31 january 2018
Per fas et nefas cz. III- OST
III. Usiłowanie
Trzecia, najgłębsza ciemność jest puszysta i przytulna, można się nią okryć. I będzie ciepło. I stanie się światłość, ale tylko jeden promyczek.
Jestem o krok od powtórnej Iluminacji. Być może nawet jej nie doświadczę, odbędzie się to gładko i niejako za moimi plecami, prześlizgnie się, niczym stumetrowy wąż, a ja nie spostrzegę, że to już.
Klik! - naciska się wielki guzik z pierwszą literą imienia. Diabelskie bracie tańcują w za światach, bo oto zaraz zjawi się kolejna duszyczka.
Macham na pożegnanie rodzicom, dziadkom, żegnam nienarodzonych braci i siostry. Smoki, czarownice, bawidamków, nosicieli trumien i zbyt ciężkich głów - również pozdrawiam.
I, oczywiście - składającą się z paru moich byłych partnerek, najdoskonalszą Ciebie. Pozdrawiam przez szkło i metal, plastikowe klawisze maszyny, na której napisałbym niejedno, gdybym tylko ją miał; przez kamień i promyk - dwa minerały wypełniające nasze wspólne kosmosy.
A teraz, gdy przestałaś być potrzebna, rzucam tobą o najbliższą brzozę, topię w rowie, albo wysyłam na Saturna, byś przeżyła płomienny romans z jakimś zaginionym kosmonautą, biedakiem z Sojuza 388, który zgubił się w przestrzeni kosmicznej, ale kacapy do dziś ukrywają, że takie wydarzenie w ogóle miało miejsce.
Mogę zrobić ci najgorsze świństwo, na przykład doszyć głowę psa do twojej własnej - i będziesz szczekać w dwójnasób, polifonicznie. Po wsi rozniesie się szczek piętrowy, bliźniaczy.
Albo wyrwę ci język i wszyję w to miejsce mackę ośmiornicy. A zamiast oczu wprawię wałki, tryby, rolki od kultowego Underwooda 5, typ gabinetowy.
Obaliłem rządy, Marxów, Kim Dzong Unów, liczy się jedynie mój obłąkańczy rechot i Bóg mi świadkiem, że będzie się on rozchodził po wszystkich krainach tej bajki.
Żółta łódź przetacza się przez żyły, komuś w płuco wbija się peryskop. Nosiciel śmierci podwodnej idzie na cmentarz, w miejsce, gdzie uroczo rozkładają się jego rodzice. I zwraca ja, tak po prostu wyrzyguje.
Cokolwiek było w moim małym bohaterze - męczenniku, złego, obrazoburczego, grzeszki z tego, czy innego dzieciństwa, cały ten szlam wsiąka w ziemię, kruszy pomniki.
Myślicie, że jakikolwiek kwiat wyrośnie na spalonej, czarnej glebie, którą zalało toksyczne rozlewisko? Obawiam się, że nie ma szans. Czasami miejsca po nas pozostają skażone na długie lata, naznaczamy je ornamentami linii papilarnych, krojem czcionki. Kłębią się tam frazy, smutne i blade, na granicy zaniku, wyrastają białe plamy na zdjęciach.
Nie należy bać się owych krain posamobójczych, co więcej - powinniśmy szukać ich w sobie, dążyć do jak najgłębszego poznania ich, obłaskawienia.
Nie łapiesz o czym mówię, moja mała łódko, żółta toksyno nierozpuszczalna w żadnym ze znanych płynów. Nawet sama nie wiesz, czym jesteś.
Ględzę do ciebie, znaczy - mam do kogo i o coś pewnie mi chodzi; próbujesz podążać za tokiem moich myśli, zastanawiasz się, jaki przybrać kształt, by jak najwierniej odwzorować mój zamysł.
Śmierć, matka, była dziewczyna? A może ostateczne niepogodzenie się z życiem, lub wręcz pogarda dla niego?
Szukasz formy, coraz rozpaczliwej, a ja stoję z boku, zaciemniam twój obraz, bredzę, mylę trop. Już nie da się rozplątać wątków, powstałaś, żółta drzazgo podwodna, zamknięta w niedookreślonej, efemerycznej skrzyni. Przelewasz się wraz z nią, rozpaczliwie próbujesz wyjść. Irytujesz się, bo przecież o coś musi mi chodzić, istnieje zamysł.
No dobrze już, dobrze, uchylę rąbka tajemnicy: część ciebie jest moją, irracjonalną - jak powiedzieliby niektórzy, co rozsądniejsi głupcy - potrzebą zgładzenia siebie, instynktem autodestrukcyjnym, który wziął się nie wiadomo skąd i po co, zleciał pewnego dnia, jak gwiazda zaranna, wieczorny motyl, kometa zbłąkana tu, na wiosze, kometa zgubiona przez jakiegoś Nosiciela, bo przyznacie - ktoś musi obsiewać nieba nad nami.
Albo jak wyjątkowo upierdliwa mucha, lub komar. Przyleciało to - to i wgryzło się człowiekowi w głowę, zliczyło myśli i gdy z owego remanentu wyszło, że wszystkie, co do jednej nadają się do utylizacji - zastąpiło je własnymi. A właściwie jedną, choć wielopoziomowa, jak parking pełen nierokujących naprawy rzęchów, które przyjeżdżają tam, by dokonać żywota. I jestem ciebie pełen, aż po dziurki w nosie, po cebulki włosów, cebulki serca, z których dałoby się wyhodować parę kolejnych pikaw.
Chcesz, moje maleńkie zło, żółtko pełne jadu, bym się zatrzymał, wrócił do domu? Otwieram drzwi stodoły opuszczonego gospodarstwa X...-wskich. Chwilę później wychodzę z linką holowniczą (swoich nie widziałem na oczy, odkąd ojciec pochował, wiedząc co zamiaruję; kupiłbym nową, w końcu nie majątek, ale po co? ta jest za darmo i nie sparciał, zdrowy sznur, utrzymałby sumowca).
I jestem w obórce, a raczej chliwie, jak gwarowo mawia się w moich stronach.
Stojąc na zaschniętym od lat oborniku wiążę pętlę do przedwiecznej belki. Naprawdę, tyciuśkie zło, liczysz, ze zrejteruję w ostatniej chwili? Naiwniuśkie jesteś. Mogę opowiedzieć ci historyjkę? W końcu, nim się zbiorę w sobie, mi nie trochę czasu.
Słuchaj: było sobie mikropaństewko. Mniejsza o nazwę, i tak ci nic nie powie. Nazwijmy je Polska II, może być? Okej, Polska IV, model 4.0, dopracowany niemalże do perfekcji.
Założono enklawę. Burmistrz miasta - nosiciela wyraził zgodę na odżarcie, odgryzienie fragmentu dzielnicy, dajmy na to Octu (skoro w Gdańsku może być Oliwa, to czemu w arcyfikcyjnym mieście nie miałyby istnieć dzielnice Keczup, Musztarda, Majonez?).
Powstały grodzenia, zasieki z drutem kolczastym, fosy. Czwarta Rzeczpospolita, będąca w brzuchu Trzeciej niczym niestrawny Jonasz, obwarowała się. Mówiono nawet, że złamanie zakazu opuszczania mikropaństewka, podobnie jak nielegalne przekroczenie granicy, czy sama taka próba, groziły niechybną śmiercią, rozstrzelaniem przez strażników tępo gapiących się w budek wartowniczych.
Szybko zbudowano tyleż okazały, co ponury budynek bramny.
Jedyną zasadą, jaka oficjalnie panowała w RP - bis było "Żadnych religii". Na wzór sowiecki ojcowie założyciele (aż tak naiwni, czy zwyczajnie wyrachowani?) planowali stworzyć kraj bez bogów.
Nie powiem, na początku było wręcz sielankowo: wszelkiej maści ateiści, lewicowcy, wolnomyśliciele, antyfaszyści, punki, anarchiści, najprzeróżniejsze freaki, hipsterzy zwabieni wizją krainy artystów, autentycznie chcący stworzyć ateo - enklawę, masowo osiedlali się za drutami.
Zanim uzyskali obywatelstwo, poddawani byli, rzecz jasna, szczegółowej weryfikacji. Żaden przebrzydły dewota miał się nie prześlizgnąć. Bolszewicy XXI wieku z całą starannością, skrupulatnie odławiali "kretów" chcących dostać się do interioru, by siać ferment, prowadzić agitację.
Pewnego dnia uroczyście otwarto kraj (sic!). Godło i hymn, granice i przywódca uzyskały uznanie państwa - matki. Poza II RP nie zrobił tego nikt inny, nawet Seeland.
Nowy Wspaniały Mikroświat niedługo był oazą szczęścia, tolerancji. Rajek na Ziemi mutował, powoli przeobrażał się w Piekło. Dzień po dniu, konsekwentnie, z anarchii - w tyranię.
Nie minął rok, jak policja antyreligijna na rynku ścięła dwóch Świadków Jehowy, którzy popełnili najstraszniejszą ze zbrodni: rozdawali Strażnicę i Przebudźcie się - zakazane, nieprawomyślne czasopisma.
Doszło do wynaturzeń jak u Ruskich, zapanował strach, ludzie znikali w milczeniu, Na ich miejsce pojawiali się inni, nieświadomi osiedleńcy. Ci szybko orientowali się, że są w paszczy lwa. Ale nie było już odwrotu, raz zamknięte za człowiekiem bramy nie otwierały się już nigdy, zostawał on wciągnięty w tryby niepobożnej machiny i przez nią zmiażdżony.
Zwłok oczywiście nie wydawano pozostałej za murem rodzinie, ciała były grzebane gdzie się dało, nawet na przyszkolnym boisku. Rewolucja w sercu obozu rewolucjonistów pożerała swoje dzieci i wnuki. Wyrzygiwała gorącą papkę.
Nie wiedzieć kiedy przerażenie, suma wszystkich strachów (wiem, jest horror o takim tytule) była tak silna, ze zaczęła przeobrażać się w materię. Za sprawą niepoznanej jeszcze reakcji chemicznej myśli mieszkańców stawały się potworem.
Rósł on, krystalizował się z łez, krwi, drżenia rąk, z każdej nieprzespanej nocy, siniaka, palca obciętego przez siepaczy ateo - szariatu.
Decydenci oczywiście nie dostrzegali, że w powietrzu tworzy się bestia, jak wszyscy rządzący na świecie byli na to zbyt mali i ślepi, za bardzo skupieni na władzy i utrzymaniu się na stołku.
Nawet dyktator, pełniący funkcję wiecznego prezydenta Y. (nazwisko nic wam nie powie), choć codziennie patrzył na państewko - dzielnicę z okna najwyższego budynku, nie widział zagrożenia.
A to rosło, karmione obficie owocami terroru, łuski kamieniały od strachu i bólu niewinnie rozstrzeliwanych obywateli (najwyższy wymiar kary można było otrzymać nawet za powiedzenie "o Jezu").
Wreszcie, gdy nastąpił przesyt, przekarmione zwierzę, którego cielsko wylewało się daleko poza zasieki Polski - bis, zaczęło ziać ogniem. Ale bezbolesnym, nie mogącym nikogo poparzyć, ani niczego spalić; ogniem zimnym i błyszczącym.
Ludzie wychodzili na ulice by obserwować, jak na niebie wyrastają zorze, tańczą świetliste arlekiny.
Na rzęsach i brwiach mieszkańców osiadały krople tęczy. Do pustych niebios wznoszono ramiona i okrzyki Zdarzał się, na oczach ustach i w myślach cud powszechnego nawrócenia. Rozlała się religijna maź.
Zamordystyczni policjanci porzucali broń, urzędnicy darli teczki osób podejrzanych o praktykowanie zabobonów. Aparat represji przestawał istnieć. W ciągu paru chwil przenicowane miasto zaczęło tętnić śpiewami, tysiące gardeł opiewało to czy inne bóstwo. Dało się słyszeć kolędy i pastorałki, gospel, chrześcijańskiego rocka, nawet unblack metal; pieśni greckie, hinduskie; krzyczano po arabsku i persku; oszalali z ekscytacji ludzie deklarowali głęboką wiarę, przepraszali swe bóstwa.
Następnie zaczęli się biczować, świadomi powagi przestępstwa, ciężaru gatunkowego niewiary. Tu nie wystarczyło zwykłe porwanie na sobie ubrania, ogolenie głowy i posypanie jej popiołem; na nic zdałyby się spowiedzi, posty, medytacje. Winę win należało zmazać możliwie największym wyrzeczeniem.
Po miastopaństwie ciągnęły więc, w tę i z powrotem, krwawe procesje zawodzących masochistów.
Z czasem autoagresorzy uznali, że i tego nie dość, założenie komuny, ba - państwa bezbożników jest zbrodnią, jaką może zmazać wyłącznie poświęcenie się w pełni, boleśnie, oddanie ciała i ducha na ołtarzu, ofiara całopalna.
Pospiesznie rozebrano blaszane domy, urzędy, usypano z nich gruzo - ołtarz i stos w jednym.
Kapłan, do niedawna słynny profesor nadzwyczajny, wykładowca i propagator niewiary, Ryszard Dawkińczuk, podpalił oblany benzyną tłum.
Buchnął ogień, w powietrze wzbiły się czarne obłoki - symbol wiernopoddańczej miłości, uczucia synkretycznego, połączenia fanatyzmu, zaślepienia z amokiem.
Nie pachniało różami.
Neofici płonęli w milczeniu, zwarci w ciasne kordony. Jeden po drugim, z uśmiechem na ustach. W makabrycznym obrazie było coś pięknego. Mistyka pasyjna. Wiara dantejska zapamiętale pożerała wyznawców.
Jakakolwiek jednostka straży pożarnej czy policji nie zjawiła się na miejscu, by choćby dogasić resztki nieszczęśników, sporządzić protokół. Mieszkańcy okolicznych miast dopiero trzy i pół roku od tragedii sforsowali zasieki, przekroczyli mury straconego miasta. Nie żałowano fanatyków, do dziś nie ma pomnika, czy choćby tablicy upamiętniającej śmierć kilkuset, bądź więcej osób.
Dzielnica została na powrót przyłączona do miasta, kraiczek Polska IV rozpłynął się w głębi map.
Potwór tymczasem wyiskrzył się zupełnie, zmalał kilkunastokrotnie i zlazł z nieba jako cherlawy urzędniczyna z teczuszką pod pachą. Obecnie pracuje w ratuszu i niechętnie wraca do wydarzenia sprzed lat.
Koniec - uśmiecham się w myślach.
Ech, gdybym miał więcej czasu - spisałbym tę historyjeczkę Underwoodzie 5 typ gabinetowy. Widziałem ostatnio taką maszynę na allegro. Można by, choć to straszna profanacja, pomalować w psychodeliczne kolory, stworzyć misz - masz zygzaków i kwiatów, iskier i plam.
Byłaby niczym auto Janis Joplin, machina - gilotyna, idealna do napisania na niej listu pożegnalnego, oczywiście będąc na kwasie, na wszelkich możliwych prochach.
A potem poszłoby się czystą i wyraźną Drogą ku największemu tripowi i zarazem największej trzeźwości.
Najlepsze historie kleci się w miejscach paskudnych jak to: w murszejącym chlewiku z pętlą na szyi. Za chwilkę każda bajka zmieni się w grudkę piasku, albo ciemność. Nie będzie głazów, ani promyków.
Uwaga... - biorę głęboki wdech. Sznur uciska gardło.
I zaraz zginam się wpół ze śmiechu, bowiem wyobraziłem sobie niewidomego mężczyznę, któremu pies - przewodnik czyta książki i gazety. Dobre.
No, to teraz na poważnie.
- Karol Wojtyła i Charles Bukowski urodzili się w tym samym roku, wiedziałeś? Opowiedz się po jednej ze stron, wybierz postać, którą będziesz grał. Uniplayerzy od dawna siedzą za pulpitami. Wszyscy czekamy na ciebie. No, czemu się ociągasz? - szepcze żółta, błyszcząca anielica stróżka.
Odpędzam ją. Nie pomaga. Niewiele mam w zasięgu ręki, w końcu to chliwa, nie warsztat.
Nie złażąc z pętli, z mozołem odrywam kawał dechy. Zagrody się chwieja. Cały budyneczek się kołysze. Kurde, zaraz nie będę musiał nic sobie robić, wystarczy poczekać i szarpnąć tak parę razy, a zginę w katastrofie budowlanej.
- Widzę, że się zdecydowałeś. Co - już meblujesz własne muzeum? Po co ci ta maszyna? Byłeś nikim i odchodzisz jak nikt, zdychasz niczym kundel, zapchlony, wiejski... - szczerzy kły Ten Drugi. Moment później dostaje plaskacza w kudłaty pysk.
I rozwiewają się, niebożęta.
No, pożartowało się, pozmyślało, teraz nie ma co zwlekać. Do dzieła.
Przygotowuję się do skoku. Za chwilę znajdę się w bezbrzeżnym Legolandzie.
Raz...
Obórka to w istocie katedra. Nie jest pokryta dachówką, lecz księżycami. Wirują, tańczą po dachu, wprawione w ruch przez zabiedzonego urzędasa. To on obsiewa czerń gwiazdami; sprawia, że na Antarktydzie i Archipelagach Ciszy spadają komety. Człowiek - deszcz, wielki szaman sprowadzający ognisty grad. To ja. Tak jakby.
Dwa...
Moja Droga jest pełna mleka. Mam uczulenie na laktozę. Pochylam się nad cieknącym zdrojem i zastanawiam się, czy to dobrze, czy źle.
Trzy...
Czuję, jak ze strachu siwieją włosy. Każdemu. I rosną, wiją się po karkach. Tworzą poezje. "Poduszka z twoich włosów" - najnowszy tomik zmarłego w tym roku śmiercią samobójczą Z. (nazwisko wam nic nie powie) już do nabycia w wybranych empikach. Ceny co prawda jeszcze nie ustalono, ale z pewnością nie będzie wygórowana: kosz jabłek, świeca bez knota, albo pony kamień. Na pewno się dogadamy.
Autor, drodzy państwo, skoczył niefortunnie na główkę. I ją stracił pod wpływem wstrząsu. Nawet nie musiała stykać się z ziemią; fikoł wykonany przez mężczyznę był tak gwałtowny, że nie można było nic zrobić. Gdyby nawet sam profesor Religa zajmował się kręgarstwem - niewiele by pomógł.
I tak turla się po świecie, w powietrzu, baniak naszego autora. Wyłysiał przy tym strasznie, jak mawiają górale: "najszybciej starzeje się człowiek po śmierci".
Wczoraj na przykład głowę widziano w Sydney. Jacyś żartownisie zatknęli ją na szczycie żagla ikonicznej opery. Próbowano ją złapać, rozciągano cieci, wynajęto kilkunastu rakarzy, a gdy to nic nie pomogło - poproszono o pomoc myśliwych z okolicznego koła łowieckiego.
Pozostał jedynie odstrzał. Trzeba zaprowadzić porządek, nie może się przecież tak turlać samopas i rozsiewać myśli. Jeszcze powie za dużo, nieopatrznie zdradzi tajemnicę państwową - i konflikt nuklearny gotowy.
Chodzą słuchy, że planuje się w tej sprawie zwołać Konwent Seniorów.
Na szczycie Unii obradują, konferencja za konferencją: "Głowa a sprawa polska", "Wpływ głowy na geopolitykę - prawda czy mit?".
Cztery... - szepczę nadprogramową liczbę. Śmierć powinna być pełna, do pary. Trójka jest kulawa, utyka na jedną nogę.
I pcham przed siebie wielki ciężar, rzucam się w jasną, szumującą toń.
Wiecie jakie to uczucie - topić się w butelce szampana? Właśnie takie. I znów, licho wie czemu, przebiega mi przez (sic!) głowę myśl o włosach. Olbrzymich, włosach - gigantach, o hiperfryzurze.
Żeby tak związać je w miotłę, po czym wprawić w ruch, jak dziecięcego bączka. I by frunęła przez Ziemię, ścierając na pył wszystko, co napotka na swojej drodze.
By nie było przed nią, niezniszczalną i śmiercionośną, ucieczki.
A gdy już starłaby cały glob, sprawiła, ze stałby się jedynie kupką piachu - leciałaby dalej, w kosmos. I tak bez ustanku, aż nie pozostałoby nic, prócz prochu.
Potem wzięłaby się za czas. Tu byłoby wiele do roztarcia. Ale miałaby czas. By go sprowadzić do parteru i zniszczyć.
Potem, gdy wszelkie mierzalne wielkości, jednostki, długość, szerokość, ciężar i prędkość przestałyby istnieć, wymiotłaby olbrzymie hałdy piachu w nozdrza Bogu. Jakiś chyba istnieje, rzeczywistość nie może być tak durna sama z siebie. I rozkichałby się stwórca, niczym po tabace.
Idę tunelem. Przez tunel. Gardziel spalonego smoka, który wyrzygał wszystkie gwiazdy i został zdegradowany do roli pomocy biurowej.
Siedzi, ciura, w szarym kącie i klepie na starej maszynie nikomu niepotrzebne raporty, makulator jeden.
Prowadzi mnie stary pies. Wiem, ze ma na imię Janajew, albo Władimirowicz. Z pyska śmierdzi mu gorzałą. Mądra bestia, potrafi czytać gazety, nawet wspak.
I shot the cherry - nucę cichutko. Rozgniotłem wisienkę z błota. Jeszcze, nie daj panie, ktoś zrobiłby z niej dżem i wymiotował potem przez pół dnia.
Podchodzimy do grupki ludzi. Pełen przekrój ras, wieku, płci: od białych blondynów, przez tajskie dziweczki, skończywszy na czarniejszych od smoły, podstarzałych transwestytach.
- Pięknie ci się udała opowieść. Wyrabiasz się, synku - mówi nobliwy pan w beżowym garniturze.
- Musisz być dzielny, nie płacz - obejmuje mnie jakaś matrona.
- Nie mam zamiaru! - obruszam się. Aha - więc mogę mówić, nie jest tak źle!
- Jakby ci to powiedzieć... ale obiecaj, że zniesiesz to jak duży chłopiec, po męsku.
- Co do kur... - mnę w ustach szpetne słowo.
- Twoi rodzice już nie wrócą. Żółta łódź, którą płynęli... no wiesz... rozbiła się o skały. Cała załoga...
- Nie wiem, o czym ty bredzisz, człowieku. O - tyle mnie to obchodzi - wykonuję gest Kozakiewicza.
- Będzie ci ciężko, straciłeś tatę, mamę, nie masz się gdzie podziać. Może idź zapytaj sióstr Urszulanek, prowadzą tu niedaleko ośrodek.
- A ty - chyba psychiatrę. Wiesz, ile mam lat?
Odpowiada mi rechot.
- Za mało, by silić się na choćby próbę poszukiwania odpowiedzi? Zadałeś w ciemność zbyt wiele ważkich pytań. Zamiast mądrości usłyszałeś tylko krzyk.
- Dobra - kim jesteście - diabły, anioły?
- Ani jedni, ani drudzy. My to tylko wędrowna trupa cyrkowa. Połykacze ognia, sztukmistrze, kuglarze.
- Pieprzysz, nie ma formy pośredniej.
- Tam spytaj, może ci lepiej objaśnią. Na nas już czas. I pamiętaj - nie idź w prawo. Tam za lasem było kiedyś państwo. Albo kolonia karna, mniejsza o to. I wszyscy się, bracie, spalili. W dodatku bez powodu! - siwy wariat teatralnym gestem łapie się za głowę.
I odchodzą, barwni cudacy, ze śpiewem na ustach. Kołyszą się przy tym, jakby tańczyli tarantellę.
- Psst, młody - cho no - konspiracyjnie szepcze łysawy jegomość. Szelmowska gęba, nic dobrego.
- Zoba, jaka fajna, Royal Quiet Deluxe typewriter, sam Fleming napisał na niej Dżejmsa Bonda - krętaczyk wyjmuje zza pazuchy błyszczącą maszynę do pisania.
- Ta, Fleming, jasne. Dekomplet, połowy klawiszy brakuje i widać, że na chama przejechane złotolem. Nie ze mną te numery - orientuję się, że mówię jak na starych filmach.
Kanciarz patrzy spod byka, jakby chciał mnie zaraz uderzyć.
- Ile?
- Dwie stówy i pozytywkę.
- Co? Jaką pozy...
- To, co słyszałeś. Ewentualnie mogą być rybki, szklane. albo wazon.
- Czy ja wyglądam, kurwa, na kogoś, kto nosi przy sobie wazon?
- Nie to nie. Łachy bez. Nara. I uważaj na siebie, he, he. Po lewej straszy, tam się sekta spaliła. Normalnie hippisy, czy inne satanisty se mieli orgietkę przy świecach.
- To jakiś obłęd. Przecież ja ich wymyśliłem.
- Tak się tylko zdaje. Każdemu. De ja vu post mortem, z francuska. Zajob po prostu.
- Sam jesteś... eee - żegnam.
Mężczyzna odchodzi w ciemność. Orientuję się, że gdzieś wcięło psa. Gwiżdżę, ale bez rezultatu.
- Tutaj! - odzywa siew końcu damski, młody głos. Biegnę ile sił, oczywiście kierując się w lewo.
Dziewczyna- młoda i niebrzydka siedzi na olbrzymim głazie.
- Cześć.
- Dzień dobry.
- Coś taki oficjalny? Śniłam ci się wczoraj, kochaliśmy się, a teraz mnie nie poznajesz?
- Byłem pijany, nie pamiętam.
- Każdy tak mówi. Boicie się konsekwencji, tchórze, nawet wiedząc, że jestem darmowa, nie istnieję, więc nie zajdę w ciążę i możecie robić ze mną, co tylko zechcecie. Frajerzy!
- Więc to piekło?
- To tunel, nie widzisz?
- Dobra, dobra. Dokąd prowadzi? Wiesz, o co pytam.
- Tu i tam, wszędzie dojdziesz w lewo. Są tu nawet świątynie. Możesz być zasadźcą, założycielem miasta, kasztelanem, albo biskupem.
- W prawo - co, sekta?
- Tam tylko ruiny. Śmietnik. Wulkan wybuchł, czy coś. Gruzowisko. Ty - a słyszałeś kawał, jak Mongoł, Rusek i Niemiec wchodzą do baru?
- Dzięki.
Zawracam. I jak oszalały biegnę w prawo. Diabelski test na inteligencję, co? Oj, nie ze mną, Brunner. Co ja - Durnyj Iwanko z bajek?
Wypluwam płuca, potykam się o kamienie. Zaraz będzie Niebo, albo chociaż Czyściec.
- Psa szukasz? Dawno zdechł. Jeden doktorek doszył mu dwie dodatkowe głowy. Chciał mieć, kurna jego mać, Cerbera - bredzi ktoś o nieustalonym wyglądzie. Przydrożny Chłopczyk z Zapałkami. Pewnie to on skopcił Polskę - bis, by wyeliminować konkurentów.
- Aaach! - krzyczę nagle. Jestem nad przepaścią. Pode mną rozciąga się półnicość.
W ciemnościach majaczą co prawda zarysy chat - nie chat, ale czy można to brać za coś więcej, niż miraż?
Zejścia nie ma, schodki gorzej, niż w strzępach.
Rzucić się w ten bezkres? Czy można popełnić samobójstwo incepcyjne, znaleźć śmierć w śmierci? Wiem, niejeden się starał, wielu pewnie chciało, ale najczęściej kończyło się na złamanym kręgosłupie, albo nie wyszło poza fazę rozmów przy kielichu z samym sobą.
Ej, zaraz, poznaję! To przecież moja wieś! No jak mógłbym teraz nie spróbować! Przecież się nie zabiję, he, he - mój głos przypomina sznapsbaryton kusiciela od pacykowanego badziewia. Widocznie w tych stronach to głos przechodni.
Biorę rozbieg. Czorty nie próbują zatrzymać, wiec lecęęęęę...
Zastanawiam się, czy wieś w wersji pozagrobowej będzie się diametralnie różnić od tej, którą znam, wiochy z jasnej strony. Lecę z teczuszką pod jedna i Underwoodem 5 typ gabinetowy pod drugą pachą.
Będę niechętnie wracać do tej historii, zostanie zdeponowana w szczerozłotym sejfie (ostatnio upycham tam coraz więcej klejnotów!).
Jestem coraz bliżej „ziemi”, czymkolwiek jest. Słyszę jak szczeka Trocki, kochane psisko.
Zdecydowałem się na ten krok, wybrałem życie w choć trochę znanej, obłaskawionej ułudzie, zamiast walczyć z nieznanym. Może skazałem się na pokutowanie, tamci mieli rację, powtórzę swój los, tylko będzie to o wiele cięższa wersja.
Nie dbam o to. Sama świadomość istnienie, to, że odbieram jakiekolwiek bodźce, że myślę, świadczy o definitywnej klęsce. Wybrałem w ciemno rodzaj pokuty.
Rosyjska ruletka, wszystkie komory pełne.
Następuje zwolnienie blokady i rozpoczynamy losowanie sześciu liczb.
Koniec (bez daty)
Ps. Spadłem gdzieś w kącie twego pokoju. Słyszysz?
Klik! Klik! Idź za tym dźwiękiem. Znajdziesz mnie, jestem za meblościanką, albo pod wersalką.
Piszę nowy horror. Nie mogę chodzić. Skończyły się wszystkie Drogi, zgasły promienie. Istnieje tylko kamień.
Zrzuć go ze mnie. Nie spiesz się, masz na to małą wieczność.
A potem spraw se kota i nazwij Nihilista. Możesz zagłaskać na śmierć.
Finito.
21 december 2024
2112wiesiek
21 december 2024
Wesołych ŚwiątJaga
20 december 2024
2012wiesiek
19 december 2024
18,12wiesiek
18 december 2024
1812wiesiek
17 december 2024
tarcza zegara "miasteczkojeśli tylko
17 december 2024
3 zegary ceramiczne - środkowyjeśli tylko
17 december 2024
1712wiesiek
16 december 2024
1612wiesiek
14 december 2024
Zawiązała naturaJaga