2 february 2018
Imaginatycy cz. II/II - OST.
IV. Ecriture automatique
Uff, przeszło. Durnowaty, megalomański nalocik. Zawsze tak mam na cyku. Dobra, nieważne.
Po co pić, jak można podpalać magnetowidy. Co, powiecie że oszalałem, bredzę? Nic z tych rzeczy. Stary jest, prawie antyk, kupiony dwadzieścia jeden lat temu za komunijne pieniądze. W dodatku nie działa na normalnej prędkości, widać coś na ekranie (konkretnie - zabawnie biegające ludziki) jedynie podczas przewijania na podglądzie. Nie jestem sentymentalny, rupieć to rupieć. Elektrośmieć. Zjaram go i obfotografuję, gdy będzie płonąć. Po ciężką chorobę? A, takie piromańskie hobby. Robię zdjęcia jarającym się przedmiotom codziennego użytku.
Pralka frania, zalana oranżadą klawiatura, golarka, nawet stary telewizor - wszystkie te rzeczy stały się rekwizytami w moim (może nie najoryginalniejszym) performansie. Wygłupie, którego nikt nie obejrzy na żywo.
Parę fotek wrzucę do internetu, na taką fajna stronkę dla amatorów cykania, zdjęciopstryków. Może komuś się spodobają, jakiś miłośnik foto - grafomanii napisze pochlebny koment. Albo przynajmniej nie wyśmieje. A nawet jeśli... przecież to tylko net. Nawet nie publikuję pod własnym nazwiskiem.
W społeczeństwie nicków, ksywę, każdy ma zamazaną twarz. Anonimowość, rozpikselowanie... czyż to nie słodkie, taka niewidzialność, niewidoczność?
Jakbym musiał występować pod „szyldem” Flirian de Nath - może to dziwne, anachroniczne, objaw skrajnej nieśmiałości, patologicznego wręcz introwertyzmu, ale na rany Chrystusa... czułbym się wówczas nagi.
Dokładnie tak, jak mesjaszyna z szat obnażon, ekshibicjonista mimo woli, któremu coś każe się rozbierać.
Oto stoi przed zamaskowanym tłumem biedny, ubiczowany Flo. Fujara mu smętnie wisi. Tłuszcza Annaszów, Kajfaszy rozdrapuje mu niezabliźnione rany. Szczerzą zębiska Faryzeusze.
Spuszczam kornie głowę. W jednej chwili staję się kłębowiskiem wad i nieudolności. Mały, ślepy, upośledzony prorok, który nie potrafił przekonać ni jednej osoby do swoich racji. Do tego bezpłodny, laureat naturalnej Nagrody Darwina. Nie przekaże swych spaczonych genów, żałosny człowieczyna. Na świat nie przyjdą równie karykaturalne dzidziory.
Aua, cholercia, oparzyłem się. Z ogniem trzeba ostrożnie (Thích Quảng Ðức może coś na ten temat powiedzieć, oczywiście w zaświatach).
Dobra, zrobione. Kopci się, aż miło. Teraz - focie.
Całkiem - całkiem, nawet się udały. Nie wyszła mi kompletna amatorszczyzna. Dobra, zalewam resztki magnetowidea (nazywałem tak go będąc dzieckiem).
Paskudny, rakotwórczy dym gryzie w nozdrza. Pfuj!
Wypluwam ciemne grudki czegoś na kształt smogu.
V. Dzieckok
Po raz drugi - pfu! Jezus, Maria. Muszę się przejść. Nawdychałem się syfu.
Wszystkie rodzaje nowotworów tylko na to czekają, gotowe wgryźć się pod skórę, nażreć, przejeść moim ciałem, wreszcie - udławić wewnętrznym, kochanym Brakiem.
Zakładam martensy. Cholerne kałuże. Niby tak ciepło, wiosnolato w pełni, wegetacja roślina wybuchła w tym roku nad wyraz bujnie (jakby rzekł główny bohater filmu, w którym występuje szczególny rodzaj lasu - krzyżobór), a błocko na drogach po kostki.
Wychodzę na wyniosłość drogi, oczom ukazuje się zagajnik. Pochylony krzyżyk porasta mech. Do kompletu przydałby się równie zbutwiały, metalowy mesjaszyk.
Nagle - dostrzegam GO. Biegnie przez wypełniony odą rów, przeciska się między krzakami. Rozmazany cień. Pas?
Zaciekawiony podchodzę bliżej. Bo przecież to nie pies. Człekokształtne to - to. No jasne - dziecko. Dzikie, bezpańskie. Prawdopodobnie chłopczyk, ale głowy nie dam. Zbyt brudne, by dało się określić płeć.
Drży ze strachu.
- Chodź do mnie, nie bój się - zachęcam wyciągając dłoń. Szkrab, kompletnie nagi, wpatruje się czarno - srebrnymi oczkami.
Mały, nieoswojony piesek - tak go odbieram. Boi się zawarczeć, choć widać, że budzę w nim wielki strach.
„Ludzkie szczenię” - jak napisałby Kipling, ucieka w chaszcze. Nawet szkoda. Ucywilizowałbym go, spoił ce dwa ha pięć o ha - i byłby statystycznym Polakiem. Wsadziłoby się orle pierze w tyłek, oblepiło nim ramiona i plery, do czoła przybiło krucyfiksiątko.
Byłbym dobrym ojcem, a może raczej - treserem. Taki Romek i A'tomek w jednym.
Mój niedoszły Tytus spierdzielił ze strachu. Może uśmiechnie się szczęście i sprawię, że jakiś umorusany jak nieboskie stworzenie chłopczyk będzie miał na tyle poloru we krwi, by jadąc do pracy, na zakupy, gdziekolwiek, być grzecznym dla współpasażerów, zmieścić bez pośpiechu pozdrowienie, mimo energicznego pośpiechu przecież.
Jak nie - będzie niewesoło. Życie w lesie to nic śmiesznego: biegać za żarciem po deszczu, uważać na wilki jakieś.
(Przestań używać kryptocytatów z tego filmu, debilu! - wrzeszczy głos z tyłu głowy. Odwracam się. Nie ma nikogo. Pewnie znowu przesłuchy. Na wsi, jak wiadomo, trudno nie dostać fisia z biedy i nudów).
VI. Wierz w noce
Poranny smutek, nie mający, podobnie, jak wiele cięższy, smutek wieczorny, nic wspólnego z uczuciem Braku, atakuje tuż po przebudzeniu.
Ledwie otworzę oczy, ba - wystarczy, że się ocknę, zdam sobie sprawę, że już nie śpię - i natychmiast nie chce się kończyć snu, powracać do rzeczywistości.
O ileż lepiej jest trwać w conocnej śpiączce, bezbronny, ale i bezpieczny od wszelkiego zamętu, przestać istnieć. Jestem jak żółw nie chcący wyłazić ze skorupy, ktoś, kto postanowił się nie rodzić, cofnąć raz a dobrze w rozwoju do radosnych czasów przedprenatalnych.
Nim wstanę - nie ma mnie, odgrywam w duchu rolę zygoty, zalążka człowieka. Wtedy jeszcze wszystko da się odwrócić, pogrzebać troszkę we własnych genach i przyjść na świat jako dzikie zwierzę, nieoswajalny pies, wilkołak, mutant szablozębny.
Albo i nie, można w ogóle przestać być. Ludziom nieistniejącym nie jest przecież źle, każdy z nas zna takich. Jeden był nawet prezydentem.
Włażę pod kołdrę, nakrywam się z głową. Czuję, jak odrasta pępowina. Ciepłą ciecz zastępuje powietrze. Bulgot, pulsowanie, nade mną jest świat. Obcy, najbardziej wybrakowany i zdziwaczały, niepoznawalny świat - wielki śmietnik. Chaos chaosów, w którym nie sposób się połapać, odnaleźć.
Nie mam najmniejszej ochoty uczestniczyć w żałosnej paradzie błaznów, kloszardów i książąt. Na moment udaję, ze zanikłem, rzeczywistość wyleczyła się ze mnie za pomocą silnego antybiotyku.
Gdy już nie ma czasu na gnuśnostki, trzeba wziąć się z życiem za bary - w jednej chwili scalam się, sklejam z bezładnie porozrzucanych komórek, foliowych toreb, cegieł, piłek plażowych, ram świętych obrazów. I jest Florek, żyje aż do wieczora. Wtedy zło wyłazi spod łóżka, potworki zlatują się z każdej zatęchłej piwnicy, zagraconego strychu.
Znów się dezintegruję, Florian - mrowisko rozpełza się na wszystkie strony.
Drzemie we mnie potrzeba drzemki. Bezustannej. Nawet teraz, gdy siedzę w swym miejscu mocy, w samym sercu lasu, na worku skamieniałego cementu, siedemdziesięcioletnim głazie Made in Drittes Reich, Brak daje o siebie znać. Smutki obu rodzajów - w zasadzie śpią. Do czasu. Krew w nich zmienia się w roztopiony ołów z domieszką czekolady. Wrze. Odliczam sekundy do wybuchu.
Nie bójcie się eksplozji, moi kochani. Zginie tylko jeden, półszalony mitoman.
Ćmię papierosa - samoróbkę na zbrylonym, nazistowskim cemencisku, zapomnianym przez Boga i ludzi, nie uprzątniętym nawet w czasach realnego socjalizmu.
Pewnie były ważniejsze sprawy: odgruzowywanie stolicy, budowanie nowych, milusich katowni dla UB, walka klas, tysiąc szkół na tysiąclecie państwa... Kto przejmowałby się szwabskimi worami na takim zadupiu? A niech se leżą, choćby i parę wieków, robią za lokalną atrakcję. Może turyści, albo poszukiwacze skarbów będą przyjeżdżać, aby podziwiać cudo - omszałe, równo ułożone jeden na drugim, stosy kamieni.
To tutaj Niewiadomoktosie płodzą, a potem podrzucają dzikie dzieci, na równie nieoswojonych drzewach wyrastają morele, lustra, karabiny.
W jakimże inny regionie kraju w opuszczonej od zawsze, a przynajmniej przez ostatnie pięćset lat straszy aż siedem różnych stworów? Nawet smok był w pobliskiej pieczarze, pamiętam z dzieciństwa (do dziś nie wyjaśniła się sprawa jego śmierci, podobno utłukli chłopi z sąsiedniej wiochy, poszło o zagryzienie sołtysa, czy też jego syna, nie kojarzę już).
Każdego dnia, głęboko, coraz brutalniej, wdzieram się pod spód, do mięsa. Wywracam rzeczywistość na drugą, bajkową stronę, sprawiam, iż staje się ona pół snem - pół żartem pijackim.
Dwie następne, ukryte połowy tez przenicowuję. I ostatnią, najbardziej ukrytą i najgłębiej zapomnianą połówkę. Tę, gdzie zawiera się żrący mnie Brak - też.
Legendarne postaci wychodzą ze ścian, skapują z gwiazd.
Opowiadam samemu sobie epopeje bez słów, historie dzielnych Parsifalów, którzy, zbłądziwszy w moje strony, popełniali samobójstwo z nie dającej się znieść nudy, dyrdymałę ile się da o wiejskich rycerzach, trapionych obłędem giermkach tychże, pożartych przez po co pić, jak można podpalać magnetowidy. Co stada szczurów Bolesławach Krzywomordych; bredzi mi się historia Ginewry zamkniętej przez lata całe w strzelistej, kościelnej wieży. A potem, natrukawszy do oporu, do syta, nażarłszy się własnymi słowami, znów biorę wszystko w ręce. I wkładam realność w ramy, których przecież / podobno nie ma, ramy zmyślone i odczuwalne jedynie przez osoby spaczone, zwichrowańców bożych, co trwając w wiecznym błędzie, myląc się na każdym kroku, w każdej możliwej sprawie, osiągają i tworzą nowe stopnie nirwan, odchyłów od normy, coraz głębsze i bardziej poetyckie fisie.
Lecz nie zdarzyło się jeszcze, bym wrócił z owych eskapad, podróży mentalnych wokół wydumanego globu, całkowicie zdrowy, nie okaleczony jakoś, nie załapał na trasie endemicznej choroby, tropikalnego wariactwa.
Zostają mi ślady pazurów na plecach, blizny po złamaniach, niewidoczne na pierwszy rzut oka skoliony, kifozy, garby wielkości Marsa.
Zawsze, gdy drżącymi dłońmi wkładam moją niestabilną psychikę, jaźń - rollercoaster, w ramy - robię to źle. Centymetr, ba - pół milimetrusia różnicy i jest odchył.
I tak każdego dnia, pogłębia się. Coraz większe spaczenie. Czekać tylko chwili, gdy całkiem rozminę się z ramką.
Pozornie wszystko jest po staremu, pipidówa trwa w najlepsze w letargu, ba - nieuleczalnej śpiączce, martwocie wręcz (czasami podejrzewam u niej obumarcie serca i szybko rozwijającą się gangrenę).
Jednak coś przywleka się z krain bezmyślnych wymysłów, wypacza obraz. Niebo przepływają złotawe, srebrzące się w słońcu parostatki, mam przypuszczenia graniczące z pewnością, że Justin Bieber to tak naprawdę odmłodzony, ciągle żywy Elvis Presley, w katastrofie balonu zginął urzędujący prezydent Polski - Aleksander Wałęsa. Zastanawiam się - kto u diaska pozwolił Turkom zburzyć Pałac Kultury i wybudować w jego miejscu replikę Statui Wolności, w skali 1:1?
Powiedzcie - czy ja wariuję? Bierze mnie w szponiska kolorowy obłęd, zalewa feeria barw? No pewnie, że nie. To reakcja na spleen, podejrzewam, że w ten sposób psychika próbuje poradzić sobie z nieukajalnymi uczuciami, zsyła mi małe dawki szczęścia. Ale czyni to w najgorszy z możliwych sposobów - odbierając zdrowy rozsądek.
Co mi po myślach oblepionych plasteliną? Powiedzcie - chcielibyście mieć to, co ja?
Jasne, wiem to. Niektórzy wręcz marzą, by przeżywać tego typu fazy.
Bajuchy dla wszystkich, pro publico bono, kompletnie za darmo! I patrzcie, jak bankrutują polmosy i browary, wieszają się, straciwszy wszystko, właściciele winnic, a po ulicach snują się hordy smutnych dilerów, od których pies z kulawą nogą nie chce kupić nawet grama towaru.
Ludzie, nie potrzebując protez radości, sztucznych szczęść, kolorów z puszki, rzucają prace, zawiązują się komuny hippiesów.
Paręnaście lat później wymiera nasz gatunek, zboczywszy na złą, lecz cudowną, orgiastyczną drogę; padamy z głodu, nie przejmując się tym kompletnie, oddajemy barterem nasze życia nie otrzymując niczego w zamian.
Jednocześnie, w pewnym stopniu, dostając w zamian wszystko, o czym marzyliśmy.
Byłoby to zagranie na sosie Macosze Naturze, która stworzyła nas z nakazem prokreacji i instynktem samozachowawczym.
Dwoje ostatnich neodzikusów kocha się w ślepej uliczce, w jaką dobrowolnie zabrnęli. Ledwie wyczuwalny zefirek rozwiewa miasta. To, co zwiemy ludzkością, pęka, niczym bańka mydlana. Nie zostaje kamień na kamieniu, szwabski cement na cemencie.
Rozlecimy się w pełni słońca, patrząc w nie. Agonia najbliższej gwiazdy rozpocznie się minutę później.
Potem Ktoś zamknie Oko. I nawet ciemności nie będzie. Nad, pożal się, Boże, światem, a raczej jego żałosnymi resztkami rozciągać się będzie jedynie Rozpadlina; dziwnym trafem przypominająca bliznę na wardze Jolki.
Zatem - wierzmy w noce, one wszystko zakryją. Śpią w nas niedokończone budowle, zapomniani okrutnicy w mundurach z trupimi główkami, całe stada bajkowych stworów.
Każdej chwili sięgamy w głąb wewnętrznego pudła, na ślepo. Na ogół wyciągamy nie to, co byśmy chcieli. Co za pech!
W zasadzie to napędza bieg dziejów, to kopniak wprawiający w ruch ciała niebieskie. Bozia - niczym znudzony dzieciak bawiący się puszką po gwiezdnej Pepsi. Gdy znudzi mu się ta zabawa - nastanie wieczór.
Pan Księżyc, nasz guwerner, akurat będzie mieć wychodne.
VII. Fajtłapoeta
Ciąg dalszy fazo - rozkminy.
Zrosłem się z hitlerowskim głazem, palę przedsiódmego, czy podwudziestego szluga. I jarają się myśli.
Ostatnio odkryłem, że ogół spraw materialnych i niematerialnych, wszystko włącznie z czasem, już było, jest odtwarzane z kasety VHS. I że nie mogę obejrzeć, bo właśnie spaliłem magnetowid.
Rozmawiam z ojcem o sprawach codziennych, błahostkach, typu porąbanie drewna na opał. I oto stoi naprzeciw siebie dwóch mimów, kłapią bezdźwięcznie ustami, jak ryby. Nasz dialog nagrano paręset światów wcześniej w studio i leci z offu. Nie jesteśmy więc nawet panami naszych głosów, ba - nie dzierżawimy ich nawet!
To raczej ślepe godzenie się z odgórnie narzuconym losem - scenariuszem pantomimy, wypełnianie woli testatora, który co prawda zostawił nam misie i lalki do zabawy, ale pod zbyt wieloma warunkami. Rozliczne klauzule, zakazy, jakimi obwarowane są przyjemności sprawiają, że mutuje ona, zatracając się całkowicie, gubiąc sens. Że potwornieje ona i nie może być już więcej określana swym pierwotnym mianem.
Zamordysta stoi nad tobą z batem, każe wcinać kolejny kilogram słodyczy, choć od tygodni czujesz przesyt; zapijać następną puszką wspomnianej pepsi, pomimo, że rzygasz już na czarno.
I na karuzelę, wybaw się po wszyściuśkie czasy, uśmiechaj się radośnie - inaczej popamiętasz!
Przeklęte postsynchrony! Nie uciekniesz od nich, każda myśl o buncie, zdanie zawierające słowo „rebelia” jest znane od wieków, wypowiedziałeś je i wykrzykujesz nadal na samym dnie skrzyni ukrytej w piwnicach galaktycznego lamusa. Nie ma ucieczki przed tym, inne wersje losu są niepodobieństwem.
Wdepniesz przypadkiem w bajkę, niby w kałużę z opalizującym filtrem oleju, wypijesz historię - farbę, dramat marki Metaxa - to też już było, nie wróci więcej i właśnie powraca. I zawsze będzie się toczyć.
Chryste, Eureka! Chyba właśnie dotarłem do źródeł Braku, tak niepoznawalnego, jak to tylko możliwe i równie pięknego jak ból, szpetnego jak zdrada przyjaciela; Braku - ziarenka, z którego wykiełkowała rzeka rzek!
Wiem! Pod - nad - świadomie tęskniłem, i tęsknię od zawsze, ni mniej, ni więcej, tylko za niestworzeniem świata!
Spalenie magnetowidu, zanim został wyprodukowany, w wyniku Wielkiego Wybuchu (to dopiero fabryka! Kuźnia Hefajstosa się chowa!) ukoiłoby mnie raz na zawsze.
W was też. Że o Justinie Presleyu nie wspomnę.
Tak! Istnieć powinna jedynie miłość. Wyłącznie jako definicja; uczucie unoszące się Wszędzie - Bo - Nigdzie.
Cała reszta jest zbędnym, szkodliwym, wywołującym alergię dodatkiem. Pewien wygadany sprzedawczyna dorzucił bogom w pakiecie, gdy kupowali takie graty, jak stany skupienia, antymaterię, czas. Pchli targ, śmietnik pełen zupełnie niepotrzebnych rzeczy.
Miłość to cement, pustka, godzina. Z tego miejsca zakazuję czegokolwiek poza nią.
No - i poza Jolką, ona niech zostanie. Jako pojęcie filozoficzne; zmieni się ją w plik cyfrowy, spali taśmę - matkę, by nie powstało więcej słabej jakości, niewyraźnych kopii, odbitek mających coraz mniej wspólnego z oryginałem.
Zabawa w głuchy telefon niosłaby ze sobą fatalne skutki: jeszcze Tomek by się dowiedział, co od czasu do czasu wyprawiam z jego żoną. I pokazałby mi taką - bardzo życiową, z resztą - poezję, takie metafory, że odechciałoby mi się bawić w filozofa z bożej łaski, Cassanovę małorolnego.
Kurde, chyba rzeczywiście potrzebuję wstrząsu by się ogarnąć, postawić do pionu ze swastycznego cementu. Siedzę tu pół dnia i układam poematy. A świnie nie nakarmione. I odcinek „Złotopolskich” znów przegapiłem.
VIII Wyznawcy sinego kciuka
Kolejny przykład mojego nieprzystosowania: pomimo, iż od paru lat mam kompa i internet, stałe łącze - nie udzielam się w sieci poza wrzucaniem zdjątek.
Nawet nie swojej osoby, przez „swoje” zdjęcie rozumiałem foto WYKONANE przeze mnie, nie to, na którym jestem; jakieś selfie - srelfie.
Co więcej - zdjęcia pozbawione, nieskażone mną. Natura, niekoniecznie żywa. Żywioły. Niech żyją, żywią.
Ja? Po co mam wstawiać zlepki pikseli składające się na moją gębulę?
Nie wyglądam jak słynny dzwonnik, nie jestem aż tak szpetny, rzecz w tym, że ... zwyczajnie nie widzę sensu w upublicznianiu wizerunku. Jakieś lansowanie się, poszukiwania fejmu, jakby to była żyła złota, lub inny, szczególnie wartościowy surowiec naturalny? To dobre dla dzieciaków. Mentalnych przedszkoląt, bez różnicy, ile lat metrykalnych sobie liczą.
Panuje i nie skończy się, póki nie zostanie wymyślone inne absorbujące badziewie, istna „gorączka fejsa”, co rusz otwierane są kopalnie komentarzy (oczywiście - wyłącznie pochlebnych), lajkociągi, szyby wydobywcze pozyskujące nowych „znajomych” z prędkością pół litra na sekundę.
Jesteś właścicielem takiego przybytku, siedzisz przed plastikową matrycą i obserwujesz, jak spod ziemi są wysysani prawie obcy ci ludzie, kumple kumpli twojej matki.
I przyrastają ci, automatycznie, do profilu, internetowego życiorysu. Nagle masz ich w kartotece, niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki stanowią niejako część twego ciała, narząd nieznanego przeznaczenia, nigdy nieużywany gruczoł, siódmy układ krwionośny, albo piąty, nadprogramowy mózg.
Cieszysz się, brachu, widząc jak licznik owych pseudodruchów bije w coraz szybszym tempie. Tysiąc bilionów, znasz już nawet pradziadka przyszłej bratanicy, twoim znajomym jest australopitek, dwa apatozaury i wszystkie mrówki, jakie żyją w lasach sąsiedniego województwa.
Niedługo zakolegujesz się na niby z przybyszami z odległej galaktyki, lub - o zgrozo- członkami Polskiego Stowarzyszenia Kochanków, zostaniesz honorowym prezesem Zjednoczonej Partii Gachowskiej. Może nawet dodasz do znajomych faceta, któremu regularnie doprawiasz poroże, zaprzyjaźnicie się w realu, o ile istnieje jeszcze coś takiego, jakieś bogate aniołki łożą na utrzymanie serwerów przestarzałych witryn www.pozainternecja.com, czy www.wstanodkomputera.eu.
Z jednej strony, kochani, wisi mi sposób spędzania przez was wolnego czasu, możecie nawet grać w pokera z własnym psem, z drugiej jednak - monstrualne zażenowanie, grozę wręcz budzi we mnie ekshibicjonizm niektórych osób.
Nie nawykłem do fejsa, krępuję się przeglądać zdjęć czyichkolwiek gęb, rodzin, fotek z wakacji; wszystkie je z miejsca uważam za zbyt osobiste.
Fotografujesz siebie /prababcie/ siebie przy zwłokach prababci? Okej, to jest twoje i w moim odczuciu pozostanie takie, choćbyś wrzucił to na nieskończoną liczbę portali, a nawet rozkleił na tablicach ogłoszeń w całej gminie.
Więcej prywatności, kurczę! To twój świat, półświatek i nie mam prawa w nim grzebać, choćbyś o to prosił, zachęcał, domagał się tego.
Marzy ci się wiele „lubię to” pod uwiecznionym w formie cyfrowej ryjem? Nawet idzie to zrozumieć. Po prostu ciągle masz osiem latek (w tym wypadku ja, wieczny Piotruś Pan, wykazuję się niebywałą dojrzałością - mam całe dziesięć!).
Wiecie, czemu tak uważam, alienuję się? Sakrament samotnictwa, jaki przyjąłem w Kościele Świętego Braku? Może, nie będę się sprzeczać nie mając pewności.
Uważam, że dawno skamieniałem w samym sercu lasu. I tyle, jestem artefaktem, pozostałością dawno temu zgładzonej formy. Zżartej na żywca.
Stałem się kasetą VHS z Pierwszej Komunii. Kto zdoła obejrzeć nagrany na niej materiał, gdy właśnie wczoraj spłonął ostatni magnetowid w kraju?
Byli koledzy i koleżanki ze szkolnych klas, nie mogąc odnaleźć mnie na słynnej błękitnej stronce, ani w ogóle w internecie (nazwisko mam ultra rzadkie - jedynie moja rodzina je nosi w Polsce, starzy w ogóle nie korzystają z sieci, brat - od czasu do czasu sprawdza wyniki meczów i tym podobne duperele), myślą zapewne, że:
a) nie żyję (poniekąd by się zgadzało)
b) trafiłem do więzienia
c) zostałem mnichem klauzurowym
d) wywiało mnie za granicę w ekstraodludne miejsce, gdzie nie ma zasięgu
e) nigdy nie miałem netu
A pewnie bym chciał, wręcz usycham z pragnienia, by zaznać „sławy” tego typu.
W wieku - nastu lat byłem przecie taki atencyjny, egoistyczny, narcyzowato - żałosny, że zwyczajnie nie ma siły, by z wiekiem mi się odwiedzało, przestałem mieć hopla na punkcie własnej osoby. Ludzie ot tak się nie zmieniają.
Pewnie siedzi gdzieś tam, za Uralem, w sztumskim pierdlu, łysiejący egotyk i zanosi się rzewnymi łzami, ze nie ma możliwości nagrać o sobie n - tego filmiku na youtube.
Dla was, nawet, gdybyście nawet chcieli wygooglować, będę „Brak wyników wyszukiwania”. To nowe, właściwe personalia kogoś, kogo już nie znasz, bo sczezł, zmutował w twardy jak głaz wór cementu ze swastyką.
Daj mi lajka, a odgryzę ci palec.
Nie obwiniam sieci o zanik moich relacji z resztą wiochatorów, wieśmenów, bo one de facto nigdy nie istniały; bądź były pozorne, cienkie jak pajęczyny, iluzoryczne.
Tak naprawdę wrosłem w kamień i komputer, stałem się częścią jednego i drugiego.
Twarda, pancerna głowa i wyrachowane, zerojedynkowe wnętrze. Bywa, że na odwrót.
Surfuję nie zostawiając śladów innych, niż zdjęcia destrukcji. Piroman z aparatem w dłoni, fetyszysta ognia. Pan z popiołem w sercu.A może nadszedł czas, by to wreszcie zmienić?
E, w końcu raz się żyje. Taśma wkręca się w szpule magnetowidu, gdy stoisz przy nich.
Zakładam blog. Nie pod własnym nazwiskiem, rzecz oczywiście.
www.cutewildchild.bloggie.com - pod tym adresem będzie się znajdować „mój” dziennik. Rzecz jasna - pełen zmyślonych historii, pseudoautentyzmu. Wielka ściema bez powodu, puszczenie w globalny eter kompletnej fikcji.
„Ja” - narrator będę występował w roli przyszywanego taty, opiekuna dzikiego dziecka. Chłopiec o bzdurnym imieniu, dajmy na to Ezra, został znaleziony przez grzybiarzy w leśnych ostępach.
Siedział, umorusany jak mały diabełek, na stosie worków zbrylonego cementu i zanosił się płaczem.
Widząc intruzów, dziwnie, bo w ogóle ubrane postaci, czmychnął gdzie pieprz rośnie.
Postawiono na nogi odpowiednie służby. Dziesięciu rakarzy przez dobę przeczesywało gęstwinę. Wreszcie znaleziono, na szczycie akacji kokosowej. Strażacy, nie bez problemów, ściągnęli na ziemię golutkie i zziębnięte zwierzątko.
Było zbyt przerażone, by stawiać opór; w bezpieczny, choć okrutny świat lasu wtargnęła prawdziwa bestia - cywilizacja.
Po krótkim pobycie w Narodowym Instytucie Oswojeń (pozwolicie, że daruję sobie w tej chwili opis całej drogi sądowej, jaką musiałem przejść, by stać się opiekunem prawnym „Mowgliego”) chłopczyk trafił do mnie.
Pół wsi nie mogło w to uwierzyć. Bo po co mu, kawalerowi, co nawet kobity nie ma - dzieciak, w dodatku tak felerny i nierokujący?
Do pewnego momentu życia idzie wyuczyć się mowy, zborności, a jeśli ten etap (i następne, następne) spędzasz w głuszy polując na drobną zwierzynę, żywisz się korzonkami i padliną lisów - koniec, już na zawsze pozostaniesz kiełkami kalejdoskopu pośród litych skał, że użyję takiego porównania (przywlokłem je z fantazji, znaczy - organizm znów walczy ze smutkiem, odpędza Brak).
Zmyślę najprzeróżniejsze, wzruszające, smutne, ale i radosne sytuacje, jakie rzekomo zdarzały się w życiu moim u tarzaniątka.
Tych ostatnich będzie najwięcej, mozolna rehabilitacja zacznie przynosić pozytywne skutki, czynić bestyjkę uroczym parolatkiem o jasnych loczkach i czarno - srebrnych oczętach. Konsekwentnie odmówię choćby i dwudziestemu dziennikarzynie chcącemu przeprowadzić wywiad ze zwykłym bohaterem dnia codziennego, herosem miłości i altruizmu.
Relacje z postępów, jakie zrobi Ezra, będzie można śledzić wyłącznie na blogasku. Jeśli zajdzie konieczność - choć nie śmierdzę groszem - przekupię pismaków, którzy będą tak dociekliwi, że nie dadzą się zbyć i odkryją sekret.
Po co mi, dotąd egzystującemu w internetowym cieniu introwertykowi taka dość szczeniacka zabawa, trolling, co zyskam na mistyfikacji?
Z każdym wpisem, może nawet literką, zdaniem, będzie mnie coraz mniej. Schudnę, zmatowieję, stanę się przejrzysty.
Nie minie pół roku, jak kronikę uczłowieczania będzie prowadzić szklana, eteryczna postać. Ja z dymu. Przeleję się przez ekran do umysłów obcych osób.
Nie zostanie po i ze mnie wiele: ot, jeden gorący piksel w rogu monitora, mało zauważalny błysk. Supernowa dla krasnoludków. Dam się zeżreć bajce, jedynej, jaką pozwoli mi stworzyć ciasnawa pamięć.
I nosiciel Braku, egotyk i (przyznaję) leń patentowany, skończy deklamować Wielką Klaunadę, stand - upowy monolog na szczycie Mont Blanc (dwieście metrów za wsią, na pewno traficie. Pagórek mocy usypany jeszcze za cara z prochów powstańców kościuszkowskich).
Rozpoczynam właśnie blagę, by dać się jej ponieść i pochłonąć w pełni, przewracam na swój łeb kontener wypełniony płonącymi elektrośmieciami. Niedługo wrzucę na fejsa zdjęcia ze spopielania tego rękopisu.
Wszystkiego dobrego, Jolu. Jak zmartwychwstaniesz - nie pij tyle.
Reszty nie mam w obowiązku pozdrawiać. Wasze piksele są lodowate.
Istnieje tylko miłość, pojęcie abstrakcyjne, gdyż nie żyje nikt, kto objąłby je umysłem.
Istniała Jolka, wychowywaliśmy zasuszony owoc udając, że to dziecko, pocieszny synek - Ezra.
Sielanka została nagle zburzona : brzęknęły butle i słoiki stojące koło łóżka. Zbudził się Tomuś i, niczym mityczny Samson, zawalił nam dom na głowy.
Nic zabawnego.
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
20 november 2024
2011wiesiek
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek
19 november 2024
Jeden mostJaga
19 november 2024
0011.
19 november 2024
0010.
19 november 2024
0009.
19 november 2024
0008.
19 november 2024
Metaphysics Of ShrineSatish Verma