14 january 2018
Rozprost cz. I.
- No, to pobawimy się w pana Twardowskiego - uśmiecham się szelmowsko zdejmując bluzę. Teraz tiszert. Buty, spodnie, bieliznę. O, jeszcze zegarek.
Golusieńki jak święty ankarski, staję przed lustrem. ,,Kaloryfer", bicki...paker nad pakerów, krótko mówiąc. Aż żal opuszczać takie ciało. Dobrze, że tylko na chwilkę.
Zabieram się do dzieła. Pierwszy słój: awelenkaktyna. Cuchnie pieruńsko, że aż nos wykręca, w oczy szczypie, cebula - nie cebula, przytęchła oczywiście, warzywo z piekła rodem, zerwane w lucyferycznym ogródku, ale - co zrobić?
Taki już los magika - czarnoksiężnika, że przychodzi wąchać fetory najprzeraźliwsze, mieć do czynienia z kocimi łapkami, bebechów kupą, łajnem kurzym i sobaczym, wrzodami i innym tego typu paskudztwem.
Ludziska w wiekach dawnych, a ciemnych, jakby prąd za niezapłacony rachunek odcięto, niegramotne i prostoduszne wieśniaterie, kołtunerie, bały się co prawda, żywiły szacunek, pełną lęku, niepobożną cześć w stosunku do magii, ale łączyły ja z brudem tego świata.
Pamiętacie czarownice z bajek? Ładne były? Chwilowo, jak któraś chciała się przypodobać księciu, uwieść podkomorzego, czy innego skarbnika wielkiego koronnego.
Typowa wiedźma wygląda ma wiedźmi (ależ odkrycie!), babrze się od zmierzchu do świtu w plugawościach najprzeróżniejszych, czaruje, smrodzi, kopci, beka, spluwa w odrażające mikstury. Piękno zarezerwowane było wyłącznie dla błoniastych niewiast, przeczystych jak lilija. Czarodziejka różniła się od czarownicy.
Dobro to konwalie, motylki i róże, szło - tym, czym się właśnie smaruję.
Okej, teraz jerfazyn, na szczęście mniej cuchnący, bo w proszku. Obsypuję ciało. Gryzący piach przykleja się do włosów, przywiera do fetorskiego balsamu.
Aherantellum. Nazwa ładna, dźwięczna. Co z tego, jak kryje się za nią wyciąg z łajniacza pospolitego, zmieszany z solą kwirydejską, pływawanem topornym.
Paskudnej to - to jest konsystencji. Fekalia roślinne. Aż mnie mdli. Najgorzej, że twarz też muszę tym pokryć. Co za makijaż!
Przypominam stracha - już nie na wróble, a na diabły. Sam Belzebub zmykałby gdzie pieprz rośnie zobaczywszy taką personę wyłaniającą się z ciemnego zaułka Piekła.
Helwazzja - gezja - śmieszny, fallokształtny flakon perfum. Opsikuję się od stóp do głów.
Następny, podobnie zwący się specyfik: miziałki - gełki - we - we - we. Dokładnie tak, kretyńskie we- we - we.
I na koniec, last, but not least- Trrawawerawytol, roztwór wodny 25.
Zaciskam powieki i leję na głowę, szczypawca. Podobno bardzo nieprzyjemne uczu... aua! Auć!
Dopełniwszy rytuału, ceremonii, wyglądając jak chodzący zakalec, coś będące zbyt brzydkie, by być gnojem, albo błotem chociaż, patrzę sobie w oczy. Znaczy - odbiciowemu sobie. Niepodobieństwem jest przecież bez lustra spojrzeć samemu sobie w twarz. Całe życie widzimy ,,nas odwrotnych", wypaczonych przez szkło, cudaków jakichś zamienionych stronami, podczas gdy nasz prawdziwy obraz odbierają jedynie oczy zwierząt i innych ludzi. Nam, choćbyśmy nie wiem jak chcieli - nie będzie dane.
No, chyba, ze ktoś swoje zdjęcie odwróci w photoshopie.
Wgapiam się w morelowo - turkusowe tęczówki. Nie pytajcie, skąd wiem o istnieniu takich kolorów.
I wtem czuję, jak wszystko jest z masła, w maśle i wokół masła.
Specyfiki wniknęły do krwiobiegu i uderzyły do głowy. Zaczęło się. Puszysty kisiel, jakże wielobarwny i miły w dotyku, otacza moją szpetną fizjonomię.
Kiwam się niczym pijak - trzypromilowiec. Tak dobrze... I c! - w sam środek lustroprzestrzeni kosmicznej, żeglować w brokatowej toni!
Pan Twardowski - bis zmierza na Księżyc! - chciałoby się radośnie zakrzyknąć, gdyby tylko margarynopodobna farba stubarwna nie wlała się do ust, nie ściekła do gardła.
Natłuszczony porządnie, pokryty ohydnym lubrykantem, płynę przez ocean ukwiałów. Wiem - to mózg praboga, stryjka obecnie nam panującego JHWH. No wiecie - gościa, co to stworzył cały ten bajzel, po czym abdykował. Widuję go czasem, jak siedzi beztrosko, w woderach nad strumykiem, łowi ryby, poluje gołymi rękami na raki i rozwielitki.
Za żądne skarby nie chce wracać na tron, może se pozwolić na labę wiekuistą, a nam, maluczkim - co? Tyranie, poniewierka aż do dnia Sądu. I jeszcze zamartwianie się, człowieku - niebo, czy karcer, bilet wstępu na mecz, czy mandat za złe parkowanie.
Sunę niczym tasiemiec nieuzbrojony w czymś, co bez wątpienia jest ciałem, fragmentem niepojęcie wielkiego ustroju. Albo ustrojstwa, jeśli gdzieś zmontowano już Deusów, co są jak z machiny, bożków na korbkę, cyborgów do stwarzania planet i czyśćców.
Dają oni trybiki swoim dzieciom - twórcom. Dwa w nagrodę, osiem za karę. Im więcej, tym bardziej będziesz cierpiał w piekle, ostrza kół zębatych zerwą ci skórę, poszatkują mięso i - zanim zdołasz się podgoić - kolejny raz przetoczą się przez ciało.
I tak całą wieczność, masakrowanie techniką, diabły ze sprężyną w tyłku.
Płynie mi się lekko, gardziel bestii jest jakby stworzona do tego w niej surfować. Wielka zjeżdżalnia w aquaparku.
No, ale wszystko co dobre szybko zdycha. Nie mogłem płynąć w nieskończoność. Cel, jaki obrałem zbliżał się z zawrotną prędkością. Szedłem na czołówkę.
Przygotowany na twarde zderzenie zacisnąłem zęby. Zaraz przywalę w betonową ścianę!
... a tu - plum!
Tak, zwyczajne plum! - i wkleiłem się w ciało, w które zamierzałem. Przejąłem je.
Należało do Grześka Rejczyny, największego nieszczęśnika, jakiego tylko można sobie wyobrazić.
Urodził się z ciężkim porażeniem mózgowym i, biedak, nie chodził, nie mówił, nie słyszał. Zero kontaktu ze światem, tylko te grymasy potworne, drgawki epileptyczne, tylko te przykurcze rąk i nóg. Całe życie leżał jak kłoda, zdany na łaskę matki. Ojciec nie mógł znieść, sytuacja go przerosła i odszedł. Płaci co prawda alimenty, ale marna to pociecha.
Trzydzieści trzy lata wegetacji, robienia w pieluchy. Jezu...
I oto jestem Grześkiem, przejąłem jego ciało i umysł. Czarodziejska siła sprawia, że poza niejako ożywieniem go, człowiek, w którym się znajduję - zdrowieje fizycznie, natychmiastowo znikają przykurcze, niesprawne od zawsze i nogi rozprostowują się.
Wstaję, a raczej on wstaje, po raz pierwszy. Jedyny. Ostatni.
Dźwigam półmartwe dotąd ciało biedaka do pionu. Robię dwa - trzy przysiady by upewnić się, że wszystko działa jak należy, mogę chodzić na bezwładnych dotąd nogach. Skoro mogę - to idę do kuchni.
Stara Rejczynowa, zgięta w pałąk, rozpala w fajerkach.
- Piękny dziś dzień, mamo, co nie? Chyba nie będzie padać, jak mama myśli? - pytam cudzym głosem. Pożyczony aparat mowy działa po raz pierwszy.
Kobieta odwraca się ze zmarszczonymi brwiami, miną marsową, jakby chciała opierdzielić obcego mężczyznę, który wlazł z samego rana do jej domu i spytuje z rozumu. Pewnikiem jehowy, albo pomylony.
- Co tam matula pichcić dobrego będzie? Lasagnę by się zjadło. Chyba nigdy nie próbowałem, a podobno jest dobra.
- ...Grześ? - kobiecinie wypada z rąk koszyk suchych patyków.
- Słucham?
Pani Krystyna żegna się.
- Imię Ojca... Grześ - to ty?
- No ja. A kto - prezydent Turkmenistanu? Nastawię se wodę na kawusię. Bez tego nie ma jak zaczynać poranka. Kofeina to najlepsze biopaliwo, he, he - wkładam czajnik pod kran.
- Ty... chodzisz... mówisz?
- A, jakoś tak się polepszyło, to wstałem, myślę - co będę leżał w wyrku w biały dzień. jak jakiś nierób.
- Boże...
- Jak nie lasagnę, to choć fasolkę po bretońsku niech mama zrobi. Wiem, że przepadam, choć nigdy w ustach nie miałem. Intuicyjnie przeczuwam, że mi posmakuje.
- Andrzej. Andrzeeee! - babina podnosi larum.
- Co, czego się drzesz? - z pokoju wychodzi zaspany, nieogolony mężczyzna.
- Cud! Grześ nasz chodzi i mówi! Cud! Wymodliłam, tyle lat! Panienka częstochowska wysłuchała...
- A to co za czort?
- No pięknie mnie ojczym wita. Ja tu wstaję, puszczają okowy choróbska, a ten na mnie prawie bluzga... nie takiego przyjęcia się spodziewałem - zgrywam urażenie.
- Co za diabeł? Grzesiek, to...
- Ja, ja, to bezapelacyjnie i niezaprzeczalnie ja, we własnej osobie - obracam się na pięcie wokół własnej osi.
- Mówię, gadam, mogę nawet zaśpiewać. W trzech językach: włoskim, rosyjskim, angielskim. Nie wiem, skąd znam, sam z siebie - po prostu mam świadomość, że umiem.
- Cud, kuźwa.
- A ten znów - bluzga. Wstyd. O, taką piosenkę na przykład...
I tu wyśpiewuję wszystko, co znam: od Britney Spears, przez Dead or alive, po R.E.M.
- Żaneta! Żaneta! Chodź- krzyczą oboje ,,rodzice".
Wyłazi, siedemnastoletnia, nadęta jak zawsze i nie ładna jak zawsze.
- Witam siostrę. Dzieńdoberek. Nightswimming deserves a quite night...- ładna balladka, co nie? Znam, licho wie skąd. Przy tobie niczego by się człowiek nie nauczył, tylko techno i rap piłowałaś.
Dziewczyna stoi jak wryta, z otwartymi ustami.
- Co? Nawet cześć mi nie powiesz? Wróciłem z długiej drogi - tu biorę szlacheckie supermocne z kredensu.
- Otwieracz jakiś jest w tym domu?
- C... co?
- No otwieracz - widzisz, że piwa bym chętnie spróbował. Nigdy w ustach nie miałem.
- Będziesz ... pił?
- A co - przyglądać się?
- Nie powinieneś, tobie nie wolno - ,,ojczym" usiłuje zabrać mi flaszencję.
- Nie to nie, równie dobrze może być wino. O, na przykład takie. Berbelucha straszna, ale z braku laku... - biorę taniego jabola (a są drogie? - przelatuje mi przez myśl), odkręcam i pociągam tęgiego grzdyla.
- Aaach... nawet niegłupie. Idzie pić, choć smak nieco...
- Kurrrwww...
- No, tylko cicho. Bez takich druga będzie mi tu klęła. Ładne powitanie.
- Wymodliłam, mateńka wysłuchała... Cud!
- Nie cud, tylko zwyczajnie sobie wstałem. Wielka mi rzecz. Siostra - spieszysz się do szkoły? Nie idź dzisiaj. Brat ci niemalże z grobu wstał, a ty co - będziesz lazła do budy? Wiem! Sandrę przyprowadź.
-E... - oniemiała dziewczyna ciągle nie może wyjść z szoku.
- No Sandrę, twoją najlepsza kumpelę. San - drę. Pewnie się jeszcze nie wybrała. Jest stosunkowo wcześnie. Leć, leć po nią. Tylko pamiętaj - ani słowa o tym, co tu się stało. Nawet nie próbuj zepsuć...łyk, łyk, łyk.... niespodzianki. No co - cielę na malowane wrota? Zaraz chyba ja będę przeklinał, no nie zdzierżę. Idź po nią! - prawie wypycham laskę z domu.
- No jak tam - poorane już?
- Cud... - zacięła się płyta pani Krysi.
- Łóżko rehabilitacyjne trzeba będzie sprzedać. Gdyby nam się przelewało to czort z nim, oddałbym do jakiegoś hospicjum, bardziej potrzebującym, a tak - niestety, musowo spieniężyć. Muszę mieć porządną wersalkę, na czymś takim nie mam zamiaru spać już ani jednej nocy. I leki też - sru. Maści - nie maści - po co to? Komu? Ma leżeć? Ja już zdrowy. - odsuwam z płyty kuchennej sagan i wrzucam reklamóweczkę lekarstw do pieca.
- Won, przeszłe życie. Niech to nawet nie przypomina. Andrzej - masz jakieś nowe slipy? Nie będę przecież chodził w tym durnym pampersie.
- Grzesiu...
- Nie ,,Grzesiu", tylko slipy, bokserki, cokolwiek, byle nowe - na moje nowe życie.
- Jak to możliwe...
- Nie spytuj z rozumu, daj się w co przebrać, zanim Żaneta wróci.
,,Ojczym" przynosi jakieś prawie nie używane, raz tylko założone majty.
Palę cały zapas pampersów.
- I nie ma paskudoty!
- Idę, powiem Aniszewskiej...
- Nigdzie mama nie idzie. Ja dziś mam wychodne. Na zabawę. A co? Pierwsza dyskoteka, a nie jestem już taki podlotek. Co - nie mam prawa? Waga luna, ke inaaaardżeeenti - nucę niby po włosku.
Parę minut, spędzonych na przekonywaniu ,,matki", by nigdzie nie lazła później, w drzwiach staje ,,siostra". Przyprowadziła najlepszą kumpelę - prostolinijną, wulgarną i diabelnie puszczalską Sandrę Ratoń.
Młode wywłoczątko staje jak wryte. Nie wierzy własnym, wypacykowanym cieniami oczom. Klnie, oczywiście, jak pasierbica szewca, że co jest, ze nie wierzę, że kur... niemożliwe.
- Sandro droga, wiem, że sytuacja ta jest dla ciebie niecodzienna. Wybacz, proszę, że dotąd musiałaś oglądać mnie w takim, a nie innym stanie, w tak okrutnym poniżeniu. Obiecuję - to się już więcej nie powtórzy. Mam pytanie, z góry przepraszam, jeśli zbyt śmiałe, ale... czy dasz się zaprosić na dzisiejszą dyskotekę? Pójdziesz ze mną?
Wulgarnej prostaczce odejmuje mowę. Nie wie,w czym uczestniczy - to cud, spektakl teatralny, gdzie aktorami są pacjenci zakładu zamkniętego, najgorszej psychuszki w kraju, czy... co?
- Proszę, to dla mnie ważne. Zgódź się, dla ozdrowieńca chyba tyle możesz zrobić?
,,Matula", nie przestając się żarliwie modlić, ociera łzę, ojczym, choć chłop na schwał, ciągle jest półskamieniały. Dorosły mężczyzna, niejedno w życiu widział, a tu proszę - zszokowałem go, he, he.
Po krótkich namowach dziewuszysko zgadza się mi towarzyszyć. ,,Matka" nadal ślozuje. W jej oczach to jak przyjęcie oświadczyn! Grześ będzie się żenił! Wnuki Pambucek ześle!
- Przynieś zgrzewkę piwa. A co, mamy powody! Jest co świętować!
Znów odradzam przeklętej dewocie pójście po kumoszki. Ostatnie, czego mi trzeba, to jęki starych bab, modły i nawoływania do bóstw.
Jeszcze się namodlicie, jęzory wam zdrętwieją od klepania pacierzy. Będzie okazja, smutna jak pogrzeb, będzie nowa tragedia. Poczekajcie chwileczkę.
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
20 november 2024
2011wiesiek
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek
19 november 2024
Jeden mostJaga
19 november 2024
0011.
19 november 2024
0010.
19 november 2024
0009.
19 november 2024
0008.
19 november 2024
Metaphysics Of ShrineSatish Verma