęki androidów trawionych w brzuchu neodiplodoka, który właśnie zerwał z wegetarianizmem? Przefukałam prawie całą domową biblioteczkę. Wszystkie nagrody książkowe ze szkoły za ,,bardzo dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie", zeszyty. Oszczędziłam jedynie zdjęcia i Biblię. Na studiach z braku laku zmuszona byłam chodzić po punktach skupu makulatury. I taszczyłam toboły, wory odpisanych dzieł Lenina, Marksa, hagiografie Breżniewa, czy Bieruta. To chlastałam z nieukrywaną radością. Ludzie zaczęli mówić, że zgłupiałam, poprzestawiało się w psychice. A to przecież uzależnienie jak każde inne. Wpadłam w sidła moich widzianych z profilu mutantów. Mam prawie czterdzieści lat i - wiesz - ani mi w głowie wydorośleć! Przefukałam życie z samolocikami, zginęłam na papierowym froncie. Rozumiesz? Alkohol pojawił się dużo później. To też wciąga. Żebyś wiedział - jak! Ale to pikuś w porównaniu z pojedynkami smoków, rycerzy. Miałam parę lalek. Mulatkę i drugą, całkiem czarną. Nawet na nie nie spojrzałam. Matka nie kupowała następnych wiedząc, że sama sobie kreuję światy, stwarzam zabawki. Podobnie gry komputerowe - nuda. Przesuwasz piksele dżojstikiem, nie możesz dotknąć wojowników, masz ograniczone pole działania, co nie? Sztampa i powtarzalność, każdy z wariantów akcji został zaplanowany przez twórców. To zabija, wręcz pożera kreatywność. Podaj jakiś niepotrzebny papier. Byle nie gazetę. No nie masz? I nożyczki. O, dobry, sztywny, prawie brystol. Z takiego tylko robić generalissimusów, komandorów. Tworzenie zawsze zaczyna się od głowy. Niejako z szacunku dla przyszłego ludzika. Najpierw kształtuje się twarz, oblicze. Potem włosy. Rzadko wycinam łysych.
Z sardonicznym uśmieszkiem obserwuję, jak facetka wprawnymi ruchami, niemal automatycznie tworzy człowieczka, kroi okładkę książki telefonicznej. Powstaje kudłacz z zębiskami do pasa.
- Śliczny, co? Będzie przywódcą kolonii. Wiele pokoleń wcześniej jego lud osiedlił się na tej niegościnnej, skalistej planecie. Żołnierze walczą z potępionymi duszami, jakie wyłażą z nor. Bo wiesz, pozwól, ze od twojego imienia nazwę - Floriancjanie. Zapalczywe gnomy, wybacz. I wybili się, co do jednego w bratobójczych walkach. Odtąd ich zjawy straszą w pieczarach i grotach.
Krztuszę się browarem. Rośnie mi poziom LB -winu. Zaraz będzie atak, prawie padaczkowy. Usiłuję wstać, ale nie mam siły.
- Strzeżcie się, głupcy! Wasz koniec jest bliski! - gardłuje szajbuska w amoku. Odleciała całkowicie. Siedzi po kostki w ścinkach. Feldmarszałkowie przemawiają do szeregowców wychlastanych z ,,Pana Tadeusza".
Chamica dobrała mi się do półki z książkami. I, rzecz jasna - barku. Oczy zasnuwa mi mgła.
- Ciiiw! Ciiw! Dzłiwin! Broń się, bestio! - pijana jak bela Danka (albo Kaśka) skacze na jednej nodze trzymając ,,sterowiec" z osuszonej butelki koniaku. Przez chwilę wydaje mi się, że sama jest papierowa i tylko patrzeć, jak zajmie się ogniem od żaru własnej głupoty, sfajczy na wiór.
Dygoczę niby w febrze. Kółka zębate trą o siebie. Nie mogę sięgnąć pokrętła!
A wokoło szum, bombardowanie kulami faktur, zmiętymi rachunkami za prąd.
- Zzzostaw szuffladę z dhokumen...
- Ukorzysz się, niegodziwcze przed królewskim, hep, majestatem!
Harmider nie do wytrzymania. Jabłoński znów wali w podłogę. Buc grozi, ze wezwie straż miejską, jeśli się nie uspokoimy. My?
- Basiu, Mariolko, mamo...
Zza meblościanki wypełza Paweł, mój były szef. Cierpi na niedowład nóg, wiec pewnie ,,przekroczył się" linami.
,,Koszmar się ziścił niebezpieczny" - deklamuje chór Nowolipskich. Aktorzy, a właściwie ich korpusy, powstają z papierowych opiłków. Rozerwanie myśliwce, promy kosmiczne zmieniają się w Heńka, Marzenę, Bartka.
,,Sen narkomana po opiatach
Blaskiem wsiąkłej w mur krwi straceńców
Na ścianach więzienia, twierdzy kratach"
Tekturowe samolocisko, Boeing 94893 z pudełka po telewizorze, wylatuje przez okno. Pijuska modli się nad posiekaną w drobny mak ,,Lalką". Pewnie właśnie zabiła cały legion Darthów Wokulskich.
- Wiibbzzz... Anakin Rzecki powraca do odległej galaktyki, by wieść nudne życie subiekta.
XIV. Szkielet Ruth.
- Błłłł... Fłołian... - lump płci żeńskiej bulgocze w toalecie. Nie przyjęło się. za dużo to i świnia nie wypije - jak mawiał Karol Linneusz.
Ustawiam ,,koronkę" na prostokącie. Mam mdłości, znaczy - podsycha. Przez jakiś czas nie będzie boleć.
Na co liczyłem ściągając do domu tę menelówę? Że ostatni raz...? Fakt, od niepamiętnych czasów moje życie uczuciowe, nie mówiąc o intymnym (no bez przesady - z chodzącym umarlakiem? Nawet tirówy nie chciały) było w permanentnej rozsypce. Ale żeby... aż tak się zniżyć? Dostaję kręćka, balansuję pomiędzy kończącym się, do reszty sparszywiałym życiem, a ... pustką?
Szarpię się z wiarą, niedookreślonym Bogiem, aniołkami. Na siłę pcham się w ich pierzaste łapy. Odtrącają.
Nie, jeszcze nie czas! Wypad, czekać grzecznie na przyjazd doktora Tomaszuka i upragnioną ,,szóstkę"!
Sam już nie wiem, jakiego jestem wyznania, chyba całkiem się zateizmowałem. Wierzę w pokrętła, tpij-k-tynę, sznurki 286 - N -ów. Na krzyżu zasypia przekroczony się linami mesjasz, apokalipsa zachodzi w przymkniętych oczach świata. Oddajmy część śrubom K- 33- 5 -yny, módlmy się do igiełek 856 - C.
Szuf! Szuf! Brodząc po kolana w poległych kawalerzystach, roztrzaskanych stacjach orbitalnych, depcząc kałachy, szpady z papieru wlokę się do ubikacji.
Asia (Józefa?) siedzi pod zlewem.
- Szacuje się, że do tej pory na świecie żyło prawie 108 miliardów ludzi. Na jedną obecnie żyjącą osobę przypada piętnaście zmarłych. Rzesze, pokolenia mrówek pełzających po oku wielkiej lalki, kulce toczonej przez świętego skarabeusza - bełkocze podniośle.
- Gdzie trafiają ci, którzy wypadli z orbity? Poza jonosferę? Co jest, hep, za nawiasem? Udajemy, ze to serial z gatunku super sentai, przebieramy się w śmieszne kostiumiki. Będziesz dziś Czarnym Wojownikiem, Flo. Ja założę supermeńską pelerynkę - okrywa się pogniecioną mapą województwa Małopolskiego.
- Ci, tam? - wskazuje sufit.
- Łajzy, nie bohaterowie. Nie licz na nich, nie pospieszą z pomocą, choćbyś konał. Pozapadali na fobię społeczną, siedzą w swych niebach, piekłach pod łóżkami, trzęsą się ze strachu, że ktoś przyjdzie. Ty... jesteś otherkinem, międzygatunkową bestią - niespodziewanie łapie mnie za krocze.
- Umiesz liczyć? Licz na siebie. Magiczna cyfra. Choć przynosząca - wbrew obiegowej opinii - pecha. No co? Przejrzałam cię na wylot, chłopczyku. Kończysz się, wyłazi z ciebie żelazny wilkołak. Chciałbyś przyspieszyć proces, zajrzeć za kurtynę. A to lustro jeszcze nie odbija... hep! ... nikogo. Patrz ile chcesz! Nie ujrzysz nowej twarzy. No mo!
- Jezu, kobieto. Ululałaś się. No wstawaj!
Nagle pijaczka podrywa się, podskakuje jak oparzona i szarpie za wystający z mego boku sześcian LB3 -W - 1.
- Aua!
- To przecież monitorek. Oślepłeś? Nachyl się, niedowiarku, a ujrzysz, co jest wyświetlane! ,,Nowolipscy", odcinek za odcinkiem! Jest i twoja Mariolka, gdzież by się podziała! Niżej głowę, patrz! Coś krystalizuje się na ekranie.
Spoglądam w ten błyszczący medalik, harcerską odznakę, kostkę do gry. Ryby o złotych brzuchach przepływają pod taflą pleksiglasu. W ustach czuję smak nafty.
Żulica, nie zważając na moje protesty, okręca ,,pudełeczko" wokół własnej osi.
- Sześć! Rozumiesz, Florku? Wypadł twój upragniony numer! Obiecany w Instytucie! Jeszcze jedyneczka i masz komplecik! Zaciśnij zęby, będzie bolało.
I nagle - cios, nie dające się wytrzymać uderzenie w kręgosłup. Tak mocne, że zginam się wpół. Złamany na amen. Tu nie pomogą żadne cudowne liny. Padam. Chrzęst. Walę skronią w kant umywalki.
Kobieta o wielu prawdziwych i zmyślonych imionach zanosi się obłąkańczym śmiechem. Zakłada mi kable na szyję.
- Cisio. Cicha, to tylko senek - szepcze.
W twarz uderza jej skwaśniały oddech, woń węgiers...
... i perły mocnej.
- Zaśnij, proszę - Mariolka Nowolipska w czerwonej chustce i serdaku, wiejska, ludowa Basia gładzi mnie po policzku.
Orientuję się, że leżę w pniu spróchniałej wierzby. Pod głową mam zwinięty papierowy mundur feldmarszałka Prusa.
- Nie kłopocz się. Już po wszystkim - ręce dziewczyny z brystolu, albo tektury, przesuwają się po moich P-L-WW-3-Q-L-p. Lekko mnie to zawstydza, nigdy wcześniej nikt, nawet ta szczeniara z Kliniki nie dotykała tak głębokich... znów.
- Front przeszedł, mój maluśki. Niechcący zaprószyłeś ogieniek i obie armie stanęły w płomyczkach. Oj, bawiłeś się zapałeczkami, urwisiątko. I przerwałeś wojenkę.
,,Правда"- czytam krasne bukwy na podgardlu Basi. Cała jest jakby radziecka, neobolszewicka. Musiała powstać z książek dawno wycofanych z biblioteki. Przeklęta żulica! Nie mogła wyciąć z ,,Rzeczpospolitej"? Miałbym wtedy delikatną, drżącą jak listeczek na wietrze (styl!) nimfetkę.
- Kronika Polski - jak poduszka. Rozedrzyj kartkę, a wysypią się białe pióra, śnieg zaprószy świat, nasz rodzinny popiół - bredzę.
- Co z nim? - kobieta - słownik synonimów nachyla się nade mną.
- Stan beznadziejny. W środku - miazga. Nadaje się wyłącznie na szmelc - konsomolska Jellinek wyciąga z 5N -zmu garść pogiętych trybów.
- Musiałeś dostać z panzerfausta w brzuch. Biedaczysko. Tak dobrze mu z oczu patrzy - stwierdza pani - okładka ,,Vademecum leków".
- Bzdura! - chrzęszczę. Próbuję podźwignąć się na łokciach.
- Wyzdrowieję. Potrafię jeszcze wiele.. wiele..
- Oczywiście, skarbeńku - szydzi staruszek z marszałkowską buławą w dłoni. Na lewym policzku ma zdjęcie Zdzisławy Sośnickiej. Ani chybi wycięto go z ,,Życia na gorąco" ,,Przyjaciółki", czy innej babskiej gazety. Na jego miejscu byłoby mi wstyd, to nie licuje z powagą zajmowanego stanowiska.
- Dajcie hełm...
- Leż, niczym się nie przejmuj. Zaraz zmorzy cię dobry senek... A plac boju zamiotą fanatycy, przyjdzie armia dzielnych otaku w kevlarowych kombinezonach roboczych, z miotełkami.
- No to chociaż laser... Bo siły zła zatriumfują!
- Sam chciałeś - ojciec, choć trudno w to uwierzyć, własny, szczerze znienawidzony ojciec żądłem, jakie ma zamiast dłoni, podsuwa siakieś coś.
- Blaster neutrinowy, używał go sam...
- Cicho! Teraz działa incognito w innej mandze!
- A, racja, przepraszam.
Naciągają mi na twarz różową, śmierdzącą farbą drukarską maskę, na grzbiet - kieszonkowy plan Szczecina.
Chwieję się. Chryste Panie, praktycznie nie mam trzewi. Nawet żałosna namiastka w postaci śrub, trybów N-5-k-ych, przewodów 2-Lcz - wszystko zmiażdżone na amen! Jakby mi olbrzym nadepnął na brzuch!
- Leć! - spotkana w trambusie baba, rękami - origami, chyba z kartek ,,Naszego dziennika" spycha mnie ze skarpy. I ziuuu...
Odwrotne przyciąganie, degrawitacja wręcz wlepia florpadlinę w chmury. Żołnierzyk przemaglowany przez stratocumulusy.
Czuję, jak z rozprutego bebecha wysypują się tryby. Jeden spada na głowę realnej Basi. Rozłupuje jej czaszkę.
,,Cóż za straszliwa śmierć!",,Tragedia na planie serialu"- zawyją jutro bulwarówki.
Pozostałe blaszane śmieci grzebią naszą stolicę - Gotham City, przebijają dymki tego komiksu. Ludzie milkną, tracą super moce. Niektórzy z rozpaczy idą się powiesić na sznurkach tekstu.
Inni wycinają co dłuższe zdania z ,,Krzyżaków". Powstałe w ten sposób liny posłużą do ,,przekoszenia się".
Herosi pójdą na żebry. Reszta mieszkańców, czarodziejki z Saturna, poke - strażniczki Pierścienia, zaczną przystrajać ściany japońskimi krzaczkami. Całą literaturę przerobi się na bajki. Nawet nasz Kmicic stanie się skośnookim kurduplem w lycrowych pantalonach.
Koszmar się zbliża ostateczny. Najmniejsze kółko zębate wpadnie w usta ziewającej Ruth (teraz nosi imię Usagi).
I sen nadejdzie. O kwiatach.
Koniec
Ps. O szmatach.
23 november 2024
0012.
23 november 2024
2311wiesiek
22 november 2024
22.11wiesiek
22 november 2024
Pod miękkim śniegiemJaga
22 november 2024
Liście drzew w czerwonychEva T.
21 november 2024
21.11wiesiek
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
20 november 2024
2011wiesiek
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek