9 september 2016

migawka VII czyli z pamiętnika nałogowej góralki

- Jeszcze tylko do tamtego drzewa. Dwa oddechy. - Zbieram siły i jeszcze raz w górę.
Kraczą nade mną wrony. Gawrony może.
- Przebrzydłe ptaszyska cieszą się na mój widok. – pomyślałam.
Zacięłam usta i palce na kierownicy.
- Po moim trupie! Ale nie dziś. Dziś dojdę! Padnę na górze, ale dojdę. Nie nażrecie się wstrętne kreatury.

Ta walka trwała jeszcze jakiś czas, a ja stale wynajdywałam sobie nowe zachęty, byle nie przestać iść.
- Tam na górze, ten widok nagrodzi wszystko.
Kiedy wreszcie droga dawała nadzieję na koniec wspinaczki, przede mną po stronie łańcucha, rozciągała się leśna polanka pełna jeżyn. Dobry Bóg wynagradza wędrowców. Garściami karmi owocami tak słodkimi, że przez chwilę można zapomnieć o istnieniu zbocza, góry, a nawet widoków, które wciąż nie zostały zbadane przez ciekawe, spragnione widoków oczy. Poczekają. Tylko się zbiorę.

Chwilę później odkryłam, że to dopiero połowa wspinaczki. Jeszcze moment temu, kilka zaledwie metrów niżej byłam gotowa się poddać, zapomnieć o wszystkim i zejść korzystając z  pierwszej lepszej okazji. Teraz z nowymi siłami nawet nie myślę o powrocie. Powtarzam sobie, że przeszłam najgorsze, że jeśli w oddali, między drzewami świta niebieski przesmyk, to musi być blisko do celu. Wierzę, choć wiem, że to nieprawda. Chwilę jadę. Jest mi tak dobrze, że znów odruchowo zaciskam palce. Za mocno. Krew odpływa mi z dłoni. I zsiadam. Przede mną stromy szlak. Kamienisty. Zatrzymuję się, żeby zebrać siły.

Przyglądam się schodzącemu z góry rowerzyście. Zagaduję. Wcale nie chcę znać odpowiedzi. Właściwie nie słucham. Słyszę tylko, że da się wjechać gdzieś pod samo schronisko. - Da się wjechać! Da się. Da.  
Póki co wchodzę. Prawie wbiegam, bo czuję, że tam za zakrętem już będzie płasko, piękny widok. - Za następnym? Dobra, może być za następnym. Opieram się o drzewo w połowie podejścia. Łapię oddech. Za następnym. Nie? Za następnym. Tam, tam już świta niebieskie niebo.
- No dobrze. Niech sobie jest jeszcze i setka podejść, ale nawet na Mount Everest w końcu się wchodzi.

Przestałam liczyć, liczyć na, odliczać kroki. Idę.
- Niemożliwe! Nie, to na pewno jeszcze nie to. – Zza drzew wyłania się dolina. Znajoma. Ale jeszcze miało być dużo podejść. Zgodziłam się z nimi, że będą. Uzgodniłam z każdym kamieniem po drodze, że musi tam leżeć, ale ja go przekroczę i pójdę dalej, dalej, do celu.
A teraz jestem i wcale nie wierzę. Podziwiam. Przecieram oczy. Mgiełka nad doliną zwiastuje dalszy ciąg dobrej pogody. - Naprawdę tu jestem?

I nie wiem czy bardziej mi wesoło czy smutno.
Póki szłam, mogłam się cieszyć nadzieją na szczyt.
Jazda w dół brzmi jak porażka.


number of comments: 6 | rating: 5 |  more 

Ananke,  

bardzo :) każdy chyba miał ma czy będzie miał takie wewnętrzne rozterki

report |

LadyC,  

:) ja nazbyt często ostatnio

report |

bosonoga,  

Po obejrzeniu fotki ten fragment - "Jazda w dół brzmi jak porażka" - szczególnie wymowny :) Fajnie się czytało...

report |

LadyC,  

w zasadzie to ma podwójne znaczenie bo i zjechać się nie da i każdy wcześniejszy zjazd w dół to oczywista porażka bo przecież chciało się na szczyt :)

report |




Terms of use | Privacy policy | Contact

Copyright © 2010 truml.com, by using this service you accept terms of use.


contact with us






Report this item

You have to be logged in to use this feature. please register

Ta strona używa plików cookie w celu usprawnienia i ułatwienia dostępu do serwisu oraz prowadzenia danych statystycznych. Dalsze korzystanie z tej witryny oznacza akceptację tego stanu rzeczy.    Polityka Prywatności   
ROZUMIEM
1