Ewa Bieńczycka, 31 july 2010
AKT VIII
I pójdę w las, gdzie ściana się otworzy,
w aksamit wsiąknę, w miękkich liści morze
których koniuszki jak sierść mnie wypieszczą,
będę się wsączać esencją i treścią,
w każdą możliwą mi metamorfozę,
w gorączce się wypocę,
będę u siebie, będę prawdą sama,
bo nikogo nie będzie, by chciał przy mnie kłamać.
Ciężar ciała wysuszą na mnie parne noce,
bez żadnej selekcji, wymaganych ocen
wniknę w las, jak ajent, który swoje dożył
w mieszkaniu przejściowym.
Nie musisz mnie unikać niespełnieniem,
czego nie zabrał głód, to teraz się nie najem:
w zieleni fotosynteza pulsuje
łączeniami bez związków. Pnie się czulej
niż z serca. Chlorofil gra z cieniem,
w wyższe piętra podąża, ku słońcu!
I tak oddzielam się, nie roszcząc, gdyż nie mówię,
bo co to jest za mowa wiatr wiejący w tłumie
drzew! Pamięć skarżących i obrońców
echem są głupich słów,
obchodzą mnie tak, jak sprawcze zdanie
co pozbawia widoku na pierwsze śniadanie.
Ewa Bieńczycka, 16 july 2010
AKT VII
To piosenka w roślin cieniu,
kiedy się tajne życie wszczyna
w scenerii lata. W rozhulaniu
słodko rozgniata się malina,
roztrwania się smak
pory gorącej, jej niuansów.
Do aspiracji i awansów,
ma się też nijak
i, jak wychodzę z tego cienia,
co błogosławi chłodem ziemię,
jak tylko się na skwar rozmieniam
aby dojrzewać, się przemienię
w cieknący rubin,
w słodycz chwili,
w los, co na chwilę się pomylił,
jak matka co zrodziła tuzin,
w jednym upadku się nie mieszcząc,
syci daremnie swe instynkty,
a wokół wstaje nowy legion,
czyn przemieniany w pomiot zwykły
trwa wciąż nijako,
by móc zapobiec wzlotom możność,
by móc zaprzeczyć i dwunożność,
i skrzydła ptakom,
jest ten chwilowy imperatyw
rozkoszy malin, gdy żar stoi
w oddechu świata, bo bez daty,
bez prapoczątku i bez rojeń
trwa niezamiennie
cykl zatracenia w ocalaniu
esencji bycia. Powiedz, czemu
mnie nie są dane świateł cienie,
którymi gardzisz w napuszeniu,
kiedy mnie starczy ta różnica,
by trwać do końca w własnym cieniu,
a nie, bym trwała dla odbicia
twoich fantazji.
Obrodziły znów maliny;
ciernie krzaków nie są kpiną
jak my w nich, ciągle tak realni.
Ewa Bieńczycka, 27 june 2010
AKT VI
Treść się nie kończy: trwa jednakowo
to rozpoczęte, co wstało z nicości.
Wątek nieważny to ten, co przemija:
zostawia ślady domniemania. Nową
jakość ma twarz. Twarze gości
co się otarli, nie są realne: oni nie byli.
Rozkosz, to stan szczerości tylko
ulokowanej w pewnej, znośnej,
okoliczności. Ma się nijak.
Ratuj, ją ratuj swym skrzydłem motylim!
Starczą ci znaki opiekuńcze,
te nikłe w skutkach, nieistotne.
Nawet ich nie brał pod uwagę,
sam owad, robiąc rundy nocne,
muskając przestrzeń! - Kiedy dotknę
twej skóry, naturalnie spłoszy
warstwę naskórka przerażenie.
(Tak, jak wisielec, co się odciął
od sznura, śmierci robiąc zdradę
niekonsekwencją). Lecz ja proszę
ćmy, co na grzbiecie noszą czaszki,
by niemo krążąc nieświadomie,
koniec wieszczyły tym przestrzeniom,
którym pisana lekkość fraszki,
bo życie biegnie stałym zwojem,
początku, kresu i poznania,
a ciało moje, to namiastki
lotów ćmy z okna, przez pokoje,
przeciągom na wskroś, gankom, sieniom,
byś mógł spokojnie spać do rana.
Ewa Bieńczycka, 24 june 2010
AKT V
...drogą zdeptaną wejdziesz we mnie, pisząc wiersze.
W mój czas i w ciało, i w fantasmagorie,
aż się nierozerwalnie stopi jedność. Że,
nic w nas nie będzie pierwsze?
I że nic nie jest wtedy twoje?
Ścieżką na skróty, którą ludzie i zwierzęta
idą, nie patrząc na kwitnące głogi,
w szklanej kuli jest przestrzeń zamknięta,
płatki wirują wiatrem znikąd, tak i słowna pointa
obnaża odwróciwszy, nie ciało, a nogi
depczące startą trawę, bo po niej stąpania
w trupy zmieniają ślimaki w potłuczonych domach,
a wokół wiatr zamknięty dla naszego trwania
jak ochronny, zastygły bursztyn, by móc się z zadania
wywiązywać, związani w układach scalonych
i nic nam już do tego, że wokół niemrawo
rozpryskają pod butem życiodajne soki,
bo poziomki są wewnątrz, jak mikro karnawał
co był i balem nocnym, i nocną murawą
na której nadzy trwamy słysząc cudze kroki.
Ewa Bieńczycka, 20 june 2010
AKT IV
Widzisz, ach, widzisz całe zmarnowanie?
Jak lunatycy błąkamy się w sobie,
aż nas obudzi cisza oddalenia,
skąd nie dochodzi nic. Brak sumienia
to jeszcze nie powód, by się w zakamarkach
usprawiedliwień nie szwendać jałowo,
choć żadne słowo nic już nie oznacza,
wołacz to przypadek, nie ma w sobie drgań,
i kiedy mamy nagość permanentną
nie maskowaną miną, nawet skórką gęsią,
zimno przenika przez sień i przez ganek,
przeciągi z ciała wyszarpią ciepłotę,
temperatura tropików na potem,
na później, na czasy marne, gdy w spokoju
niczego więcej już się nie dostanie. A łuk połączenia
na świat rozpostarty, który kochankom łączy ziemskie kraje
gdziekolwiek są i w nędzy świata wciąż za nimi idzie,
duch niepokorny, sobiepan jak władca,
któremu oddana najdroższa wibracja,
nigdy się nie pojawił, nigdy wejść nie ćwiczył,
bo lunatycy są zawsze przedarci pomiędzy.
Ewa Bieńczycka, 11 june 2010
AKT III
Wiatr bezruch starł i płatki z drzew postrącał,
bogaczom wwiał pogodę biedną,
uwolnił pąk, jak dzień z miesiąca,
by w nim mógł kryć się łabędź z Ledą,
by się plątały z puchem białe płatki
niemo, bo to jest domniemanie raczej,
tak, jak zamknięte w niewidzialne klatki
niebezpieczeństwo słownych znaczeń,
a oni co? Gatunek pomieszany
i dalszy ciąg, to delikatność złudna,
śmierć trwa
i wskrzesi ją niemota krtani
w której zamknięto wszystkie świata cuda,
by już nie dało się nic nigdy udać,
oprócz lodowej łabędzia przystani.
Ewa Bieńczycka, 4 june 2010
AKT II
W wadze słów nadmiarem ciała
barwi się znaczenie
różu skóry, by zagrała
postać światłocieniem.
Nie ma wcale. Okamgnienie
zanotuje trwanie,
mnie nie ma, nie ma, nie ma mnie!
Jestem domniemaniem.
Garść wzruszenia? Jest wzruszenie!
Niezbędny komponent
zimna. Drży pod skórą sonet
i czeka, aż będzie.
Ewa Bieńczycka, 4 june 2010
AKT I
Oto jak szynka,
na scenie już:
Albertynka,
nagości róż.
Oto, a przecież przyjrzeć się warto,
przez chmurę cienia i w ostrym świetle
człowieczy obiekt, najczystsze białko,
które nie chodzi w swetrze.
Oto zostanie,
tak nieubrana,
by swe ubranie
ubierać w dramat.
Ewa Bieńczycka, 20 may 2010
***
Nic nas nie spaja. Oddzielone
są niewidzialnie dwa istnienia,
Bóg między nas szczeliną wniknie,
wlepi w wyobrażenia n i c,
z dna oka r a z e m wydobędzie;
sam się w lepiszcze lepiącego
zmienia, by być i więcej nic!
Lecz już gdzieś indziej jestem, Boże,
przestrzeń kolczasta, ale własna,
osobna, jak osobna śmierć,
i świata część w technikolorze
nie więzi mnie, bym się nie spasła,
byś mógł bezkarnie ze mnie drwić
jak kibic, który nie rozumie
czemu żądaniom nie sprostano,
gdyż ten rachunek lojalności
z sympatii twojej – przecież w cenie -
winnam zapłacić na arenie.
A ja już wyrok mam zmieniony,
na inne strony szykuj szyki
już jestem wolna. Twoje światy
martwe, jak światy polityki,
martwe, bo to jałowość ryczy,
winna zwierzęcej, skromnej ciszy.
(koniec cyklu WIERSZE WIĘZIENNE kwiecień – maj 2010)
Ewa Bieńczycka, 12 may 2010
PIEŚNI BZOWEJ BABULEŃKI
Ud af det Virkelige voxer just det forunderligste Eventyr.
(Właśnie z rzeczywistości rodzi się najdziwniejsza baśń w świecie.)
„Bzowa babuleńka” Hans Christian Andersena
Pieśń pierwsza (bzy)
Bzy już w deszczowy dzień nareszcie,
zakwitły. Pachną i wpływają,
chmury liliowe w szarym mieście,
obłoki narkotycznych stanów!
Nie ma cię już i już nie będzie,
nie byłeś nigdy w rytuale,
bzy przekwitają, kwitnąc wszędzie,
ty byłeś wszędzie, chociaż wcale.
Podążasz tam, gdzie bez jest stanem
ogląda się go coraz prościej,
rozciągliwość w nim jest karnawałem,
chwila, to znak nieśmiertelności.
Pieśń druga (kasztany)
I co, że kwitły tego roku
późno, zsypując śniegu płatki.
Pod nimi i tak nikt nie siedział
z nas. I drugiego nikt zagadki
badać nie pragnął. A kasztany
w alei. Wiatr podniebny hasał,
kremowych płatków rozesłanych
zimny i obojętny asfalt
wydał na pastwę butów obcych
i je spotwarzał, i bezcześcił,
chodzili tędy ładni chłopcy,
i tylko amarantu kropki
patrzyły, zanim ulic błoto
ich nie rozniosło. Późna wiosna
szeptali. Późne jest niemotą
i niema jest skarga miłosna.
Pieśń trzecia (konwalie)
Jeszcze stulone w rurki wąskie,
jeszcze czekają w rezygnacji,
kiedy zakwitną, będą obce,
będą niczyje w alienacji.
Ktoś powysuwa z rurek wąskich,
ktoś, kogo zapach nie zdumiewa,
krople zieleni bladej. Pąki
niewinnej bieli. Komuś trzeba
dać bukiet. A on, obojętnie,
a on, esteta. On, ktoś obcy,
położy gdzieś. Konwalia więdnie.
Niemo. Bez uczuć i pomocy.
Pieśń czwarta (niezapominajki)
Może ta drżąca przestrzeń w masie
niebieskich kwiatków, to symbole
ludzkich niespełnień. Wielość w klasie
pożądań. W morzu tych pokoleń
samotnych, których osobności
głodne. Niebieskie falowanie
prośbą daremną o tych gości,
którzy nie przyszli na spotkanie
proszone. Uczta już wydana.
Oni nie przyszli. Obcy przyszli
nie ci. Wzgardzili ucztą Pana.
Błękit jest smutny. Tak jak myśli.
Pieśń piąta (zimna wiosna)
Umilkł twój wpływ. Milczenie
kosmiczne jest i zimne. Człowiek
tak jak i Bóg. On nie odpowie.
ani na wiem, ani na nie wiem.
Przymrozek kwiaty wiśni białe
dotknął boleśnie, lecz nie zniszczył.
Słowa, to są obszary całe
jak w walce oręż. I jak zgliszcza.
Nic nie mów. Bolą słowa.
Boli milczenie. Bolisz stale.
Przyroda rani, człowiek woła.
Wołam, nie odpowiadaj dalej…
W tej wiośnie zimnej jeszcze trochę
pobędę. Innym wiosna inna.
Dla nich to tylko stany płoche.
Dla mnie śmiertelne dawki zimna.
Pieśń szósta (sobota)
W sobotę, w maju, kiedy było
tak aksamitnie… Sok jak krew
tętnił w ogrodach. To rodziło
doroczny zachwyt. W rdzeniu drzew
kwitnących kipiał niespełniony,
pełen napięcia i nadmiaru
przymus przedarcia w życia strony
rozpusty, lubieżności, żaru,
w to, co nie dane nam, ściszonych,
pokornych, pod brzemieniem losu.
Sobotę tobie dam, byś wolny
napełnił swoim krzykiem głosy.
Pieśń siódma (bez w maju)
Ponuro jest w tę zimną wiosnę,
gdy wymiar przemian kosmos wzrusza.
Po mieście w deszczu się poruszam,
bez już do ciebie roszczeń.
Ludzie i psy, i bzy osobne,
i deszcz pocięty w drobne krople.
Świat rozpadł się. Scali go w oknie
twa twarz dopiero. Lecz wygodniej
tobie, osobno i bez wzruszeń,
bez jakiejkolwiek spojrzeń na mnie
w woal firanki, damy godnej
patrzysz w bez mokry i bez duszy.
Pieśń ósma (zimno)
Milczenie to wymowne trwanie
i rani tak, jak rani słowo.
Miało być ciepło. Rozmawianie
to obietnica terminowa.
Milczenie śmiercią jest niewielką
cichą, niewinną, jak brak czasu.
Jak krew, co cieknie. Jak nadzieja.
Jak opozycja dla hałasu.
Milczenie. Drży wciąż słowo puste,
i Nic już mości się i głuchnie.
Przez zaciśnięte twoje usta,
sączy się jad trucizny we mnie.
Pieśń dziewiąta (uległość)
Nie trzeba tak nie być prawdziwie.
Nie być na niby, także boli.
Jest obcowanie rozciągliwe,
jest to, co jest, bez twojej woli.
Stwarzam cię po to, byś nie istniał
i twoje dłonie mnie nie brały.
Uległość twoja, to filistra
pozorna niechęć do ofiary.
Pozorna jest twoja przezorność.
Wiem tak jak ty, że w wolnym bycie
byłbyś i byłabym powolna:
ty mnie, ja tobie. Tak jak życie.
Pieśń dziesiąta (słowa)
Nie mogę już słów aż tak wiele
wydatkować w nieskończoność.
Słowo po słowie się wciąż miele,
A na początku wciąż jest słowo.
Oddam i zniszczę i zamilknę.
Będę, jak twierdza i głębina.
A będziesz w słowie jak ojczyzna.
A będziesz w słowie jak ma wina.
9 maja 2005
Pieśń jedenasta (***)
Jeszcze nie przyszedł czas, gdy głodu
już nie nasycisz. Las wstaje wolno z pory spania.
W strumieniu jeszcze bryły lodu,
a w tobie kiełki pożądania.
Tulą się leśne mchy i wrzosy
Drżą z zimna jaskry i kaczeńce
Tarniny kwitną tak jak osty
kwiatami zakrywając ciernie.
Nim wzrośnie twoje pożądanie
przeminie płodność. Sezon minie.
Dominowanie i gadanie
odnajdzie pustkę. Bo czas płynie…
Pieśń dwunasta ( zimny maj)
Maj zimny. Nie wiem o tobie nic. Jedynie,
że zimny jest ten wokół ciebie,
obszar uczucia. Obszar w zimie
wiosny młodości. Obszar nie wiem.
Nie wiem i tego w zimnym świecie,
że może jesteś nie tą cząstką
piękna od zła, co się planecie
łatwiej przydarza, niż z gorączką
ducha młodości zadławienie
i przyciąganie w zimnie maja.
Gdy świat szaleje. Gdy ja nie wiem,
a ty wiesz. Czemu się nie starasz?
I, chociaż nic się nie rozwija
i nieruchomo maj jest zimny,
to strzępy słów, jak twarz niczyja
przychodzą do mnie z twej przyczyny.
Przychodzą, by kiełkować we mnie,
mimo dni zimnych we mnie wnikać.
Mimo, że rosną daremnie,
bez ciepłej ręki ogrodnika.
Pieśń trzynasta (bzy w maju)
Uboga jest, a splendor maja,
nagle wykwita bzem na ściany.
I płot ubogi, czarna zgraja
kur i sad słońcem kropkowany.
Tobie zapłonąć na nic zda się.
Wiedziesz sprawdzone życiem życie.
A bez też zakwitł na tarasie
twojego domu. Lecz w zachwycie
tylko ja jestem. Choć niczyje
bzy są przy chatach i przy tobie.
Wbrew wzgardzie twojej dał przywilej
Bóg. Tylko dla mnie zakwitł ogień.
Pieśń czternasta (konwalie w maju)
Dziewczęta dziś konwalie niosą
w niedzieli wiejskiej świętowanie,
a po kościele festyn. W bramie
chłód i spotkania z żądzą nocną.
Chłopcy w koszulach białych ciasno
spętani formą i przemocą,
upiją się, by w bramie nocą
przeżyć nareszcie chwilę własną.
Zapach trwa krótko. Konwalnianie,
czysto smakuje zakochanie,
mrok i zatęchły odór w bramie
moczu i spermy. Zanim krzyknie.
Terms of use | Privacy policy | Contact
Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.
22 november 2024
Liście drzew w czerwonychEva T.
21 november 2024
21.11wiesiek
21 november 2024
Światełka listopadaJaga
20 november 2024
2011wiesiek
19 november 2024
Niech deszcz śpiewa ci kołysankę.Eva T.
19 november 2024
1911wiesiek
19 november 2024
Jeden mostJaga
19 november 2024
0011.
19 november 2024
0010.
19 november 2024
0009.