sam53, 10 września 2025
pozwól słońcu zostać na wilgotnych ustach
a jeśli pragną pocałunków jak rośliny deszczu
pozwól sobie na więcej
pozwól oczom na uśmiech
dłoniom na uścisk
wszystkie szczęśliwe chwile zaczynają się w objęciach
pozwól chwili na szczęście
Arsis, 9 września 2025
Czekam, w którymś lipcowym popołudniu albo… Czekam na ciebie. Jedyna...
Wiesz, zatracam się w jasnej smudze słońca pełznącej po ścianie.
Kiedy jeszcze tu jestem, kiedy jestem tu jeszcze…
I w jasnym krysztale zamykam twoją twarz. Zaginam do środka krawędzie.
Czekam. Czekając na ciebie. A nuż coś wyniknie?
Niewiele z tego wynika. Jedynie biel ścian naciera na mnie.
I szarość wirujących pyłków.
Tych obłoków wzruszonych gwałtownym spazmem oczekiwania.
Kochasz mnie jeszcze? Bo ja kocham cię. I kocham jeszcze. I tęsknię.
Otwieram drzwi wielkiej szafy.
Za drzwiami resztki dawnego życia. Pozostałości.
Krawaty po ojcu, umarłym trzydzieści lat temu.
I jakieś szmatki. Wytarte. Nie wiem od czego to. Od czego…
Matka wiedziała. To miało być do czegoś.
Do zszycia. Do wszycia. Matka wiedziała…
Posłuchaj mnie, bo słuchają mnie tylko cienie.
Te cienie skryte po kątach.
Albo od drzew, od tych gałęzi, co szurają cieniście po ścianie
w jaskrawym zza okna słońcu. Bądź po tych obrazach w ramach drewnianych. W milczeniu.
Po tych obrazach przyniesionych przez matkę
przed laty. Od artysty malarza..
Od takiego jednego, co chodził i sprzedawał.
Nastawię płytę, dobrze? Trochę trzeszczy i szumi.
Igła wgłębia się w rowki i żłobi te mikroskopijne kaniony…
Nastawię głośniej. Posłuchamy razem.
Jak wtedy przy świetle padającym z ukosa. Kiedy zachód stawał się krwisty.
I taki zimny. I martwy…
Czy ty mnie trochę…
Powiedz…
W czerwonym słońcu
o zachodzie
to brzmi jakoś inaczej.
W tym pustym domu. W tym martwym...
… w tej pustce wzbierającej przedśmiertną purpurą...
Posłuchamy jeszcze?
Wiem, płyta się trochę zacina. Ale jest mi cieplej przy tobie.
Kiedy czuje twoje odbicie dalekie. Mimo że dalekie...
Jesteś tutaj albo cię nie ma. Sam już nie wiem.
Kiedy chwytam dłonią, kiedy łapię… - przecinam próżnię. Nic więcej. I nic więcej.
I nie wiem już sam. I nic już nie wiem. Absolutnie…
Lecz kiedy zaciskam powieki. Mocno…
Ciii. Coś słyszę… Nie, to tylko brzęczenie pszczoły w takiej gorącej godzinie.
W takim skwarze i znoju…
Jaskrawy blask jarzy się
na krawędziach wszystkich przedmiotów, rzeczy…
I widzę. Widzę ciebie.
Idącą środkiem drogi.
Widzę ciebie taką lekką,
płynącą w powietrzu.
W tym powietrzu pełnym dmuchawców.
Lecących w powiewie tchniętym oddechem.
I widzę ciebie jak idziesz w przyszłość niedosiężną.
W zblakłych źrenicach masz jeszcze resztki tamtych światów.
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-09-09)
***
https://www.youtube.com/watch?v=rH3drBx7XX4
Arsis, 9 września 2025
Kochaj mnie tak jak… Po prostu kochaj mnie…
(poczekaj, kartka wypadła mi z dłoni i zaszeleściła w przelocie z fałszywą lekkomyślnością)
… i furkoczą skrzydła puszystej ćmy, która wiruje wokół żyrandola,
wokół płomieni świec.
I uderza o klosz, wzniecając z pajęczyn szary pył zapomnienia.
Noc… Ta noc sina. Ta noc. Ta noc kolejna bez ciebie...
Ta noc, w której zostało zanurzone nasze życie.
Ta noc…
Wiesz, ja naprawdę cię kocham...
Siedzę teraz przy stole i piję, to znaczy piszę.
To znaczy jedno i drugie.
A kiedy się zapatrzę z szeroko otwartymi oczami, widzę jak idą w oddali złachmanieni mężczyźni
takim posuwistym krokiem w fufajkach i czapkach uszatkach.
Idą po lodowym, śnieżnym piekle syberyjskiej głuszy.
Po pustkowiu. Idący z siekierami drwale
z buchającymi im z ust obłokami pary.
Pod butami trzeszcząca, oślepiająca w słońcu biel.
Usypują się im spod butów grudki lodu. Wspinają się...
A ja wspinam się razem z nimi.. Ślizgam się.
Upadam. Wstaję. Idę dalej…
Ivan Denisowicz podaje mi rękę… Skąd tu nagle… Skąd, u licha, Sołżenicyn...
Skąd tu nagle… Nie wiem, skąd ta nagła wizja... Doprawdy…
Kołuje mi się w głowie.
Majaczą widma
od nadmiaru wrażeń...
Szklanka wyślizguje mi się z dłoni. Szklanka na wpół pełna i na wpół pusta.
Z odciskami palców. Z liniami papilarnymi. Z jednoznacznym daktyloskopijnym dowodem
konsumpcji.
Wiesz, siedzę i piszę, ale czy to ma być wiersz? Czy to miał być wiersz?
Sam nie wiem, co. Może trochę za dużo wypiłem,
na pewno za dużo,
bo zapomniałem, kto miał być mistrzem nocnej ceremonii…
Jurij Kostogłotow? A ten, co tu nagle?
Skąd się tu wziął?
Ach, to ten, co umiera na raka i zostało mu pół roku życia.
Idzie, natykając się na motor wyjeżdżający z bramy.
I jedzie wciąż pociągiem do tej kobiety, której nigdy nie spotka, bo wybrała innego.
A więc znowu Sołżenicyn.
Wygląda przez okno ubielonej, małej chatki na wiecznym osiedleniu.
Za nią rozległy horyzont. I zmierzch czerwonego słońca w chmurze owadów.
Szpaler zielonych topól
majaczący w dali.
Rozwiewane przez wiatr kondensacyjne smugi....
Dlaczego to jest
tak daleko?
Tak nieskończenie…
Aleksander ubogaca krajobraz jak tylko może.
I coś szepcze do mnie. I coś mówi.
Porusza milczącymi ustami
tak, jak wtedy, kiedy się widzi we śnie.
Tak jak wtedy, kiedy mówi coś do mnie mój umarły ojciec. Nie słyszę go. Nie dosłyszę.
Albowiem zagłusza go szum upływającego czasu.
I tętno bijącego serca w tej ekstazie milczącego skupienia.
Aleksandrze, mówisz coś do mnie. Wiem, podniosłeś się,
wprawdzie tylko na kolana, ale zawsze. Wiem… Macha ręką, jakby na pożegnanie.
I znika. Rozwiewa się w jakimś uniesieniu podczas odpływającej godziny sierpniowego skwaru.
Zostałem sam.
Czy ty mnie kochasz? Zwracam się znowu do ciebie, kochana.
To twoje milczenie. Ten twój upór...
Wiesz, była tu przed chwilą moja matka. Umarła.
Przed chwilą albo i wieki temu.
Nie wiem.
To wszystko jest zbyt zagmatwane.
Stała przy otwartym szeroko oknie, wtedy, opierając się rękami o lastrykowy parapet
któregoś sierpniowego popołudnia. W aureoli słońca jej włosy wznosiły się i opadały, jakby
od oddechu...
Lecz… Nie ma. Nie ma jej tu.
Znikła. Była mgnieniem.
Jak ten krótki błysk słońca na szybie poruszanej niczyją ręką.
Jak iskra.
I to zniknięcie…
To twoje,
matko…
Pamiętasz?
Czy pamiętasz jeszcze?
Podziwialiśmy samoloty lecące, te srebrne ptaki w kobaltowym niebie, któregoś tam święta…
I znowu te kondensacyjne smugi,
jakby powracające wciąż w to samo miejsce obłe ciała pierzastych węży...
Wtedy...
Te majestatyczne, masywne byty,
a jednak lekkie jak piórko.
I ze świstem wiatru
na ostrzach lśniących skrzydeł.
Na parapecie srebrna obrączka i łańcuszek. Zostały. I korale z plastiku bez żadnej wartości.
A jednak ..
Spójrz, jeśli widzisz.
Trzymam właśnie w dłoni twoje przetarte zdjęcie.
Jedyne. Choć nie jedyne wcale z młodości.
Popękana emulsja na twarzy,
na powiekach
zmrużonych od blasku.
Na krawędziach z plamami zacieków. Wygiętych.
Od ciągłych
powtórzeń.
… Od ciągłych...
(Włodzimierz Zastawniak, 2025-08-31)
***
https://www.youtube.com/watch?v=SBvaXQMkusA
absynt, 9 września 2025
Praojcowie mojej wyobraźni,
kwiaty na grobach zmarłych, zapalone znicze.
Wciąż zasypiam wczepione w ciemność,
liczę kroki niewidzialnych postaci, rozmawiam z Bogiem.
To sen, czy zapisana ścieżka, gdzie po omacku szukamy
prawdy.
Pamiętam podwórko pełne dzieci, wołanie matki na obiad
i rój owadów upchniętych w słoiku. Pamiętam ból
odbierający mowę.
A przecież uśmiechem witałem każdy dzień,
wybiegałem na wydmy by posłuchać morza.
Siedząc na piasku widziałem zagubione żaglowce,
poszarpane maszty i żagle, krzyk żeglarzy.
Marzyłem by polecieć w otchłań burzy,
zatrzymać błyskawice, odmienić los.
Wracając odliczałem godziny do następnego dnia,
wiedziałem, że kiedyś nadejdzie ten czas, i spełni się
moje przeznaczenie.
Tymczasem łapałem chrabąszcze.
Sam.
wolnyduch, 9 września 2025
Niestety lato już dobiega końca, ale jeszcze trwa, szkoda, że już nie ma kwitnących maków, ale w wierszu można je nadal przywołać, nawet, gdy już będzie jesienna szaruga.
***************************************
Na chwilę wspomnienia zatopiłam w trawie,
tuż pod powiekami haftując marzenia.
Problemom przypięłam lekkość skrzydeł wiatru.
Wytyczałam ściegi całkiem nowym celom.
Widziałam żurawie, lekkie jak latawce,
wolne i beztroskie, fruwały na niebie.
Człowiek o wolności może tylko marzyć,
bagaż trosk, doświadczeń, jak garb nosi wszędzie.
Łapałam chwil słodycz, gdy chłonęłam łany
złoconych zbóż w warkocz, splecionych z makami.
Tych, z których powstaną przaśne bochny chleba,
z ziaren narodzone ukochanej ziemi.
Piękno łąk, dróg polnych, spijałam z podziwem,
z drewnianą kapliczką, westchnień ludzkich pełną,
i wstęgę strumienia, gdzie wierzby płaczliwe
łączyły się w obraz zaklętego kręgu.
ajw, 9 września 2025
nie zamknę morza w walizce
przechowam je w bezkresie
jesiennych spojrzeń
we łzie której smak
przypomni o tęsknocie
zanurzonej pod powierzchnią
słońce wplecione we włosy
rozświetli zbyt szybko zapadający
zmierzch na twarzy
lato się nie kończy
- noszę je przecież w środku
tam gdzie moje światło
/wrzesień 2025/
ais, 9 września 2025
Po burzy zawsze wychodzi słońce,
budzą się kwiaty i rozkwitają,
serduszka grzeją, bo są gorące,
a wcześniej zimne były, gasnące.
Spokojne drzewa pieśni śpiewają,
że burz się boją i wolą słońce.
Gwarno jest w lesie, głośno na łące,
motyle tańczą energię mają
skwarne pejzaże, a wręcz gorące.
Słychać w oddali śmiechy kojące
rodzin, co razem czas swój spędzają.
Sprzyja im bardzo życzliwe słońce.
Świerszcze już grają wyborny koncert.
Można na trawie przysiąść: pan z panią
– wtulone ciała już są gorące
i płyną słowa miłością brzmiące,
a wszystko wokół uznajmy baśnią.
Burza minęła, rozbłysło słońce.
Pogoda (ducha) niech będzie ciągle.
Sztelak Marcin, 9 września 2025
I.
Ostry przypadek weny zakończony
hospitalizacją
oraz długotrwałym leczeniem.
Lewatywą ze słowa
żula spod sklepu, któremu od zawsze
brakuje dwa złote.
Kierowniku złotousty, na bułkę,
na bułkę.
II.
Nie ma co rozmieniać na drobne
zastanej rzeczywistości
w doskonale zastanym powietrzu.
Którym ostatecznie oddychamy, wbrew
brodatym naukowcom.
Groźnie łypiąc znad okularów,
koniecznie drucianych, twierdzą, że trujące.
Z drugiej strony, może się zdarzyć,
że wszystko to tandetna makieta,
mieszkamy pośrodku niczego,
na spłachetku jałowej ziemi.
Sztelak Marcin, 8 września 2025
Moi bogowie nie sięgają absolutu
swoimi przykrótkimi rączkami,
w sam raz do zabawy w piekło - niebo.
Ze szczególnym uwzględnieniem
tego pierwszego.
Z wysokości siódmego (to nie jest ciąg
przyczynowo - skutkowy) piętra obserwuję
ludzi oprószonych codziennością.
Obojętnie mijają przejścia pomiędzy
stanami istnienia. Miasto nabrzmiewa
głosami umarłych. Świadczą o ciemnych
zaułkach i nieciągłościach bram i klatek,
gdzie lepiej wchodzić z zaciśniętymi
pięściami powiek.
Niekoniecznie na kolanach wznoszę modły
do jeszcze nieistniejących i już nienazwanych
twórców rzeczywistości. Zastanej i odciśniętej
na wargach pokalanych grzechem życia.
Z dużym prawdopodobieństwem — pierworodnym.
Regulamin | Polityka prywatności | Kontakt
Copyright © 2010 truml.com, korzystanie z serwisu oznacza akceptację regulaminu.
12 września 2025
sam53
12 września 2025
Yaro
12 września 2025
wiesiek
12 września 2025
ais
12 września 2025
smokjerzy
12 września 2025
Sztelak Marcin
11 września 2025
absynt
11 września 2025
sam53
11 września 2025
wiesiek
11 września 2025
Sztelak Marcin