8 czerwca 2012
Metameron
Kiedy się już nie ma domu i jeszcze się nie ma domu, i nigdy już się nie będzie miało domu, rozwieszone jak pajęczyna marzenia szarpie wiatr.
Schodziłam pod zasłoniętymi powiekami w uliczki szkicowane lekkim pociągnięciem wyobraźni. Z kasyna na rogu Wolnej i Zagubionej sączył się jazz. Nie zastanawiałam się, dlaczego "sączył", a nie wylewał. Weszłam, podałam płaszcz szatniarzowi. Ten sam szary i wytarty, który tyle lat temu kupiłam za pierwsze zebrane grosze i nosiłam z dumą, dopóki nie odkryłam, że to zwyczajna "okryjbieda". Od tamtej chwili wszystko miało być mocne i skrojone na miarę.
Grupka graczy wymieniała spojrzenia. Podeszłam i cicho stanęłam obok. Działo się coś poza moją wyobraźnią, słowa docierały do uszu jak poszarpane strzępy fałszującej muzyki. Nie pamiętam, w jaki sposób włączono mnie do gry i kiedy wyjęłam z portfela, wsunięte na czarną godzinę, banknoty. Nie miałam świadomości, gdzie przebiega granica snu i jawy. Dzień się kończył, a suche podniebienie dawało podobieństwo rzeczywistości.
- Cholera, już późno! - powiedziałam na tyle głośno, że spojrzenia kilku osób przycisnęły mnie jak stukilowy odważnik.
- Śpieszysz się? - zapytał przystojny, na pierwszy rzut oka, lekko siwiejący szatyn.
- Nie, tak tylko... bez znaczenia. Nigdzie się nie śpieszę.- Nie kłamałam, czułam, że nie mam dokąd wracać.
I tu praktycznie mogłabym otworzyć oczy i zmienić scenerię, jednak wszelkie próby przecierania powiek nic nie dawały. Sen się nie śnił, tylko trwał. Pozostało więc czekać na dalszy ciąg.
- Podaj jakieś cyfry! - Znów usłyszałam stojącego obok szatyna.
- Jeden, pięć, sześć, dwa... - wyszeptałam z pamięci, tak bardzo znajome i takie nie moje.
- Masz szansę... - mówił nie podnosząc głowy znad kartki, na której coś kreślił długopisem z logo Pelikana. - Masz, ale za rok o tej porze - dokończył, zwijając kartkę w kulkę.
Nie miało dla mnie znaczenia jakieś tam gadanie, w końcu, ile już razy słyszałam podobne przewidywania.
Z nudów poprosiłam o piwo. Wydawało się najlepsze na ugaszenie pragnienia, liczyłam też na chwilową poprawę nastroju.
- Jestem Teodor, dla znajomych: Ted - przedstawił się szatyn, a ja nagle parsknęłam śmiechem, bo wymienione imię wydało się komiczne.
- Przepraszam, to chyba piwo, za bardzo mnie rozgrzało... Mam na imię Lena, ale dokładnie Elena, tylko to "e" jest bez znaczenia.
- Wszystko ma znaczenie, każda sylaba, której dajemy życie, ma znaczenie. - Wyglądało, że Teodor zamieniał się w filozofa.
- Muszę się pożegnać, jednak jest późno. Dziękuję, Ted, za towarzystwo - powiedziałam poważnie, z elegancją, o którą dbałam bardziej niż o wszelkie inne subtelności kobiecej natury.
Wyszłam w środek nocy i serce ulicy - teraz zdawała się znajoma jak pies sąsiada na schodach, po których wspinam się tyle lat.
Kiedy się już nie ma domu i jeszcze się nie ma domu... - słowa wracały do mnie, kręcąc wokół myśli jak pył znad wialni, oddzielającej żywe ziarna od martwych.
Weszłam do mieszkania cicho, zdjęłam buty i kurtkę... Teraz spostrzegłam, że szatniarz nie podał mi mojego płaszcza. W kieszeni czerwonej szwedki znalazłam własną szminkę. Nauczyłam się niczemu nie dziwić, to podstawowa zasada, kiedy przekracza się Metameron.
Spałam spokojnie, rankiem kawa stygła jak dawniej, podczas gdy układałam włosy na szczotkę.
Y así pasan los días
Y yo, desesperando
Y tú, tú contestando
Quizás, quizás, quizás
Następne tygodnie pozorowały "normalność".
***
Tramwaj podjeżdżał wolno, jakby motorniczy nad czymś się zamyślił, być może dlatego, że był to zjazd do zajezdni. Mając w perspektywie jedynie dwa przystanki, wsiadłam bez zastanowienia.
- Czy skręca pan w Kapucyńską? - pytanie zadał mężczyzna, który właśnie dobiegł do przystanku. Negatywna odpowiedź skierowała jego wzrok w drugą stronę, z której nadjeżdżał następny tramwaj.
"Przecież to był Bartek!" - Myśl o spotkaniu dawnego przyjaciela przyśpieszyła mi tętno. Bez namysłu wyskoczyłam na najbliższym skrzyżowaniu, zakładając, że przesiądę się w skład jadący za moim.
***
Piliśmy kawę w kafejce "Pod Pinokiem", która swojego czasu słynęła z najlepszej gorącej czekolady w mieście.
- Czytałam twój artykuł o Peru. - Nie wiedziałam, jak podtrzymać rozmowę, która po spontanicznej kaskadzie pytań i odpowiedzi typu "co u ciebie", przestawała się kleić.
Bartek od lat podróżował. Miał łatwość przyswajania obcych języków, czego mu zawsze zazdrościłam.
- Przeprowadzam się tam... - Przerwał i chyba nie wiedział, czy kontynuować. - W Peru mieszka moja żona i dzieci - dokończył już pewnie.
- Nie wiedziałam, fantastycznie, tutaj życie jest takie nudne! - Zaczynałam być spontaniczna, jak mi się to czasem zdarza.
- Ale na razie nie wyjadę, dopóki czegoś nie wyjaśnię... - Widzisz, nie przyjechałem bez przyczyny. Pamiętasz dom, w którym mieszkaliśmy?
- Bartku, ależ on żyje we mnie, nie ma dnia, abym nie myślała... Ten stary dąb na podwórzu śni mi się co noc...
Gdy to powiedziałam, twarz przyjaciela jakby poszarzała, chwycił mnie za rękę, po chwili puścił.
- Wiedziałem, że coś nie jest w porządku! - krzyknął głośno, niepokojąc kelnerkę.
Umówiliśmy się za tydzień w naszym miasteczku.
***
"Lenko, jestem dziwnm człowiekiem." - Kolejny raz przypominałam sobie te słowa. Chciałam je zachować, jak nie mogłam "jego", mężczyzny, który w jednej chwili potrafił wokół mnie zmieniać rzeczywistość. Dawał i zabierał miłość, podnosząc i zaciągając kotarę na scenie życia. Ale dopiero całkiem niedawno zaczęłam rozumieć, co chciał mi powiedzieć. Metameron miał bramy. Właśnie w jednej z nich pojawił się pewnej jesiennej nocy, aby zabrać mnie w podróż. Nazwałam go Księciem na białym koniu, bo gwiaździsta noc sprzyja wyobraźni. Później, gdy zniknął, nic nie miało krawędzi.
Kiedy się już nie ma domu i jeszcze się nie ma domu... - Szukałam oparcia, rozciągając puste ramiona między złudzenia.
Jednak, którejś wiosny mój Książę wrócił na chwilę, aby zasiać niepokój i tęsknotę, chociaż z perspektywy czasu myślę, że chciał zostawić otwarte drzwi Metameromu. Za nimi prowadziliśmy długie rozmowy. Patyki rzucane do rzeki płynęły tam, gdzie nas nie było.
***
- Widzieliście moją czerwoną kurtkę? - darłam się wyrzucając z dna szafy sterty ubrań.
- Wisi w przedpokoju już chyba od roku, nie schowałaś jej! - Mąż patrzył na mnie jak na idiotkę.
- Od roku? - Teraz zaczęłam sobie przypominać, ale coś nie dawało mi spokoju.
- Kacper, jadę na jeden dzień "do domu"... Mówiłam ci? Chyba nie, nie miałam czasu, a może ty nie miałeś, zresztą, zadzwonię. - Zdjęłam kurtkę z wieszaka, zwinęłam do torby i sięgnęłam po klucze. Odjeżdżając machnęłam ręką stojącemu w oknie, zamyślonemu nad czymś mężowi.
Tembr silnika uspokajał. Skręcając z Wolnej w Zagubioną zahamowałam, bo nagle zrobiło się czerwone. Na przejściu stał nie kto inny, tylko Ted. Poznałam go, chociaż przy dziennym świetle wydawał się wyższy. On też mnie poznał, więc wjechałam w zatoczkę. Podbiegł i przywitaliśmy się jak starzy znajomi.
- Co tu robisz? - spytałam.
- Przecież pracuję w kasynie! - Wydawał się zdziwiony moją niewiedzą.
- No tak, pytam bez sensu! Wiesz, myślałam, że to wszystko wtedy... Było takie nierzeczywiste!
- Było bliskie nierzeczywistości, tamtego dnia mieliśmy koniunkcję stref..., nie wiedziałaś?
A dziś jest kolejna, byłem więc pewny, że się spotkamy.
- Ale ja nie mogę, jestem umówiona, nie da rady. Kiedy indziej. - Uśmiechałam się, jak umiałam najładniej.
- Nie masz wpływu, nie uciekniesz, co ma się zdarzyć, będzie, niezależnie od miejsca. A dokąd jedziesz? - Ted wydał mi się szczery, czułam, że mogę mu ufać.
- Mam jeszcze czas, wejdźmy na kawę. - Zaproponowałam, wychodząc z auta.
- Twoja historia jest taka niedokończona... jak i moja. - Ted gładził się po idealnie wygolonej brodzie. - Myślisz, że kiedyś zasadzisz własne drzewo?
- Tracę nadzieję, każdy rok zamyka wieko nad pustką. Nie mam już siły. Wir kręci w kółko, prąd niesie, ale mnie nie zabiera. Kształtuje, jak gliniane naczynie na kole garncarza.
***
Miasteczko już zasypiało. W hotelu "Pod Wierzbami" czekał pokój, a w kawiarence Bartek zaczytany w jakiejś książce o Amazonii.
- Jestem! - Podeszłam i pocałowałam przyjaciela w policzki. Odwzajemnił moją radość.
Zamówiliśmy po porcji paschy, lokalnego specjału, i kawę z koniakiem.
- Tak naprawdę nie mam pojęcia, od czego powinniśmy zacząć - przyznałam się do moich wątpliwości.
- Myślę, że po prostu odwiedzimy stare miejsca, może coś przyjdzie do głowy. - Głos Bartka był na tyle pewny, że stałam się spokojniejsza.
Powietrze od rzeki, przed nocą chłodniejsze, wzbudzało wspomnienia. Zapach mokrych muszli trzymał pierwszą nutę, następną - mięta. Szliśmy z Bartkiem, nie odzywając się do siebie. Ulica, na której stał dom została odnowiona i stanowiła główną turystyczną aleję miasteczka. Stare budynki znikły pośród nowych, wyższych, pełnych świateł i reklam. Tam, dokąd szliśmy stał teraz czterogwiazdkowy hotel. Pracownik pilnujący wejścia zerkał na nas podejrzanie, gdy wchodziliśmy na dziedziniec. Kamienny klomb na samym środku, odurzał soczystym zapachem róż. Kawałek dalej, w szklanej altanie, ujrzeliśmy nasze drzewo. Architekt genialnie wpasował je w projekt. Na pustych stolikach zewnętrznej kawiarni paliły się lampki oliwne. Dobrze, że nie włączono muzyki; ukryty w liściach drozd o tej porze wystarczał za najlepsze koncerty.
Poczułam, jak odpływa ze mnie zmęczenie, a nierówne krawędzie emocji zlewają bezboleśnie. Zamknęłam oczy. Bartek zamówił wino. Musiałam, tak się czasem zdarza..., zasnąć na kilka sekund.
Znów miałam pięć lat, za chwilę dwanaście, czternaście... "Kiedy się jeszcze ma dom i jeszcze się nie ma domu..." - I nagle zrozumiałam, że nie przeszłam właściwą bramą!
- Bartek! Brama! - Chyba miałam oczy wielkie jak talerze, bo przyjaciel patrzył na mnie przerażony. - Powiedz, co chciałeś wyjaśnić? Co się tak naprawdę stało? Dlaczego przyjechałeś?
- Widzisz - zaczął mówić wolno - zanim zamieszkaliśmy w Peru, kilka lat spędziliśmy w Australii. Szukałem materiału do artykułów o jadowitych zwierzętach. Nie było z tego zbyt dużo pieniędzy, wszystko zdawało się zabawą i pewnego dnia postanowiłem, że spróbuję sił w handlu. Umówiłem się z właścicielem jednej z kopalń opali, że załatwię mu korzystną sprzedaż na terenie Europy. Tak naprawdę nie miałem pojęcia, jak to zrobię. Podczas któregoś z naszych spotkań spadłem w niezabezpieczoną dziurę i tak naprawdę... przeżyłem cudem. - Bartek przy ostatnim zdaniu złapał powietrze, jakby miał się za chwilę udusić.
Nie przerywałam ciszy, wiedziałam, że zaraz znów zacznie mówić.
- Leżałem nieprzytomny, a może nieżywy - opowiadał dalej - gdy usłyszałem... drozda. - Bartek znów złapał powietrze. - I widziałem nasz dąb. Rozłożył konary jak ramiona. Wchodziłem w głąb niego, czas się cofał w słojach drzewa, szedłem korytarzami, wybierając coraz to inne schody. Gdy zdawało się, że powinienem iść w górę, schodziłem w dół. W miejscach, gdzie powinno być wejście, uderzałem w ścianę, a w innym czekały otwarte drzwi. Metameron? - To słowo wymówił, patrząc na moją reakcję. - Kiedy później obudziłem się w szpitalu, w zabandażowanej dłoni trzymałem... - Sięgnął do kieszeni, wyjął pudełeczko i otworzył.
- Przecież to żołędzie! - krzyknęłam i nachyliłam się, aby lepiej widzieć! To niemożliwe!
Po chwili wszystko wydało mi się jednak możliwe... Tak, Metameron! Kasetony czasu, bramy stref! - Nie mogłam uwierzyć, że w jednej chwili tak zwyczajnie zmaterializował się Wir.
Wyciągnęłam telefon. Gęsia skóra na rękach wyglądała w sztucznym świetle jak łuska.
- Przepraszam, nie przeszkadzam? - Mój Książę odebrał, chociaż przez chwilę przestałam wierzyć, że naprawdę istnieje.
- Wiedziałem, że zadzwonisz, teraz masz szansę przejść przez dobrą bramę. Tej nocy cyfry sprzyjają.
- Ale ty chyba żartujesz?- Chciałam, aby zaprzeczył, nazwał mnie wariatką, rozłączył się, ale mówił dalej.
- Pamiętasz nasz jesienny sen? To on wszystko pomieszał. Trafiliśmy w miejsce, w którym światło odbijało się w innym lustrze. Odwróć je teraz, będę przy tobie... - Rozłączył rozmowę, a ja nic nie rozumiałam.
- Bartek, czy ty coś rozumiesz? Zaczynam się bać, może zwariowałam?
- Pewnie bym tak myślał - kiedyś, ale teraz jest nas dwójka.
Drozd ucichł. Zostawiliśmy puste kieliszki. Bartek wykopał dołek pod korzeniem drzewa, rozgarniając pędy bluszczu, otworzył pudełeczko i zagrzebał jego zawartość. Dzieci wróciły do domu.
Kiedy się miało dom, ma się go na zawsze. - Słowa pulsowały w tętnicach razem z krwią.
Szliśmy do hotelu w świetle księżyca jakby młodsi. Oboje czuliśmy siłę. Ktoś otworzył kran z życiodajną wodą. Niby nic się nie stało, ale zrozumieliśmy, że naszego losu dotykamy sami i wszystko zostawia ślad. Zagłębienia powodują zatory jak przeszkody na rzece, a mózg płynnie pokonuje Metameron. Są tylko szczególne miejsca i chwile...
Więcej nie dzwoniłam do mojego Księcia, może kiedyś to uczynię, wiem, że łączy nas nadal nić ze światła, w które weszliśmy.
Bartek wyjechał do Peru i pisze maile, przysyła zdjęcia.
Ted... przestał pracować w kasynie. Rok później wygrał znaczą sumę pieniędzy. Wydał tomik poezji, a ja czytam je głośno na tarasie domu. Wiatr nie ma prawa szarpać marzeń, nieważne, czy wychodzi się w płaszczu, czy kurtce...
22 grudnia 2024
Prostotadoremi
22 grudnia 2024
fantazjeYaro
22 grudnia 2024
2212wiesiek
22 grudnia 2024
śnieg w prezenciesam53
22 grudnia 2024
Błogosław nam Boże Dziecię!Marek Gajowniczek
21 grudnia 2024
2112wiesiek
21 grudnia 2024
Wesołych ŚwiątJaga
21 grudnia 2024
Rośliny z nasieniem i bezdobrosław77
21 grudnia 2024
NEOMisiek
21 grudnia 2024
Mgła pojmowaniaBelamonte/Senograsta